Przejdź do treści

Marek Lewandowski. Los zapisany w gwiazdach

– Niczego nie żałuję, mimo że większość to były rólki, a nie role. Mam przeświadczenie, że człowiek ma z góry zapisany los i nie jest mu dane zasadniczo go zmienić, chyba że w drobiazgach. Wyznaję pogląd Kubusia z „Kubusia Fatalisty” Diderota, że nasz los zapisany jest w gwiazdach – mówi Marek Lewandowski, aktor Teatru Ateneum w Warszawie w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim.

«Jak Pan widzi dziś, z perspektywy czasu, swoją drogę zawodową?

– Jest bogata liczbowo, ale nie sądzę, żeby również jakościowo. Było tego dużo, ale na ogół to nie tyle role, ile epizody.

Widzę już na wstępie, że mam do czynienia z człowiekiem przesadnie skromnym, co w naszych czasach autopromocji jest cechą nie tylko deficytową, ale wręcz unikalną. Zaczynał Pan jeszcze w legendarnym STS…

– Nieco wcześniej, na dwa sezony zaangażowałem się do Teatru Ziemi Mazowieckiej, pod dyrekcją Aleksandra Sewruka, gdzie zagrałem pierwszą pełnokrwistą rolę, Jaszy w „Wiśniowym sadzie” Czechowa w reżyserii Marii Kaniewskiej, ale też Węża w widowisku „Ewa, wiersze, piosenki, facecje o białogłowach”. Na ten czas przypadł grudzień 1970 roku, a że byłem figlarnym i bezczelnym 23-let-nim urwisem warszawskim, więc gdy usłyszałem w radiu o odejściu Gomułki. Pukam i wchodzę do gabinetu dyrektora Sewruka, który pyta mnie: „Słucham, kolego”. „Panie dyrektorze – mówię, wskazując wiszący na ścianie portret Władysława Gomułki – portrecik się zdezaktualizował”. Sewruk nic nie powiedział, ja wyszedłem. Po jakimś czasie przez uchylone drzwi zobaczyłem go przy intymnej czynności, jak zdejmował portret ze ściany. Co do STS, to znaczony był on takimi legendarnymi nazwiskami jak Agnieszka Osiecka, Andrzej Jarecki, Ziemowit Fedecki, Stanisław Tym. Jarecki zaangażował mnie już po fuzji STS z Rozmaitościami, z której powstał nowy Teatr Rozmaitości. Jarecki był wybitnym człowiekiem teatru, duży format, legenda na miarę Holoubka czy Dejmka, tyle że w innym teatralnym gatunku.

Co Pana popchnęło w stronę aktorstwa?

– W szkole nic tego nie zapowiadało. Żadnych wierszy na akademiach. Chodziłem do warszawskiego liceum im. Księcia Józefa Poniatowskiego, popularnej „Poniatówki”, położonej przy parku Kusocińskiego, blisko fortów. Do podstawówki nr 64 chodziłem na róg Siemiradzkiego i Słowackiego. Jakoś mi taki pomysł samoistnie strzelił do głowy, chyba pod wpływem filmowych idoli i złożyłem papiery do warszawskiej PWST na Miodową. Na egzaminie sprzedawałem młodość, bezczelność, nonszalancję i czuprynę ryżawych włosów. Moim opiekunem roku była Ryszarda Hanin, a dziekanem Kazimierz Rudzki. Uczyli nas też Stanisława Perzanowska, Aleksander Bardini, Ludwik Sempoliński, także młody Zbigniew Zapasiewicz jako asystent Zofii Mrozowskiej na zajęciach z wiersza.

Przykładał się Pan do zajęć i studiów?

– Tego potwierdzić nie mogę. Migałem się jak mogłem. Jestem z urodzenia patentowanym leniem. Wszystko mi jakoś lekko przychodziło, a w każdym razie takie miałem poczucie. Podobnie było w pracy zawodowej. Nigdy nie należałem i nie należę do tego gatunku aktorów, którzy bez reszty poświęcają się zawodowi, scenie, żyją dla niej, a bez niej umierają lub cierpią. Ja zawsze najbardziej lubiłem samo życie, kobiety, alkohol, leniuchowanie. Zawsze, gdy tylko się dało, uciekałem od wysiłku.

W bujnym życiu towarzyskim artyści celowali…

– W minionych już czasach. Życie towarzyskie skończyło się wraz z poprzednim ustrojem. Te spotkania po spektaklach, w garderobie, w bufecie, te wódeczki w SPATiF-e czyli późniejszym ZASP, wszystko to się skończyło. Tamten styl życia brał się z różnych źródeł. Ludzie niby dużo pracowali, także aktorzy, więcej się grało w teatrze, ale jednocześnie paradoksalnie miało się więcej czasu. Poza tym dużą rolę odgrywał czynnik, rzekłbym, finansowy. Jeśli wtedy miało się już mieszkanie, małego fiata, pralkę i lodówkę, to nie było specjalnie na co wydawać pieniędzy. Nie było możliwości takiego ich spożytkowania jak dziś, na wakacje w dowolnym miejscu świata, kupno markowego wozu, wybudowanie domu i tak dalej. Wydawało się więc na życie towarzyskie i na wódeczkę między innymi. Dziś nie ma SPATiF, to znaczy jest, ale już tylko jako blade wspomnienie po tamtym, więc i polewaczkami nad ranem się nie jeździ (śmiech). To życie towarzyskie rozciągało się także na bliską zagranicę czyli na przykład Związek Radziecki. Kiedyś, a miałem wtedy 23 lata, pojechaliśmy na tournee po Związku, m.in. wraz z kolegą Piotrusiem Loretzem, z zaaranżowanym przez Mariana Jonkajtysa dużym ansamblem, w którym były gwiazdy tamtego czasu, m.in. Rena Rolska, Dana Lerska, siostry Panas. Zawitaliśmy między innymi do Tallina, stolicy Estońskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W nocy popiliśmy tęgo w tamtejszym hotelu w licznym, mieszanym towarzystwie. Spodobała mi się jedna dziewczyna, śliczna blondynka, więc zacząłem ją emablować. Coraz bardziej pijany kolejnymi szklankami whisky odzywałem się do niej przez pół nocy moją kompromitującą, połamaną, ubogą angielszczyzną. Potem, jak to mówi dziś młodzież, wylogowałem się. W nocy obudziłem się na kacu alkoholowym i moralnym, ze wstydem, że tak skompromitowałem siebie jako Polaka-patriotę. A że jestem szarmanckim warszawiakiem z urodzenia, urodziłem się na granicy Żoliborza i Marymontu, postanowiłem ją przeprosić i obdarować kwiatami. Ale gdzie znaleźć kwiaty w radzieckim Tallinie, w nocy? Nos warszawskiego cwaniaka podpowiedział mi, że na „wokzalie”, czyli na dworcu kolejowym. Na ulicy spotkałem równie jak ja pijanego tallińczyka, który mnie zaprowadził na dworzec. Do kwiatów dołączyłem karteczkę z przeprosinami: „Forgive me for yesterday. Marc”. W czasie śniadania w hotelowej restauracji poszedł szum, że w hotelu jest słynna szwedzka aktorka Bibi Andersson, znana między innymi z filmów Ingmara Bergmana, ale też słynna po roli w kontrowersyjnym seksualnie filmie Sjömana „Moja siostra, moja miłość”. Przyjąłem to do wiadomości bez szczególnego wrażenia i dalej konsumowałem śniadanie. I nagle słyszę szum: „Bibi Anderson, Bibi Anderson” i skamieniałem, bo widzę, że wchodząca do restauracji gwiazda, to towarzyszka mojej pijanej nocy. Zobaczyła mnie, uśmiechnęła się, leci do mnie, uściskaliśmy się serdecznie, wręczyłem jej kwiaty. Cała ekipa patrzyła na to z otwartą gębą. Później obecni rzucili się do mnie z pytaniem: „Ty znasz Bibi Andersson?”. Odąłem wargi, wzruszyłem ramionami i powiedziałem z nonszalancją: „Biba?” (śmiech). Tak wyglądała moja przygoda ze słynną szwedzką gwiazdą. A trzeba pamiętać, że szwedzkie gwiazdy były w tamtych czasach nie mniejszymi gwiazdami niż amerykańskie, francuskie czy włoskie.

Wróćmy do Pana początków zawodowych. Na początku lat siedemdziesiątych zagrał Pan w bardzo głośnym widowisku słowno-muzycznym Wojciecha Młynarskiego „Cień”…

– Zagrałem tam Uczonego. Kariera tego widowiska, na które zjeżdżali się widzowie z całego kraju, jak w soczewce pokazuje specyficzne i paradoksalne mechanizmy życia charakterystyczne dla PRL. Najpierw cenzura puściła widowisko, ale kiedy zaczął być grany, poszedł po stolicy i po kraju hyr, że to spektakl przeciw ustrojowi i władzy, że ten tytułowy „Cień”, to partia, a może Gierek, a może Związek Radziecki lub wszystko razem. Taka jedna wielka aluzja polityczna, a to były czasy aluzji. Z drugiej strony spektakl szedł i szedł, mimo że mogli go przecież zdjąć z afisza jednym ruchem. Władza snobowała się na kulturę i lubiła takie gry. My, artyści także. I tak się to toczyło. Nie było natomiast problemów z pieniędzmi na kulturę, w tym na teatr. Jak ich zabrakło, to można było dodrukować. Wystarczyło, żeby się dyrektor za bardzo nie naraził władzy, za bardzo, bo jak się tylko trochę naraził, to nie było wielkiego nieszczęścia.

Po dziesięciu latach w „Rozmaitościach”, późną jesienią 1982 roku, znalazł się Pan w bardzo wtedy prestiżowym Teatrze Ateneum na warszawskim Powiślu, jednej z najważniejszych scen w kraju…

– U Janusza Warmińskiego, też wybitnego człowieka teatru, wieloletniego prezesa ITI, międzynarodowej organizacji teatralnej, z renomowanym zespołem składającym się z wybitnych kolegów.

Zadebiutował Pan tam rolą Hermana w „Śmierci Dantona”, dramacie politycznym Buchnera…

– To był okres bardzo ciekawych ról, jako że Warmiński wystawiał tylko wybitną literaturę, głównie klasykę dramatu. W Ateneum też poznałem wspaniałych ludzi, poza wspomnianym Warmińskim wielu znakomitych kolegów aktorów. W tym teatrze myśl wisiała w powietrzu. Tam się myślało o poważnych zagadnieniach artystycznych i społecznych, dyskutowało się. Dziś z teatrów ten duch niemal całkowicie się ulotnił. Zastąpiło go hołdowanie formie i efektom pod publiczność. W ogóle teatr się bardzo zmienił. Poza osłabieniem intelektualnym nastąpiła eliminacja kategorii autorytetu. Dziś nie liczą się żadne zasługi starych mistrzów. Nie liczy się tradycja teatru, liczy się tylko tu i teraz. To się wyraża choćby tym, że prawie nie organizuje się jubileuszów starym artystom. To coś mówi o dzisiejszej atmosferze. Liczą się tylko pieniądze, które można wyciągnąć ze spektaklu. Jest to poniekąd zrozumiałe. W PRL, jeśli się miało mieszkanie z wyposażeniem i małego fiata, to nie było większych motywacji do zarabiania, do rozwoju, bo w zasadzie nic więcej nie można było osiągnąć. Dziś za zarobione pieniądze można pojechać na wakacje do ciepłych krajów, można je spożytkować na zakup różnych towarów. Tamta sytuacja wielu z nas rozleniwiła. Ja na przykład, podobnie jak wielu moich kolegów, bawiłem się, imprezowałem, traciłem czas. Nie rozwijałem się, nie czytałem, a w każdym razie zdecydowanie za mało. A możliwości pod tym względem były wtedy ogromne. Kiedy się wiec mówi o PRL, że były w niej takie wspaniałe możliwości kształcenia się, rozwijania intelektualnego, to trzeba od razu dodawać, że duża część społeczeństwa z tego nie korzystała. Dziś trochę to nadrabiam i jestem pod wrażeniem lektury „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego. Istny gejzer nieprawdopodobnej erudycji i błyskotliwej inteligencji. Pisał je 26-letni emigrant Polski we Francji obserwujący jej upadek w 1940 roku. I wkurzenie Francuzów, że przez tych Polaków nie mogą spokojnie pić wina i wpieprzać spleśniałego sera.

Ma Pan na swoim koncie ponad czterdzieści ról w Teatrze Telewizji…

– Także raczej rólek. Moja lista jest bogata liczbowo, ale pełno-krwistych ról było tam niewiele, głównie epizody. Często grywałem playboyów, rozmaitych beztroskich młodzieńców, zresztą taki tryb życia wtedy właściwie uprawiałem. Zadebiutowałem epizodzikiem podchorążego w bardzo ideowym i patriotycznym, dwuczęściowym spektaklu „Kordian i cham” według Leona Kruczkowskiego. Z tych kilku większych przypomina mi się stosunkowo wczesna rola Eilifa w „Matce Courage” Brechta u Lidii Zamkow, a z późniejszych, Leśniczy w „Dwóch teatrach” Szaniawskiego w reżyserii Gustawa Holoubka. Sporo razy byłem angażowany do Teatru Kobra, gdzie angażowali mnie – cudowna pani Ania Minkiewicz i Jan Bratkowski. Było to dla mnie bardzo miłe, bo jako młodemu aktorowi przynosiło mi to ogromną popularność, a na pewno rozpoznawalność. Podbechtywało to moją ówczesną, młodzieńczą próżność.

Widzowie rozpoznawali w Panu „faceta z Kobry”?

– Coś w tym rodzaju. Tylko tych kilka najbardziej popularnych seriali, jakie wtedy dawano, dawało rozpoznawalność większą niż udział w „Kobrze”.

Jest Pan aktorem rozpoznawalnym także dzięki serialom. Pamiętam, że pod koniec lat siedemdziesiątych, w wakacje od razu rozpoznałem Pana w Sopocie i wskazałem kolegom, pamiętając Pana nie tylko z „Kobry”, ale też z popularnych wtedy seriali sensacyjnych, „S.O.S”, „07 zgłoś się” czy „Życie na gorąco”. Żaden teatr nie dał i nie da aktorowi masowej popularności.

– Przygodę z telewizją i filmem też sobie cenię. Mój debiut zdarzył się w filmie, ale o którym było bardzo głośno, czyli w „Kaszebe”, dziwnym, poetyckim filmie Ryszarda Bera z 1970 roku, smutnej baśni o miłości z morzem i zagrożeniem germańskim w tle.

Ta rola szwedzkiego marynarza Eryka była jedną z głównych ról. Później był Pan głównie na drugim planie. Jest Pan usatysfakcjonowany takim przebiegiem Pana artystycznej kariery?

– Tak, niczego nie żałuję, mimo że jak powiedziałem na wstępie, większość to były rólki a nie role. Mam przeświadczenie, że człowiek ma z góry zapisany los i nie jest mu dane zasadniczo go zmienić, chyba że w drobiazgach. Wyznaję pogląd Kubusia z „Kubusia Fatalisty” Diderota, że nasz los zapisany jest w gwiazdach.

Dziękuję za rozmowę.

***

Marek Lewandowski – ur. 4 listopada 1946 r. w Warszawie. Absolwent PWST w Warszawie (1969). W Teatrze Rozmaitości zagrał m.in. Clesingera w „Lecie z Nohant” J. Iwaszkiewicza, Lucenzia w „Poskromieniu złośnicy” i Buckinghama w „Ryszardzie III” Szekspira. W Teatrze Ateneum m.in. Guildenstema w „Hamlecie” W. Szekspira, Witolda w „Pornografii”, Cieciszowskiego w „Transatlantyku”, Księdza w „Kosmosie” i radcę Szymczyka w „Opętanych” W. Gombrowicza, Cressoniere’a w „Fredericku czyli Bulwarze Zbrodni” E.E. Schmitta, Łużyna w „Zbrodni i karze”. Role filmowe m.in. w „Małym” J. Dziedziny, „Akwarelach” R. Rydzewskiego, „Do krwi ostatniej” J. Hoffmana, „Palące Hotel” E. Kruk, „Spotkaniu na Atlantyku” J. Kawalerowicza, „Umarłem aby żyć” S. Jędryki, „Prywatnym śledztwie” W. Wójcika, „Weryfikacji” M. Gronowskiego, a także w wielu serialach m.in. „Modrzejewska”, „Na dobre i na złe”, „Klanie”, „Na Wspólnej”, „Złotopolskich”, „Kryminalnych”. W 2008 roku odznaczony Srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.»

„Los zapisany w gwiazdach”
Krzysztof Lubczyński
Dziennik Trybuna nr 118
14-06-2019

Leave a Reply