Przejdź do treści

Robienie bydła

Maciej Pinkwart pisze po premierze „Rzeźni” Mrożka w Teatrze im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem:

Sztuka wymaga wyrzeczeń, a życie składa się z rozczarowań. Te dwa banalne stwierdzenia stanowią ramę niniejszych refleksji związanych z najnowszą (10 stycznia 2020) premierą w zakopiańskim Teatrze im. St. I. Witkiewicza. Tym razem reżyser i dyrektor Teatru, Andrzej Dziuk, wziął na warsztat sztukę z repertuaru polskiej klasyki – Rzeźnię Sławomira Mrożka. Wydawałoby się, że to samograj – w końcu, do twórczości Mrożka wielu fanów teatru podchodzi niemal tak jak do twórczości Szekspira. Ale wyższość Szekspira nad Mrożkiem przejawia się m.in. w tym, że Hamlet powstał u progu XVII w. i by dotarł do polskiej publiczności – wymagał licznych przekładów. A te pozwalały tłumaczom co nieco uwspółcześniać język i przykrawać do swoich czasów stylistykę utworu. Mrożka na polski nikt nie musiał tłumaczyć. Rzeźnia powstała w 1973 r., a więc w zasadzie w czasach współczesnych. Ale – i to wiemy nie od dziś – nic się tak nie starzeje jak współczesność. A w teatrze współczesnym starzeje się i język, i ekspresja, i rozłożenie akcentów, która zawsze – czy twórcy chcą tego, czy nie – będą odczytywane przez pryzmat teraźniejszości.

Droga tej sztuki do polskiej klasyki nie była łatwa. Powstała w 10 lat po osiedleniu się Mrożka poza Polską (najpierw w północnych Włoszech, potem w Paryżu), a więc długo po najważniejszych wydarzeniach tamtej epoki w Polsce, które autor śledził z pozycji outsidera – marcu 1968 i grudniu 1970. Pomyślana początkowo jako czteroczęściowe słuchowisko radiowe (i w tej postaci wydrukowana w „Dialogu” we wrześniu 1973 r.), trafiła na scenę dwa lata później (marzec 1975), kiedy to w warszawskim Teatrze Dramatycznym wystawił ją Jerzy Jarocki (z Gustawem Holoubkiem w roli skrzypka). Reżyser skrócił ją o blisko połowę (za zgodą Mrożka), niejako uteatralniając tekst słuchowiska i wydobył z niej sprawę, wydaje się, podstawową: konflikt między sztuką a życiem, między kulturą a naturą. Ale Jarocki zrobił z tego – dość smętnego – dramatu komedię, opierając ją na zawsze sprawdzającej się zasadzie kontrastów: młody – stary, doświadczony – niedojrzały, apodyktyczna matka – zahukany i zakompleksiony synek, skrzypek – rzeźnik… A tak naprawdę Mrożkowa Rzeźnia to przecież dość czytelna kontynuacja Tanga, a przynajmniej tak może być rozumiana. A Tango, w polskiej tradycji interpretacyjnej, odczytywane jest nie tylko jako kontrastujące się znakomicie (choć nieco przewrotnie) zestawienie starych postępowców i młodych konserwatystów (och, jak dzisiaj można by doskonale w realiach „dobrej zmiany” uwspółcześnić Tango!), chamidła z pełną kulturą, rewolucyjnych planów przywrócenia mieszczańskich ideałów, upadających pod naciskiem brutalnej rzeczywistości…

Andrzej Dziuk poszedł, jak się wydaje, w tę stronę, eksponując owe kontrasty i dodając nowe, u Mrożka obecne, ale przytłumione innymi, bardziej wyrazistymi: czysta sztuka (jesteśmy wszak u Witkacego!) i zwierzęce instynkty miłości fizycznej, najpiękniejsza, finezyjna muzyka (Bach i Paganini) i dźwięki natury (ryk zabijanego bydła). No i – świetnie pokazana w obrębie jednych i tych samych postaci – ludzka natura, z taką wręcz elficką lekkością przechodząca od finezji do brutalności, od kultury do chamstwa, od sztuki przez wielkie „S” do rzezi. Dzieje się tak i w przypadku Paganiniego/Rzeźnika (Piotr Łakomik), i Skrzypka (Krzysztof Wnuk), i Dyrektora Filharmonii (Krzysztof Najbor). Ten ostatni z pewnymi oporami dokonuje wolty od uwielbienia dla maestra grającego Kaprysy Paganiniego – do akceptacji, a potem neofickiego uwielbienia nowej sztuki¸ jaka staje się utwór na dwa woły, obuch, nóż i siekierę. Dyrektorowi, koniec końców, jest wszystko jedno z jakiego powodu publiczność kupi bilety i przyjdzie do jego instytucji, a jego kreatywna (choć nieznośna) lekkość bytu impresaryjnego pozwala mu równie łatwo wywoływać aplauz wobec sztuki, jak i wobec mordu na zwierzętach. Na razie na zwierzętach, choć w zasadzie jest to mord na kulturze, sztuce i twórczości – na razie – czego symbolem jest fakt, iż mające być złożone na ołtarzu nowej sztuki woły nazywają się Beethoven i Leonardo da Vinci. U Mrożka – na razie – ofiarą ma być sztuka i jej awatary, a nie jej twórcy; Dziuk idzie dalej – ilustracją tezy, iż śmierć jest najlepszym w odbiorze przekazem dla PT łaskawie zgromadzonej publiczności – jest nóż wbity przez Skrzypka w serce Paganiniego/Rzeźnika. Potem Dyrektor Filharmonii nawiąże do tego kilkoma zdaniami, które mogłyby paść z ust jakiegoś czynownika bolszewickiego lub ekstremalnego miłośnika głosów wyborczych prostactwa:

Tutaj celebrowaliśmy zakłamanie sztuki, więc tutaj odnajdziemy prawdę naszych instynktów. Tutaj hołdowaliśmy sztuczności, więc tutaj doznamy bezpośredniości. Tutaj uprawialiśmy iluzję, więc tutaj odnajdziemy realność. Niegdyś słuchaliśmy tutaj muzyki, obecnie będziemy zarzynać bydło. Muzyka to eliminacja, zróżnicowanie i porządek, czyli kłamstwo i niewola. Nóż w serce to po prostu nóż w serce.

Najbor gra postać Dyrektora absolutnie genialnie, choć z niejakim przerysowaniem – ale, w końcu, pamiętamy, że jesteśmy w teatrze u Witkacego, który uważał, że sztuka i natura nie mogą mieć nic wspólnego, że sztuka dopóty jest sztuką, dopóki jest sztuczna. W pierwszej wersji swej postaci jest nieco bełkotliwym kulturträgerem, który zasypuje słuchaczy wzniosłymi frazesami o społecznej roli sztuki, w drugiej – staje się bardzo sztucznym (by nie rzec – fałszywym) schlebiaczem wobec prostackich gustów publiczności, by przez ton powiatowego agitatora przejść do zapalczywości Führera, wrzeszczącego na jakimś ważnym Parteitagu. Mrożek – Dziuk – Najbor pokazują nieuchronność takiej ewolucji. Pisząc w 1965 r. maturę o Niemcach Kruczkowskiego, na początku zacytowałem zdanie, zapisane przez nazistowskiego dramaturga Hansa Johsta, powtarzane potem przez głównego ideologa III Rzeszy – Josepha Goebbelsa: kiedy słyszę słowo „kultura” odbezpieczam rewolwer… Nie myślałem, że przyjdą czasy, gdy mi się to zdanie przypomni. W dodatku – diatryby z Rzeźni poniżające elity, zwłaszcza kulturalne oraz dezawuujące ich wiodącą rolę w społeczeństwie każą nam myśleć, że pewno nie przypadkiem Teatr Witkacego wybrał tę sztukę na pierwszą premierę dziwnego roku 2020.

Owo Witkacowskie przerysowanie widać także w postaci Matki, granej przez świetną jak zwykle Dorotę Ficoń. Nie mogłem nie przypomnieć sobie w tym miejscu sztuki Katzenjammer, wg Matki St. I. Witkiewicza, gdzie postać Janiny Węgorzewskiej, czyli właśnie Matki, grała wspaniała Marta Szmigielska-Arnold. Tu, w Rzeźni, Matka w wykonaniu Doroty Ficoń, zwłaszcza w pierwszych scenach spektaklu, jest raczej babką niż matką i jej dominacja nad przerośniętym synkiem polega bardziej na nękaniu go swoją nadopiekuńczością i wegetariańskim jedzeniem (- Chcesz kalafiorka? – Ja nie chcę kalafiorka, ja chcę być szczęśliwy… – Kalafiorek dobrze by ci zrobił), szaliczkiem i herbatką z cytryną, herbatką bez cytryny, cytryną bez herbatki, herbatką bez herbatki i bez cytryny – niż apodyktycznością. Pomnik Paganiniego nie wiedzieć czemu mówiąc zaciąga po lwowsku lub białostocku, na szczęście porzuca tę manierę przekształciwszy się w Rzeźnika, zaś sąsiadka z przeciwka (Agnieszka Michalik), grająca w duecie ze Skrzypkiem i przedstawiająca się jako jego kochanka, jest bardziej pomnikowa niż Paganini, a na pewno bardziej lalkowata niż spodziewalibyśmy się tego po femme fatale tego spektaklu. Owej lalkowatości nie traci nawet gdy naga ustawia się za modelem sukni w stylu madame de Pompadour czy gdy w rogu pokoju bierze kąpiel, polewając się mlekiem, a może płynem do kąpieli z aloesem – co zresztą jest tylko chwilowo odprężającym akcentem, nie mającym żadnego związku z treścią sztuki (podobnie jak gołe pośladki Skrzypka, na które Krzysztof Wnuk bezpośrednio naciąga wieczorowe spodnie przed wielkim recitalem w filharmonii).

Wszystko to biegnie wolno i dostojnie (choć aktorzy niekiedy biegają, wywracają fikołki, a nawet zawijają się w dywan…), a podawany dość cicho i (z wyjątkiem Dyrektora) z niewielką ekspresją tekst usypia część widowni, zwłaszcza, że już zbliża się trzecia godzina przedstawienia. Przerażające ryki zarzynanego bydła, włączone w nagranie Kaprysu Paganiniego, choć niemal powodują pękanie bębenków, mają wobec tego dla odbioru spektaklu kluczowe i pozytywne znaczenie. Zastanawiałem się, dlaczego Andrzej Dziuk zamiast usypiać nas monologami o wartości sztuki i miłości oraz ich pozornej wyższości nad kalafiorkami i akcesoriami rzeźnickimi, po prostu nie skrócił sztuki – ale potem zauważyłem, że jednak ją skrócił. Niestety, o kilka momentów, których mi w spektaklu brakowało. W słuchowisku Mrożka Paganini, prowadząc teoretyczną dysputę ze Skrzypkiem – beztalenciem i wymuszając na nim zamianę żywotności na geniusz, w pewnym momencie słyszy za oknem prostackie dźwięki maszerującej orkiestry wojskowej. Oburza to Skrzypka, którego mierzi głos fałszujących trąb, ale Paganini ocenia to inaczej:

– Najpiękniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszałem. Zresztą nie nazywaj tego muzyką, jeśli chcesz. Muzyka nie ma żadnego znaczenia. Tam moc, tam siła, tam sama ucieleśniona potęga przechodzi ulicami miasta. Tłum stoi wzdłuż chodników i wiwatuje. Wielbi groźną i władczą witalność, przyzwala jej, podziwia ją i jej się oddaje. I ma rację.

Mistrz zachwyca się potęgą wojska, prostotą dźwięków, które wielbią tłumy, fascynuje się tym, że pod oknem defiluje trzy tysiące żołnierzy, uzbrojonych w karabiny zakończone bagnetami, które w każdej chwili mogą wbić się w żywe ciała. Skrzypek z pogardą odrzuca propozycję Paganiniego, by wyjść na ulicę i przyłączyć się do tłumu:

– A więc idź i zostań rzeźnikiem, a mnie zostaw w spokoju, ja nie mam czasu na rozmowy z chamem. (…) Wynoś się i już nie wracaj! Nie chcę cię tu więcej widzieć, prostaku! Przyłącz się do uliczników, co biegną za wojskiem, kundle za baranami…

Bez tego fragmentu w zasadzie nie wiemy, czemu mistrz Paganini, sprzedawszy uprzednio duszę diabłu w zamian za geniusz muzyczny, najpierw się tego geniuszu pozbywa za możliwość uczestniczenia w realnym życiu, a potem zapomina o swej sztuce i zostaje rzeźnikiem.

Kult siły, przemocy i możliwości zabijania słabszych musi być poprzedzony swoistym auto-da-fé, jakim staje się zmasakrowanie skrzypiec przy pomocy siekiery. To naprawdę się dzieje i w tę destrukcję Krzysztof Wnuk wkłada całą energię, jaka mu jeszcze pozostała po utarczkach z matką i jej kalafiorkami, rozmowach z dziewczyną mającą mniej seksapilu niż niemiecki sex-robot Fanny i po nauce obsługi obucha oraz innych rzeźnickich akcesoriów. Dobrze, że na zaciukaniu skrzypiec się kończy, bo w kącie za krzesłem stoi jeszcze wiolonczela, jako że Andrzej Dziuk zmienił muzyczną profesję sąsiadki z flecistki (tak u Mrożka) na wiolonczelistkę właśnie, co z puntu widzenia zarówno muzycznego, jak i wizualnego ma duże i pozytywne znaczenie.

Ekologicznie rzecz biorąc, w zasadzie lepiej jest zamordować skrzypce, zwłaszcza jeśli się na nich nie umie grać, niż woły o imionach Beethoven i Leonardo da Vinci, zwłaszcza jeśli się zostało wychowanym jako wegetarianin. Natomiast humanitaryzm Mrożka i Andrzeja Dziuka oszczędza w sztuce zarówno Matkę Skrzypka, czemu dziwić się trudno z uwagi na niezwykłą sympatyczność Doroty Ficoń i osobisty charakter jej związku z reżyserem, jak i Wiolonczelistkę, choć ta w ostatnich scenach przy pomocy zarzuconych na twarz długich, rozpuszczonych włosów stylizuje się na bohaterkę horroru Ring, a oglądana z tyłu wygląda jakby siekiery użyto wobec niej, skracając ją o głowę.

Spektakl pokazany był na dużej scenie, a dokładniej – w sali Witkacego, gdzie scena została rozmontowana, zaś aktorzy grali między rzędami krzeseł nielicznej publiczności – na premierowy spektakl zaproszono jedynie 40 osób. Były wśród nich m.in. Agnieszka Nowak-Gąsienica, wiceburmistrz Zakopanego (wręczony przez nią Andrzejowi Dziukowi wielki bukiet białych róż wywołał liczne, przychylne komentarze…) oraz Joanna Staszak, naczelnik Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego i Beata Zalot, redaktor działu kultury „Tygodnika Podhalańskiego”, a także dyrektorki Miejskiej Galerii Sztuki: poprzednia – Anna Waloch i obecna – Lidia Rosińska. Za oknem pysznił się księżyc w pełni, klimat ocieplił się do plus jednego stopnia, a w podmuchach halnego wiatru unosiły się odgłosy lokalnego bydła, którego duchy wciąż redykają się wzdłuż Krupówek, gdzie niegdyś mieściły się Zakłady Mięsne…

Maciej Pinkwart

———————————-

Sławomir Mrożek, Rzeźnia. Reżyseria, opracowanie tekstu i opracowanie muzyczne Andrzej Dziuk, scenografia Rafał Zawistowski, konsultacja muzyczna Maja Waloszczyk-Ziach i Cezary Wagner. Występują: Skrzypek – Krzysztof Wnuk, Wiolonczelistka – Agnieszka Michalik, Matka – Dorota Ficoń, Dyrektor Filharmonii – Krzysztof Najbor, Paganini/Rzeźnik – Piotr Łakomik, Woźny – Kamil Joński. Premiera – Teatr im. St. I. Witkiewicza, Zakopane, 10 stycznia 2020.

Źródło: http://www.pinkwart.pl/recenzje/koment.htm

Leave a Reply