Przejdź do treści

Sezon 2007/2008 – komentarz

Sezon 2007 2008

 

Teatr wraca do domu

To był sezon spełnionych tęsknot za teatrem perfekcyjnym, który zaspokoił nawet najbardziej wyrafinowane gusty. Przedstawienia Englertów, Cieplaka, Jandy pokazały, że widz oczekuje na solidność. I potrafi się odwdzięczyć frekwencją.

Wiadomości, że teatr dramatyczny należy do przeszłości okazały się przedwczesne, choć wyraźnie spadły udziały polskich prapremier i w ogóle polskich dramatów współczesnych – poniekąd „wykradł” to Wyspiański, którego rocznica urodzin sprawiła, że można było odnotować kilka premier jego dzieł. Czy to oznaka jakiejś tendencji? Trudno wyrokować, ale warto odnotować pewne znużenie debiutantami niegwarantującymi na ogół (tak było zawsze) sukcesu w kasie, a przy tym reprezentującymi nierówny poziom. Mimo bowiem licznych konkursów i festiwali, na czele z konkursem na wystawienie współczesnej polskiej sztuki (wysoko punktowane są tu prapremiery) i festiwalem Raport w Gdyni z towarzyszącym konkursem na dramat, wśród nowości zapanował pewien zastój. Oczywiście, powstawały liczne nowe sztuki, na konkurs w Gdyni napłynęły aż 232! To najlepszy dowód, że nowe dramaty powstają, ale czy spełniają kryterium przydatności dla sceny, to rzecz inna.

Gwiazdą sezonu okazała się Magda Fertacz, a to za sprawą Dramaturgicznej Nagrody Gdyni (50 tys. zł, najwyższa kwota w historii polskich konkursów, przeznaczona na nagrodę za dramat). Smaczku temu wyróżnieniu przydaje wiadomość, że laureatka pokonała swego mentora, Tadeusza Słobodzianka, pod którego okiem, w Laboratorium Dramatu, szlifowała warsztat, a także informacja, że prapremiera wyróżnionego dramatu odbędzie w warszawskim Ateneum, a nie w Teatrze Miejskim w Gdyni, w którym z fotelem dyrektorskim rozstał się właśnie Jacek Bunsch, autor idei festiwalu i wspomnianego konkursu. Nie po raz pierwszy kreatywność została pokonana przez biurokrację.

Fertacz zdobyła nie tylko nagrodę, ale doczekała się też premiery na scenie studyjnej w Narodowym – jej Kurz jednak rozczarował zagubionym nerwem dramaturgicznym. Dwa sezony wcześniej zachwycano się jej Absyntem, wystawianym w Laboratorium Dramatu (nadal w repertuarze), nazywano go nawet współczesnym Weselem. Nagrodzona Trash story sprawia w czytaniu wrażenie sztuki bardzo wymagającej, co dla reżysera z wyobraźnią może być nie lada zaletą – jest to bowiem opowieść o zawikłanych ścieżkach relacji polsko-niemieckich i niejako podwójnej tożsamości małej ojczyzny. Dopiero teatr może potwierdzić (lub zanegować) trafność decyzji gdyńskiego jury.

Spośród innych polskich prapremier sezonu odnotujmy porażkę Przemysława Wojcieszka (Miłość ci wszystko wybaczy w Teatrze Polonia), o odchodzeniu starego człowieka i jego późnej przyjaźni z młodymi – mimo udanej roli Stanisława Brudnego całość razi schematem. Porażka zaskakująca po sukcesie Osobistego Jezusa, nagrodzonego w konkursie na wystawienie nowej sztuki współczesnej, wystawionego przez Teatr Modrzejewskiej w Legnicy w reżyserii autora, ze znakomitym Przemysławem Bluszczem w roli głównej i dobrze przyjętym przedstawieniu Zaśnij teraz w ogniu z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Także Maciej Kowalewski, nowy dyrektor Teatru Na Woli, po sukcesie wcześniejszej tragikomedii Bomby, zawiódł Wyścigiem spermy – prowokacyjny tytuł stał się w gruncie rzeczy osłoną niemal radiomaryjnego tekstu.

Oklaskiwano jedyną udaną sztukę „lustracyjną”, a właściwie inteligentny kolaż Teatru Ósmego Dnia, zaprezentowany gościnnie w Warszawie, Teczki, zmontowany bez zapiekłości, ale i bez słodkiego przekomarzania, ukazujący czas PRL-owskiego nękania tego zespołu. Ale najlepszym debiutem dramaturgicznym sezonu okazał się Mrok Mariusza Bielińskiego, sztuka nagrodzona w konkursie na dramat nawiązujący do myśli Jana Pawła II, wystawiona na scenie studyjnej Narodowego w reż. Artura Tyszkiewicza. Sztuka niemal bez dialogu, ale poprowadzona nader sugestywnie, odsłania mroczne wnętrze młodego bohatera (kolejne osiągnięcie aktorskie Marcina Hycnara) o skłonnościach schizofrenicznych. Niewiele więc dobrego w nowym dramacie, zwłaszcza że i wszystkie teatry faktu w telewizji zawiodły na całej linii – okazały się płaskie, niedonoszone, czarno-białe, a nawet pozbawione dramaturgii. Opowieści o dziejach Jerzego Pawłowskiego, odwróconego agenta, nie uratował nawet Zbigniew Zamachowski.

Nic dziwnego, że w tych okolicznościach – zastępczo – klasyka przerabiana

była na utwory współczesne, na ogół z fatalnym skutkiem. Celował w tym Michał Zadara, którego całą kolekcję przedstawień zaprezentowano jako nurt towarzyszący wznowionym, po kilku latach przerwy, Warszawskim Spotkaniom Teatralnym (29 marca-11 kwietnia). Dotyczy to zwłaszcza Księdza Marka, ukazanego w warunkach powstańczych (powstania warszawskiego) i Wesela, rozgrywanego w połowie na scenie, w połowie „w toalecie” (obraz transmitowany na telebimie) podczas imprezy polskich japiszonów XXI wieku. O ile te spektakle nosiły mimo wszystko jakąś siłę, to całkiem wyparowała energia ze zmodyfikowanej wersji moralitetu średniowiecznego Każdy, który Zadara pokazał w Studio. Przypominało to pierwszą próbę utworu, podczas której aktorzy dokazywali, jak tam kto chciał.

Równie nieudany okazał się Otello w Narodowym w reż. Agnieszki Olsten, choć na innym poziomie wykonawczym, bo jednak zrealizowany przez przednich aktorów – reżyserka tę tragedię przerobiła w antymaskuliński manifest, motywowany walką z macho. Intencje szlachetne, ale wynik mierny, podobnie jak z plenerowym Hamletem (wystawionym pod Muzeum Powstania Warszawskiego), przerobionym na sztukę o powstańcach. Takie przedsięwzięcia okolicznościowe niemal zawsze kończą się opłakanie, reżyser Paweł Passini dopisał się do długiej listy podobnych katastrof. I nie chodzi tutaj o obronę jakiejś wymyślonej wizji kanonicznej tego czy innego dramatu klasycznego, ale o spójność i sens. Ten Hamlet nie miał żadnego sensu.

Dwuznacznych gier z Wyspiańskim podjęli się obok Zadary studenci reżyserii z Warszawy w spektaklu warsztatowym opartym na Wyzwoleniu, pokazywanym w warszawskim Teatrze Polskim. Była w tym pasja zmagania się z dziełem Wyspiańskiego, choć na pewno nie na miarę telewizyjnego spektaklu Macieja Prusa (ze świetnym Piotrem Adamczykiem w roli Konrada), ale warta odnotowania.

Miniony sezon rozpoczęło w Warszawie kadrowe tsunami – nigdy bodaj nie odeszło tylu dyrektorów. To po części zbieg okoliczności, jedynie zmiany w Dramatycznym i Studio zaplanował Ratusz, pozostałe wymusiła biologia (Na Woli, Ateneum, Nowy) i niezależne od administracji samorządowej konflikty (Powszechny). Ostatecznie znikł Teatr Nowy na Puławskiej, na jego miejsce rozpanoszył się supermarket, jakiś czas teatr wegetował jeszcze w maleńkiej salce kameralnej, ale i ta padła pod toporem zmian. Niegdyś tak elektryzujący i dzielący opinię Teatr Hanuszkiewicza zniknął. Zapowiadany nowy Nowy Krzysztofa Warlikowskiego jeszcze nie powstał i jedynym śladem obecności artysty w stolicy (a właściwie pod stolicą) było kilka wyczekiwanych spektakli Aniołów w Ameryce w Otwocku pod flagą TR Warszawa. Ten ostatni, najszybszy teatr w stolicy, zwolnił tempo, dał tylko jedną premierę Szewców u bram, parę prób czytanych i występów gościnnych – sam realizując z rozmachem najbardziej spektakularny polski spektakl w Nowym Jorku, czyli Makbeta Jarzyny.

I Warlikowski, i Jarzyna zbierali owoce prac wcześniej zrealizowanych – Warlikowski kolekcjonował nagrody: Premię Europejską Nową Rzeczywistość Teatralną odebrał w Salonikach, nagrodę redakcji „Teatru” w Warszawie, a nagrodę Obie przyznawaną przez tygodnik Village Voice w Nowym Jorku (za Kruma), wreszcie i nagrodę paryskiej krytyki. Jarzyna cieszył się wzięciem w Wiedniu, gdzie dobrze przyjęto jego premierę Lwa w zimie, a także wystawienie zamówionego przez TR Warszawa dramatu Masłowskiej Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku. Obaj artyści na koniec sezonu pokazali z sukcesem swoje spektakle na festiwalu w Edynburgu, Warlikowski Dybuka, a Jarzyna Psychosis 4.48. A jednak „okadzenie” im nie grozi, recenzenci szarpali Warlikowskiego za operę w Paryżu, a Jarzynie dostało się za całokształt – część polskich recenzentów ogłosiło już śmierć TR Warszawa. Przedwczesny to chór płaczek po „utalentowanych i zagłaskanych”, lepiej poczekać na ich nowe prace. Tymczasem we wrześniu Jarzyna wznowił prześmieszny Magnetyzm serca.

Mierne skutki przyniosły zmiany kadrowe w Studio i Dramatycznym. Bartosz Zaczykiewicz, który prowadził powszechnie chwalony Teatr w Opolu, nie odnalazł się w Pałacu Kultury, kolejne premiery Bitwa pod Grunwaldem, Hollyday i wspomniany już Każda/Każdy rozczarowały, bronił się jedynie autorski spektakl Stasysa Eidrigevičiusa Drewniany człowiek (jako pożegnanie z niegdysiejszym autorskim teatrem Szajny czy Grzegorzewskiego) i kilka przedstawień pokazywanych gościnnie.

W Dramatycznym także rozczarowanie, najważniejsze premiery sezonu okazały się niewypałami. Przemądrzała, postmodernistyczna inscenizacja Iwony wg Gombrowicza Piotra Cieślaka (ostatnia premiera odchodzącej dyrekcji), w której tytułowa bohaterka jest uciekinierką z getta, i całkiem lekceważąca widza realizacja Lulu na moście w reż. Agnieszki Glińskiej (to już pod flagą nowej dyrekcji Pawła Miskiewicza i Doroty Sajewskiej), to prawdziwe katastrofy. Ratunkiem miał być festiwal performerski na koniec sezonu, podczas którego m.in. pokazano słaby warsztat studentów szkoły krakowskiej (Dobry człowiek z Seczuanu) pod kierunkiem dyrektora Miśkiewicza oraz wyprzedaż rekwizytów. Wydarzeniem był sprowadzony spektakl belgijski wg Dekalogu Kieślowskiego, ale to za mało, aby sezon policzyć do udanych. W tej sytuacji trudno się nie zgodzić z opinią Jerzego Koeniga, który przestrzegał przed nadawaniem Dramatycznemu imienia Gustawa Holoubka (był to jednak głos wołającego na puszczy). Smutno, że obu tych wspaniałych ludzi teatru, Holoubka i Koeniga, w tym roku pożegnaliśmy.

Więcej nadziei budziła zmiana w Teatrze na Woli, który włączył się z energią w promowanie teatrów alternatywnych i pozawarszawskich (zwłaszcza Modrzejewskiej z Legnicy), sam dając kilka prapremier, w tym ciekawą sztukę żydowsko-amerykańską, nowego typu, bo napisaną i wystawianą po angielsku, Ostatni Żyd w Europie – Na Woli miała miejsce jej prapremiera europejska, tym wartościowsza, że rzecz w dużej mierze dotyczy relacji polsko-żydowsko-niemieckich. Wątek żydowski w tym sezonie wybrzmiał silnie (Żyd w Bielsku Białej, Żydowska matka w Rampie, Krum z TR Rozmaitości w transmisji tv w TVP Kultura, by wymienić tylko kilka), nic w tym dziwnego w kontekście Strachu Tomasza Grossa i ożywionej debaty na tematy polsko-żydowskie.

Zaskakująco bezboleśnie i w gruncie rzeczy pozytywnie sprawdziła się zmiana dyrekcji w Powszechnym. Po zawirowaniach w poprzednim sezonie, wywołanych złej sławy manifestem byłego kierownika literackiego i wewnętrznymi tarciami w zespole, wybór Jana Buchwalda okazał się pomysłem szczęśliwym – spokój dyrektora podziałał jak oliwa, sprzyjając kilku udanym premierom (Czarownice z Salem Arthura Millera w reżyserii Izabelli Cywińskiej, Pornografia wg Gombrowicza Waldemara Śmigasiewicza). Co zrobi kolejna z nowo nominowanych dyrektorów, Cywińska właśnie, w Ateneum, okaże się w sezonie następnym. W tym roku teatr na Powiślu stracił dyrektora i jednego ze swoich najbardziej oddanych aktorów, Mariana Glinkę. Ale mimo to nie był to dla Ateneum sezon stracony, pojawiła się na afiszu sprawnie zrealizowana i aktualna przez paralelizm do lustracyjnego szaleństwa prapremiera (światowa) nowej sztuki Ronalda Harwooda (Kolaboracja), przypomniano Powrót do domu Harolda Pintera z rewelacyjnymi rolami Mariana Kociniaka, Mariana Opani, Grzegorza Damięckiego i Magdaleny Wójcik, a także Bergmanowską Sonatę jesienną z wybitną kreacją Ewy Wiśniewskiej. Dużo jak na jeden sezon.

Ale tak naprawdę był to sezon braci Englertów. Maciej Englert przygotował we Współczesnym adaptację Procesu Franza Kafki, pod prąd tendencji uwspółcześniającej, a mimo to albo może dlatego właśnie dojmująco współczesną. Jego Proces stał się głębokim traktatem o zagubieniu człowieka, jego obcości we wrogim świecie, którego nie sposób ogarnąć, opanować, zrozumieć. Wielopiętrowa metafora od egzystencjalnej, poprzez polityczną i metafizyczną udała się za sprawą precyzyjnej, budzącej szacunek roboty aktorskiej, w której obok artystów kreujących role główne (z Borysem Szycem jako Józefem K.) zachwycająco wypadli też artyści, występujący w epizodach, jak Stanisława Celińska jako pani Grubach, czy Sławomir Orzechowski jako jeden z oprawców. Przemyślana konstrukcja, adresowana do różnych poziomów odbioru, rzecz arcyrzadka i cenna, co nie znaczy, że skażona jakimś akademickim nalotem. Bardzo żywa i aktualna, ale ponad poziomem zgiełku.

Inną drogą obrali twórcy dzisiejszej wersji Witkacowskich Szewców, pod nazwą Szewcy u bram, zaprezentowanych w TR Warszawa. Adaptacja Jana Klaty i Sławomira Sierakowskiego poszła jednak bodaj za daleko, choć po części mimowolnie, w aktualne aluzje polityczne, które niejako „na oczach” traciły na aktualności. To, co mogło elektryzować przed wyborami parlamentarnymi, jako żywy udział teatru w debacie publicznej o sposobie sprawowania władzy, po wyborach zabrzmiało jak spóźniona parodia, poniekąd politycznie bezpieczna, bo asekurowana przegraną atakowanych reprezentantów krytykowanego zamordyzmu. Zamysł jednak tego przedstawienia zasługuje mimo porażki na dobrą pamięć. Nie tylko dlatego, że był to upadek z wysokiego konia, ale także dlatego, że spektakl zawierał sceny zapadające w pamięć, poruszające, hipnotyczne, gorące. Nie wiadomo, czy adaptatorzy, zniechęceni rezultatem, podejmą jeszcze kiedyś wspólny wysiłek, ale na tej przygodzie nie powinno skończyć.

Historia złapała za rękaw także Izabellę Cywińską, która najwyraźniej bez energii kończyła reżyserię Czarownic z Salem, po zwycięstwie PO odnosiło się wrażenie, że Cywińska już bez wiary opowiada o łamaniu praw człowieka, deptaniu ludzkich uczuć i charakterów. Jednak przedwcześnie, ze szkodą dla wyniku – może dlatego temu dobremu spektaklowi, mimo pamiętnej roli Zbigniewa Zapasiewicza, zabrakło wielkości.

Prawdziwym zwycięzcą sezonu był Jan Englert i jego Teatr Narodowy, wzorcowy dzisiaj teatr. Łatwo być wzorcowym, jak się ma takie pieniądze, powie ktoś. To jednak nieprawda, bo rzecz nie tylko w funduszach, też nie przesadnie dużych, ale trafnej koncepcji Teatru Narodowego, która pod kierunkiem Englerta sprawdza się kolejny sezon. Dyrektor sceny narodowej potrafi połączyć wysoki poziom wykonawczy, zwłaszcza sztuki aktorskiej i reżyserskiej, wywodzącej się z najlepszych tradycji, z poszukiwaniami nowych treści i form. Czasem nawet wbrew własnym gustom, nawet za cenę wpadki – Englert potrafi jednak otworzyć drzwi dla przedsięwzięć ryzykownych, takich jak Otello Olsten (już wspomniana katastrofa), czy Terminal 7 (udane poszukiwania nowej metafory teatralnej, ukazującej pogoń za zawodną pamięcią) , czy nowa polska dramaturgia, która raz się sprawdza (chwalony Mrok), a raz nie (Kurz). Ale obok tych spektakli poszukujących pokazuje Englert przedstawienia wręcz rozkosznie zespołowe – w tym sezonie to kameralny Żar Sandora Maraiego (reż. Edward Wojtaszek), z widownią na 30 krzeseł w foyer, i monumentalne Opowieści dla dzieci wg Singera w reżyserii Piotra Cieplaka, a także Iwanow w reżyserii Jana Englerta z całą plejadą wspaniałych ról i epizodów. Jeden ze znakomitych artystów polskich (który nie należy do zespołu Narodowego), Olgierd Łukaszewicz, powiada, że nie wierzył, iż doczeka jeszcze kiedyś w życiu takiego Czechowa. To w pełni zasłużona pochwała. Nic więc dziwnego, że w tym roku to właśnie Jan Englert odebrał Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya za wybitne osiągnięcia aktorskie, reżyserskie i za urzeczywistniany model sceny narodowej.

To piękne, że do tego modelu, na miarę innych środków i celów, nawiązuje w swoim prywatnym Teatrze Polonia Krystyna Janda. Ostatni sezon w Polonii był wyśmienity, nawet przy pewnych wpadkach, wszystkie pieniądze za Kobiety w sytuacji krytycznej Joanna Murray-Smith w reżyserii Jandy, Starość jest piękna Ester Vilar, spektakl Łukasza Kosa, a zwłaszcza mistrzowskie Grube ryby Bałuckiego, którymi Janda (reżyseria) przypomniała, czym może być prawdziwa komedia na scenie.

Trzeba też wspomnieć o jeszcze jednym, najbardziej poruszającym spektaklu sezonu, pokazywanym gościnnie w Teatrze Dramatycznym – O zwierzętach Elfiriede Jelinek w reż. Łukasza Chotkowskiego, spektaklu warsztatowym z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, który stanowi pokaz tego, czym może i powinien być teatr: sejsmografem napięć, problemów, na pozór niewidocznych i zduszonych. Trzeba wyobraźni i odwagi, żeby takie przedstawienia budować.

I zupełnie na koniec. Pamiętać warto o samotnikach, którzy doskonalą swoje warsztaty, ciągle mierzą się z nowymi wyzwaniami. Należy do nich Krzysztof Gordon z Teatru Wybrzeże, który olśniewająco przedstawia Falstaffa wg Szekspira (scenariusz Andrzeja Żurowskiego). Demonstruje nie tylko znakomite umiejętności, ale i coś, co w teatrze zawsze się liczyło: tęsknotę za Dobrem. To właśnie znaleźć można w Opowieściach dla dzieci czy Iwanowie, a także Zemście w Polskim, gdzie wbrew tytułowi trwa pościg za Dobrem. Ian Herbert, angielski krytyk, w swoim posłaniu na półwiecze stowarzyszenia krytyków teatralnych przypominał piszącym o teatrze, aby Dobro mieli zawsze na widoku, nie dając się zwieść zmiennym i krótkotrwałym modom. Krytycy nie zawsze o tym pamiętają. Widzowie – zawsze. A teatr? Teatr właśnie wraca do domu.

Leave a Reply