Przejdź do treści

Krystiana Lupy sonata widm

Tomasz Domagała o „Imagine” z Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie (DoKontaktu cz. VII ost) na swoim blogu:

19 czerwca 2022

I ciągle widzę ich twarze/ustawnie w oczy ich patrzę —/ich nie ma — myślę i marzę/widzę ich w duszy teatrze.

Stanisław Wyspiański

W pewnym momencie I części spektaklu grana przez Ewę Skibińską Marielive rzuca do reszty person zgromadzonych w mieszkaniu Antonina Artauda słowa My wszyscy już nie żyjemy… Czy nie macie takiego wrażenia?… że to jest sonata widm? Link do dramatu Strindberga od razu wydał mi się nieprzypadkowy, gdy się bowiem bliżej przyjrzeć jego treści, można odkryć nie tylko zaskakujące podobieństwa ze spektaklem Lupy, ale też wprost odnaleźć klucz do odczytania koncepcji tego wielopoziomowego i wieloznacznego dzieła.

Głównym bohaterem Sonaty widm jest student Arkenholz, który chcąc ugasić pragnienie i nieco odpocząć po osobliwej akcji ratowniczej, podczas której stał się bohaterem, spotyka tajemniczego dyrektora Hummela. Ten dziwny, poruszający się na wózku inwalidzkim lub o kulach mężczyzna, poprzez odwołanie do starych rodzinnych spraw, wciąga Arkenholza w osobliwą grę: ma on pójść do opery na Walkirię, usiąść koło pewnego Pułkownika i jego córki, w rezultacie czego zostać zaproszonym do nich na kolację, a szerszym planie – ożenić się z piękną panną. Jako że Student ma dar widzenia rzeczy, których nie widzą inni, potwierdzony dziwnymi przypadkami uratowanego Dziecka, które nagle znikło i Roznosicielki Mleka, która mu podaje czerpak i przeciera oczy, całość jego przygody od razu ma charakter nierealistyczny, zarysowany wcześniej pytaniem Studenta, skierowanym do Hummela: dlaczego to właśnie mnie wybrał pan na swoje medium? W jej centrum znajduje się odbywająca się w domu owego Pułkownika słynna kolacja widm, podczas której goście schodzą się, piją herbatę, nie odzywają się ani słowem, jeśli zaś padają tam jakieś słowa, to tylko z ust gospodarza. Nazywani zaś są widmami, gdyż to się już ciągnie 20 lat, zawsze ci sami ludzi, którzy mówią to samo, albo milkną, żeby uniknąć kompromitacji. Na tej kolacji zjawia się w końcu również sam Hummel, dziwne indywiduum, które skończyło niedawno osiemdziesiąt lat i mówi o sobie tak – nikt mnie naprawdę nie zna – interesuję się ludzkimi losami. Jego służący z kolei stwierdza, że wygląda onjak sam czort i potrafi przejść przez zamknięte drzwi. Przychodząc na kolacje do Pułkownika, Hummel jasno określa swoje cele, będące też powodem rozpoczęcia gry ze Studentem: takie było moje zadanie tutaj, wyplenić chwasty, zdemaskować zbrodnie, zamknąć rachunki, aby młodzi (Student i jak się za chwilę okaże, córka Hummla) mogli zacząć nowe życie w tym domu. Dochodzi do konfrontacji Pułkownika z Hummlem, który za pomocą wykupionych weksli przejął właśnie cały dobytek gospodarza kolacji. Pułkownik zostaje więc przez Hummela zdemaskowany, w jednej chwili pozbawiony tytułu szlacheckiego i stopnia wojskowego, w efekcie czego milknie, zastygając w stuporze. Do akcji wkracza z kolei żona Pułkownika – lecz jeśli ty, Jakubie Hummel, który nosisz fałszywe nazwisko, chcesz tu zasiadać jako sędzia, dowodzi, żeś gorszy od nas, nieszczęsnych, demaskując Hummela i wysyłając do garderoby, w której czeka na niego sznur. W ostatniej części młodzi próbują zacząć nowe życie w tym domu, ale zarówno ów dom, jak i oni sami, ukształtowani na obraz i podobieństwo swoich rodziców, którzy niczym mumie, obok różnych innych wampirów, znajdują się w tej przestrzeni, nie pozostawiają złudzeń co do jakości owego życia. Student Arkenholz próbuje jeszcze zmusić swoją wybrankę, żeby zaśpiewała pieśń, słusznie upatrując w sztuce szansy na dobre otwarcie nowego życia i nowej ery, ale i tu czeka go zawód – wybucha więc gniewem, wyrzucając z siebie potoki prawdy, które zabiją żyjącą wciąż w iluzji przeszłości córkę Pułkownika, swoją niedoszłą żonę. Tyle Strindberg.

Spektakl Lupy, będący w dużej mierze wiwisekcją właściwego reżyserowi pokolenia ery New Age, które właśnie powoli schodzi ze sceny historii, zaczyna się w mieszkaniu znanego reżysera teoretyka i wizjonera teatru, Antonina Artauda. Będzie on, jak to bywa ostatnio często w spektaklach Lupy, głównym narratorem i zarazem bohaterem tej opowieści. Artaud 1 (Grzegorz Artman) jest w bardzo złej kondycji, czeka właśnie na przyjaciół, których zwołał do siebie, żeby wyplenić chwasty, zdemaskować zbrodnie, zamknąć rachunki. Przygotowuje się na ich przybycie, obsesyjnie ustawiając kamery, jakby chciał wszystko rejestrować, mieć nagrane na wszelki wypadek dla siebie i dla potomnych. Może po to, żeby się upewnić, że to wszystko na pewno się odbyło, w końcu siedzimy razem w najbardziej ulotnym medium, jakim jest teatr (zabieg ze zdjęciem, które Artaud wykonuje również nam, widzom). A wszystko to z powodu wiadomości o śmierci Johna Lennona – duchowego lidera całej walczącej o lepszy świat formacji, autora jej nieformalnego hymnu, słynnego Imagine. Artaud Artmana ma w tej scenie coś ze świętego Piotra, który w godzinie próby nie tylko zaparł się swojego mistrza, ale w wyniku tragicznych wydarzeń stracił swoją wiarę i w ostatecznej rozmowie z przyjaciółmi postanowił dokonać rozrachunku i wycofać się… w głąb siebie, a może i dalej. Zwłaszcza że ciało i emocje odmawiają mu posłuszeństwa. Gdzieś za ścianą z kolei leży sobie w wannie postać, którą gra Andrzej Kłak, i zażywa kąpieli. Jest w dużo lepszym stanie niż Artaud I. Spokojna, zrelaksowana, trzeźwo myśląca. Z rozmowy obu mężczyzn wynika, że jest ona kimś na kształt sobowtóra Artauda I, określająca się jako resztka jego mózgu. Mija więc kilka minut i zjawia się przed nami w pełnej krasie kolejny klasyczny lupowski narrator, zwielokrotniony, odbity w zwierciadle własnego ja. Dodać należy jeszcze dla porządku, że starym zwyczajem Krystian Lupa zasiada na widowni, żeby przez całe przedstawienie z tymi swoimi narratorami (a może swoimi alter ego) prowadzić dialog. Gdy w pewnym momencie ich rozmowy Andrzej Kłak siada na wózku inwalidzkim, przestrzeń Sonaty widm otwiera swój nieoczywisty horyzont. Jeśli bowiem założymy, że Artaud II (zgodnie z tropem inwalidzkiego wózka) jest dyrektorem Hummlem, a Artaud I – Pułkownikiem, okaże się, że owa kolacja widm, której za chwilę będziemy świadkami, stanie się nie tylko epifanią bezradności i braku jakiegokolwiek znaczenia zaproszonych na nią gości, ale również wojną dwóch jaźni narratora. Artaud rozważny (II) przyjdzie obnażyć i zdemaskować Artauda romantycznego (I), który w odwecie obnaży tego pierwszego. Odwrotnie jednak niż u Strindberga w finale tej części z okna wyskoczy nie ten rozważny, lecz romantyczny właśnie. Jako fizycznie słabszemu, do tego w złej kondycji psychicznej, bliżej mu do samobójstwa niż temu chłodnemu, logicznie myślącemu, czasami wręcz cynicznemu wariantowi swojej osoby. Po przerwie okaże się, że śmierć w tej przestrzeni jest niemożliwa. W końcu to tylko teatr – a więc miejsce, gdzie strindbergowskie mumie i wampiry żyją wiecznie. Artaud I, ten poroniony Faust lupowego świata, będzie się więc po wizycie w piekle musiał udać ze swoim chłodnym i cynicznym Mefistofelesem, Artaudem II, na mentalną „pustynię”, żeby przejść tam swoją próbę i zobaczyć, dokąd go ona zaprowadzi. Tam zmieni się jednak wiele: bohater/Krystian Lupa cofnie się w głąb siebie, zaprzestając bezsensownej walki swoich jaźni, i wystawiając do konfrontacji z prawdziwym Mefistofelesem czyli współczesną rzeczywistością (m.in. barbarzyńskie w stylu rządy prawicy, kryzys uchodźczy na granicy białoruskiej czy wreszcie wojna na Ukrainie) obie swoje postaci: resztki swojego rozumu (a więc Artauda II) z jednej strony i rozbudzone emocje Artauda I z drugiej. W finale zobaczymy zaś rezultat tej podwójnej podróży – ten dobry przejdzie przemianę z Antonina Rozważnego w Antoninę (Marta Zięba), czyli odkrycie w sobie żeńskiego pierwiastka oraz przekazanie mu władzy nad sobą i swoimi działaniami. W przypadku złego Antonina I nastąpi przekształcenie jego bezradności, bólu i wyobcowania w piekło pełnego nienawiści i resentymentu starca, Antonina Oszalałego, wygłaszającego tezy godne Putina. Droga, którą wybiera Krystian Lupa, wydaje się chyba oczywista. Artaud Rozważny – jak zapowiadała pierwsza scena – oczyścił się, żeby móc dalej żyć po prostu. Artaud Romantyczny zatopił się w barłogu własnej krzywdy i nienawiści do świata i ludzi.

Narrator w kontekście Strindberga odpowiada też na pytanie, po co Krystian Lupa robi ten spektakl. Takie było moje zadanie tutaj, wyplenić chwasty, zdemaskować zbrodnie, zamknąć rachunki, aby młodzi mogli zacząć nowe życie w tym domu, mówi Hummel, a za nim być może Krystian Lupa. W tej układance brakuje nam jeszcze głównego bohatera, Studenta, którym – wydaje się to oczywiste – jesteśmy my, widzowie, wciągnięci do gry, zaproszeni na osobliwą kolację widm przez osiemdziesięcioletniego prawie mistrza z Krakowa. Pytanie, które stawia nam Strindberg, i w pewnym sensie Lupa brzmi: czy życie od nowa w ogóle można zacząć w tym domu, w którym każdy ma coś za uszami, w którym widma siedzą przy stole, bo nawet po śmierci nie mają się gdzie podziać, a wampiry na swoich starych miejscach w najlepsze ssą naszą krew, a młodą to już najchętniej. Czy zatem młodzi dalej będą żyć w zaklętym kręgu? Jak się z niego uwolnić, żeby nie zatracić siebie? I czy kobieca perspektywa rzeczywiście jest jedyną drogą do zmiany myślenia o świecie? Na te pytania będą musieli sobie Państwo odpowiedzieć sami.  

Wspomniałem już o wieczernikowym, wielkanocnym rysie pierwszej części (ciekawe, że dla Lupy to po prostu kolejny mit, którego używa). Artaud jako św. Piotr bez wiary, porzucający pozostałych apostołów New Age (m.in. Janis Joplin, Susan Sontag czy Michaela Foucault), zaprasza ich na pożegnalne rozliczeniowe spotkanie. Warto wspomnieć, że postaci dobrane na owo spotkanie to upatrzone sobie przez Krystiana Lupępersony – ludzie faktycznie związani z erą New Age, czy też uważani za jej ikony. Jako że jesteśmy w głowie narratora (i Krystiana Lupy), postaci te należą do jego Krainy Metaksy (z gr. pomiędzy), a więc – jak pisała Olga Tokarczuk w słynnym eseju – do przestrzeni wszystkiego co znane i wspólne, czy też inaczej – krainy jeszcze nie bogów, ale już nie ludzi, czyli na gruncie ludzkim – person, do których sam Krystian Lupa sam się już zalicza. To zresztą ciekawe, że podwójny narrator, składający się na personę Krystiana Lupy opowiada nam o świecie za pomocą innych person. Myśli, idee, wypowiedzi, poglądy człowieka materializują się w dialogu persony z innymi personami. A na widowni siedzi jeszcze prawdziwy Krystian Lupa. Kim wtedy jest –personą czy sobą samym? Labirynt nie do przejścia. Wracając jednak do tematu, I część kończy się – podobnie jak w Ewangelii – wizytą Johna Lennona/Chrystusa, który w blasku chwały zmartwychwstania staje przed zgromadzonymi, mówiąc „Pokój wam!” (w spektaklu chyba te słowa nie padają). „Wyznawcy” pozdrawiają go, niczym św. Tomasz dotykają jego ran, są generalnie zachwyceni. Lupa jest jednak okrutny, każąc im chwilę wcześniej wziąć LSD. Widzenie „apostołów” jest więc podwójnie fałszywe: najpierw poprzez narkotyk, a potem przez teatr. Bo cuda się w rzeczywistości nie zdarzają. Teatr w związku z tym też żadnym cudem nie jest – ale spotkaniem, które w rzeczywistości nigdy się nie odbyło, jak najbardziej.

W słynnej scenie z Matriksa Neo musi wybrać, którą pigułkę połknie – niebieską czy czerwoną? Niebieska oznacza obudzenie się we własnym wygodnym łóżku, ale też życie w iluzji. Czerwona – porażającą prawdę o rzeczywistości, ale i wolność. Plus możliwość walki o lepszą przyszłość. Mam wrażenie, że „apostołowie” Lennona dostali niebieską. Dlatego w finale ich nagie ciała zostają dosłownie wniebowzięte, a oni sami, a raczej ich persony, wydają się skazane na wieczne pragnienie zmiany, poszukiwanie lepszego świata. Bojownicy New Age, którzy, niczym Syzyf, wiecznie będą w tej swojej metaksowej walce niespełnieni. Mnie ten stos ciał przypomniał obóz koncentracyjny, bo w sumie jest to jakiś rewers wniebowzięcia, i pomyślałem, że Krystian Lupa wziął pigułkę czerwoną, sam zaś spektakl jest jedną z jego ostatnich prób walki o to, żeby gdzieś tam, w wieczności, jego persona nie dołączyła do klubu wiecznie walczących widm, których za jakiś czas znów ktoś obsadzi w sztuce o znanych i działających znakomitościach, z których działań nic w sumie nie wynikło. Z jednej strony to piękne świadectwo wiary Lupy w sztukę (ale w sumie jak można nią po tylu latach jej uprawiania nie wierzyć), z drugiej – przyznanie się do porażki i fiaska ukochanych przez niego i jego pokolenie idei. Nie wiem, co zasługuje na większy szacunek.

W kwestii rzemiosła nie jestem zachwycony jedynie adaptacją, ale osobiście lubię takie poronione płody kultury, że użyję sformułowania samego Krystiana Lupy, użytego w kontekście W.G. Sebalda. Wprawdzie tekst spektaklu jest zapisem myśli konkretnego człowieka, prawdopodobnie samego reżysera, a więc ich niedoskonałość z tej perspektywy może być odczytana jako walor, aczkolwiek kilkugodzinne pławienie się w owych obsesyjnie trawionych myślach,  w kółko powtarzanych słowach męczy i wysysa percepcję, niczym kucharka i służąca energię w domu strindbergowskiego Pułkownika. Oczywiście mękę twórczą, w której uczestniczymy, tłumaczy też dobrze postać Antonina Artauda, którego teatr okrucieństwa znaczył ni mniej nie więcej tylko prawdziwe, odczute uczestnictwo w teatrze i świecie twórcy. Stany bohatera/narratorów Imagine są więc w stu procentach realizacją idei Artauda w praktyce, czemu trudno byłoby tu zaprzeczyć. Aktorstwo znakomite, zwłaszcza w przypadku stale prawie obecnych na scenie Andrzeja Kłaka i Grzegorza Artmana.

O wielu rzeczach nie napisałem, a i tak tekst ten zaczyna się przeradzać w teatralną powieść. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja napisać o innych rzeczach. Powiedziałem już, że lubię takie poronione płody kultury, ale tego pojęcia nie używam w znaczeniu negatywnym. Pierwsza część Imagine jest stosunkowo łatwa – znane postaci, dialogi, proste narracje. Druga natomiast jest już wyzwaniem: podwójny narrator w akcji, bardzo często teatr jednego aktora, monologi bardziej bliskie strumieniowi świadomości niż dramatowi i robi się niewygodnie. Trzeba się wysilić, przekraczać własne ograniczenia. Zaczyna się myślenie o tym, co się widziało, pojawiają się obrazy, sny, słowem – podróż, którą lubię w teatrze najbardziej. Przypomina mi ona podróże W.G. Sebalda, które jak już wspomniałem sam Lupa nazwał właśnie wynikiem fascynacji poronionymi płodami kultury. Dla mnie Imagine jest takim właśnie płodem i już nie mogę się doczekać, kiedy znów będę się mógł zanurzyć w jego zastanej, niczym w Stalkerze Tarkowskiego (używanym w spektaklu), kałuży pełnej narracyjnego oleju.

Tomasz Domagała

Leave a Reply