Przejdź do treści

Włodzimierz Press: Nie mam w sobie motoru ambicji

– Aktorstwo to profesja, której niespełnienie stale towarzyszy. Nieraz wyobrażamy sobie siebie w pewnym typie ról, uważamy, że mamy takie a nie inne warunki i predyspozycje, a bieg zdarzeń i preferencje reżyserów czy dyrektorów prowadzą nas w zupełnie innym, nieraz zupełnie przeciwnym kierunku – z Włodzimierzem Pressem, z okazji 80. rocznicy urodzin, rozmawia Krzysztof Lubczyński. „Yorick” dołącza sie do urodzinowych życzeń!

«Zadebiutował Pan jako aktor w listopadzie 1963 roku w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, w warszawskim, praskim Teatrze Ludowym za dyrekcji Jana Kulczyńskiego… – To był poczwórny debiut w jednym, bo zagrałem w tym przedstawieniu cztery role: Agenta, Jurajda, Korporanta i Lejtnanta. To z tego teatru poszedłem na plan serialu „Czterej pancerni i pies”, a kiedy po pięciu kalendarzowych latach zdjęć wróciłem do Ludowego, mieścił się już przy Puławskiej, choć pod tą samą dyrekcją. Potem ten teatr już pod nazwą Nowego przejął Mariusz Dmochowski, a ja poszedłem do „Kwadratu” na Czackiego, gdzie zaprosił mnie Edward Dziewoński.

Co ciekawe, ten teatr był strukturalnie częścią telewizji i byliśmy etatowymi pracownikami tej instytucji. Spowodowało to później następującą sytuację. W stanie wojennym wyjeżdżałem do Paryża, do mieszkającej tam chorej mamy i ponieważ telewizja była jednostką zmilitaryzowaną, więc musiałem uzyskać zgodę na ten wyjazd w szczególnym trybie. Sporo do tego Paryża wyjeżdżałem, na dłuższe okresy, więc kiedy wracałem, zastawałem innych dyrektorów w moich teatrach.

Przez pewien czas, za dyrekcji Zbigniewa Zapasiewicza i Macieja Prusa związany byłem z Dramatycznym, a ostatnim moim teatrem, do emerytury, był pobliski, bo mieszczący się w innym skrzydle Pałacu Kultury, Teatr Studio, gdzie zaangażował mnie Jerzy Grzegorzewski, zanim objął dyrekcję Narodowego.

Co Pana popchnęło do wybrania zawodu aktorskiego?

– Od dziecka lubiłem sobie recytować wiersze na głos. W szkole podstawowej w Warszawie przy ulicy Bednarskiej prowadziła szkolny teatr polonistka, pani Zembrzuska i tam wystąpiłem w roli księcia w „Księżniczce na ziarnku grochu” według Andersena. Także w liceum recytowałem wiersze mojego ulubionego Tuwima i nawet zdobyłem za to nagrodę na ogólnopolskim konkursie recytatorskim szkół, bodaj w 1958 roku, przed maturą.

Było to Liceum Ogólnokształcące nr 34 na dolnym Mokotowie, wtedy im. generała Karola Świerczewskiego, dziś imienia Cervantesa. Chodziłem do jednej klasy między innymi z Feliksem Falkiem i kilkoma przyszłymi wybitnymi uczonymi z dziedziny nauk ścisłych. Moim życiem, jak życiem większości z nas, rządził przypadek. Zilustruję to taką oto opowiastką. Przed realizacją „Faraona”, Jerzy Kawalerowicz zorganizował zdjęcia próbne, co dziś nazywa się castingiem. Zgłosiłem się na nie, a uczestniczący w nich asystent reżysera mrugnął do mnie porozumiewawczo i powiedział: „Do zobaczenia na planie”. Pomyślałem, że on coś wie i że dostanę tę rolę. Muszę powiedzieć, że zapaliłem się, uwierzyłem w to i zacząłem nastawiać się do roli młodego Ramzesa, nawet specjalnie na tę okazję przeczytałem powieść Prusa. Po jakimś jednak czasie dowiedziałem się z prasy, że zdjęcia już trwają i że Ramzesa gra Jerzy Zelnik. Marzenia prysły.

Kilka miesięcy później dostałem zaproszenie na zdjęcia próbne do roli Grigorija Saakaszwili w „Czterech pancernych”. Tu nie miałem większej motywacji. Jednak poszedłem, mimo że od początku byłem sceptyczny. Mentalność młodego sołdata była mi z gruntu obca, charakter serialu też, jako że jestem typem z gruntu obcym sprawom militarnym. Chciałem jednak trochę zarobić, bo wtedy za zdjęcia próbne płacili, a ja cienko prządłem finansowo. Zrobiliśmy z Januszem Gajosem próbną scenę, po której dostałem rolę Grigorija. Moja rólka była mało skomplikowana, a poza tym nawet przez myśl nie przeszło mi, że serial zdobędzie taką popularność. Był taki okres, w którym jeździliśmy czołgiem „Rudy” po kraju i na ulicach witały nas tłumy dzieci i młodzieży.

Wśród jednego z tłumów byłem i ja. Widziałem Pana i trzech pozostałych pancernych na czołgu witanym przez tłum rozgorączkowanych dzieci na ulicach Lublina. Ale zanim się to stało, dostał się Pan do warszawskiej PWST. Kto był dla Pana najważniejszym profesorem?

– Przede wszystkim Aleksander Bardini, u którego zrobiłem dyplom rolą Macheatha w „Operze za trzy grosze” Brechta, Janina Romanówna, Ludwik Sempoliński, Kazimierz Rudzki i młody Zbyszek Zapasiewicz, świetny asystent rektora Jana Kreczmara.

Które z tych doświadczeń teatralnych było dla Pana najciekawsze?

– Chyba jednak w „Kwadracie”, gdzie niespodziewanie zaprosił mnie Edward Dziewoński, wystawiający solidne, dobre teksty komediowe. Tam ponownie, po latach, spotkałem Janusza Gajosa, mojego partnera z „Pancernych”. W „Kwadracie” była miła, niemal rodzinna atmosfera, a poza tym zawsze w sobie czułem nutkę komediową, choć przenikniętą melancholią, coś ze smutnego komizmu. Aczkolwiek w szkole teatralnej i na początku pracy czułem też w sobie rysy amanckie i romantyczne. Jednak ani amantem ani romantykiem na scenie zbyt długo być się nie da. Aktorstwo to profesja, której niespełnienie stale towarzyszy. Nieraz wyobrażamy sobie siebie w pewnym typie ról, uważamy, że mamy takie a nie inne warunki i predyspozycje, a bieg zdarzeń i preferencje reżyserów czy dyrektorów prowadzą nas w zupełnie innym, nieraz zupełnie przeciwnym kierunku.

Wspomniał Pan na początku o Paryżu. Często Pan tam jeździ?

– Mieszkałem tam kilka lat, przedłużywszy sobie urlop, który dał mi Edward Dziewoński. Mam tam siostrę i córkę, która wyszła za mąż i w związku z tym mam tam także wnuki. Pojechałem do Paryża bez znajomości języka, który co prawda później opanowałem, ale nie w takim stopniu, by „dyktować tempo”. Trochę tam pracowałem w zawodzie, borykając się w szukaniu drobnych prac, ale jako aktor mocno czuję się jedynie w języku polskim. I toczę spokojne życie zawodowe bez „wielkich halo”, ale jestem z tego kontent.

Poza Warszawą, w której Pan żyje i Paryżem, z którym łączą Pana związki rodzinne, trzecie Pan miasto, to miejsce urodzenia, czyli Lwów. Czy tylko miejsce urodzenia?

– Tylko i wyłącznie niestety. Wczesne dzieciństwo spędziłem w Związku Radzieckim, gdzie znalazła się moja mama uciekająca na wschód w ciąży ze mną. Znaleźliśmy się na pewien czas w Moskwie, z którą mamę łączyły koligacje rodzinne, a potem dwa lata spędziłem w domu dziecka w Czekałowsku.

Ma Pan na koncie zawodowym dziesiątki ról, współpracę z licznymi reżyserami. Które doświadczenia uważa Pan za najważniejsze lub najmilej Pan wspomina?

– Trudno mi o tym mówić, bo nigdy nie przywiązywałem wagi do siebie samego. Mało zajmowałem się własnym losem i nigdy się sobą specjalnie nie przejmowałem. Byłem raczej zakochany w tym, co robią inni. Byłem zawsze wielbicielem naszych, polskich aktorów i bardzo lubię oglądać to, co prezentują. A co do swojej drogi zawodowej, to dziękuję losowi za to, co od niego otrzymałem, choć uważam, że nic gigantycznego w moim zawodzie nie dokonałem. Uważam się po prostu za aktora użytecznego, przydatnego, rzetelnego. Nie mam na swoim koncie wielkich, legendarnych kreacji.

Nie jest Pan egotystą, co częste w zawodzie aktorskim…

– Może trochę jestem, ale mam świadomość tej wady i tłumię ją w sobie. Nie lubię koncentrować się na sobie, a zwłaszcza obciążać sobą innych. Poza tym nigdy nie łaknąłem sukcesu. Nie chciałem być lepszy od innych, a jedynie dobry w tym, co robię. Chciałem, żeby ten, kto pokłada we mnie nadzieje, nie czuł się zawiedziony. Może dlatego poziom mojego sukcesu w zawodzie jest niższy niż można by zakładać, gdyż brakowało mi silnego, wewnętrznego motoru ambicji. W moim zawodzie jest to zapewne wada, ale taki już jestem. Nie chciałem nikogo prześcignąć, ani nikogo krzywdzić. Nigdy nie walczyłem o role, wołałem żeby mi je zaproponowano. To nie leży w mojej naturze. Nigdy nie zieleniałem z zazdrości, gdy inni dostawali większe brawa, choć nie jestem na nie niewrażliwy. Daje mi to zgodę z samym sobą, nie cierpię wewnętrznie na rozbudowane ambicje. Zawsze się boję proponować siebie, bo boję się kompromitacji, tego, że mi się nie uda i ktoś powie: chciałeś, a nie potrafiłeś.

Skoro jednak zapytał Pan o ciekawe spotkania zawodowe, to mogę wspomnieć choćby o panu Jerzym Jarockim, który zaprosił mnie do udziału w „Pułapce” Tadeusza Różewicza w roli Franza czyli Kafki i pojechałem do niego do Krakowa na czytaną próbę. Czułem się trochę jak sztubak przepytywany przez profesora, choć spektakl wystawiony we Wrocławiu został dobrze przyjęty. Czułem się zaszczycony współpracą z Jarockim, choć była trudna, jako że był on silną, dominującą indywidualnością. Bardzo też cenię sobie współpracę z Agnieszką Glińską, która uważam za wybitną, inteligentną reżyserkę z miłością do aktorów.

Co jest dla Pana najtrudniejsze w pracy aktorskiej?

– Pamięciowe opanowywanie tekstu. Po pierwsze, w ogóle mam dość słabą pamięć. Po drugie, teksty do ról opanowuje mi się trudno, bo mam skłonność do wmyślania się w każde słowo, nie potrafię zapamiętywać tylko mechanicznie, co podziwiam u niektórych kolegów i koleżanek. Trudne jest to zwłaszcza w tekstach klasycznych, szczególnie rymowanych, gdzie nie można zmienić nawet przecinka. Jednak rutyna w zapamiętywaniu bywa pułapką. W „Teorii snów” Cwojdzińskiego, gdzie grałem profesora, w pewnym momencie uzmysłowiłem sobie, że mówię monolog, który już wypowiedziałem. Uświadomiłem sobie, że jestem w pierwszym akcie, będąc już w drugim. W uszach dudniło mi z emocji, ale jakoś z tego wybrnąłem dzięki mojej partnerce Jolancie Zykun, która zwróciła mi uwagę na pomyłkę, pokazując pewien rekwizyt. Potem od suflerki dowiedziałem się, że nie byłem pierwszym, który się w ten sposób pomylił w tej roli, ale jako pierwszy nie zszedłem z tego powodu ze sceny, żeby zajrzeć do tekstu. Na żywej scenie trzeba być czujnym.

Po wielu latach spotkał się Pan ponownie z Januszem Gajosem…

– Po 45 latach od „Pancernych” i po 32 latach od czasu wspólnej pracy w „Kwadracie”, spotkaliśmy się na scenie ładnych kilka lat temu, w Teatrze Narodowym. Graliśmy we trójkę, z Anną Seniuk w sztuce „Udręka życia” Hanocha Levina, w reżyserii Jana Englerta. Muszę podkreślić, że Janusz dokonał ogromnego skoku w zawodzie, na niezwykłą wysokość. Odnoszę wrażenie, że przełomem była dla niego kreacja w sztuce Stanisława Tyma „Rozmowy przy wycinaniu lasu”. Ogromnie go cenię i cieszyłem się, że mogłem się po latach z nim spotkać. Rozmawiamy bardzo serdecznie, choć nie jesteśmy w jakiejś wielkiej prywatnej zażyłości. Inny „pancerny”, Gustlik, czyli Franciszek Pieczka jest od dziesięcioleci wybitnym aktorem o trwałej renomie. No a Roman Wilhelmi, czyli Olgierd, też wielki aktor, nie żyje już blisko trzydzieści lat. Ta przygoda z „Pancernymi” była niezwykła i bardzo mile ją wspominam. Serial stał się, jak to się mówi, kultowy, często jest powtarzany, powstały o nim książki i filmy dokumentalne. Wszedł do masowej wyobraźni. Do dziś jestem rozpoznawany jako Grigorij, mimo że osiwiałem, wyłysiałem i nie noszę wąsów ani hełmofonu.

Dziękuję za rozmowę.

***

Włodzimierz Press – ur. 13 maja 1939 roku we Lwowie. Absolwent warszawskiej PWST (1963). Debiutował w Praskim Teatrze Ludowym. Występował też w teatrach: Kwadrat, Dramatycznym, a od 1992 roku w Teatrze Studio w Warszawie. Debiut filmowy to epizod w „Rozwodów nie będzie” J.S. Stawińskiego (1963). Masową popularność przyniosła mu rola Grigorija w serialu „Czterej pancerni i pies”. Zagrał dziesiątki ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. W teatrze m.in. hrabia Adolf w „Konfederatach barskich” A. Mickiewicza (1964), Lizander w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira (1964), Don Luis w „Niewidzialnej kochance” Calderona de la Barca, Dziecko w „Jasełkach-moderne” I. Iredyńskiego (1971), Ludmir w „Panu Jowialskim” A. Fredry (1972), Plazmonik w „Bezimiennym dziele” Witkacego (1973), Lafont w „Paryżance” H. Becque’a (1976), Diogenes w „Teatrze czasów Nerona i Seneki” E. Radzińskiego (1987), Oberon w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira (1991), Franz w „Pułapce” T. Różewicza (1992), Maldoror w „Snach Lautremonta” (1992). W Teatrze Telewizji m.in. Pelikan w „Dziadach” A. Mickiewicza (1981), Cichosz w „Uciekła mi przepióreczka” S. Żeromskiego (1994), Poeta w „La Boheme” w reż. J. Grzegorzewskiego (1997). W filmie m. in. „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?” St. Barei (1978), „Korczak” A. Wajdy (1990), „Europa, Europa” A. Holland (1990). Grał m.in. w serialach: „Czarne chmury”, „Królewskie sny”, „Boża podszewka”, „M jak miłość”, „Kryminalni”. Dzieciom znany jest jego głos jako kota Sylwestra z bajek z serii „Zwariowane Melodie” czy głos Smerfa Łasucha.»

„Nie mam w sobie motoru ambicji”
Krzysztof Lubczyński
Dziennik Trybuna nr 93
14-05-2019
[Fot. A. Rybczyński/ PAP]

Leave a Reply