Przejdź do treści

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: CZECHOW NASZ WSPÓŁCZESNY

O spektaklu WANIA, SONIA, MASZA I SPIKE w reż. Macieja Kowalewskiego w Teatrze Polonia:

Codzienna próba godzenia tonacji – wysokiej z niską, wybitnej z przeciętną, na serio i żartem. Życie, każde życie, bez żadnego wyjątku, rozpięte jest na godzeniu tych dychotomii. Up and down. Zaczynamy dzień z uśmiechem, kończymy kieliszkiem. Jak to wszystko pogodzić? Jak, używając slangu, „ogarnąć”? Marzenie o ciszy, polifonii na życie jest ułudą, rytuały codzienności nie pomagają, kiedy do życia wkrada się nieproszony pstrokas, tandeta albo perwersja. Żeby wytrwać, przetrwać, należy się zmieniać; zmieniać nawet wtedy, kiedy tkwimy latami w jednym miejscu – jak Sonia i Wania w sztuce Christophera Duranga wystawionej w Teatrze Polonia przez Macieja Kowalewskiego.

Imiona bohaterów nie są przypadkowe, tytuł sztuki również. Durang korzysta ze sztuk Antoniego Czechowa pełnymi garściami, podobnie jak większość dramatopisarzy po Czechowie – świadomie lub nie. Durang, laureat Pulitzera, autor m.in. granej u nas często „Zwariowanej terapii”, robi to jednak z ostentacją. Naprawdę nie trzeba uchodzić za znawcę sztuk Czechowa, żeby rozpoznać niemal wszystkie odniesienia. Autor „Wani, Soni…” skupia się wyłącznie na najważniejszych postaciach czechowowskich evergreenów: bohaterach „Czajki”, „Trzech sióstr”, „Wujaszka Wani”. Nie chodzi jednak o sztukę w rodzaju „hommage a Czechow”, tylko o świadome, a przy tym inteligentne, przepisanie tych typów na współczesność, z przekonującym, a przy tym przewrotnym uzasadnieniem, dlaczego nazywają się tak, jak nazywają; żyją tak, jak żyją. Jest w tym ironia, przenikliwość i poczucie humoru. Aż dziw, że ów szalenie popularny na świecie dramat, pojawia się na polskich scenach dopiero po raz pierwszy (w świetnym tłumaczeniu Bogusławy Plisz-Góral).

Nie ma wielkiego sensu pisać o fabule, nie lubię w recenzjach streszczeń, staram się tego wystrzegać, coś przecież napisać jednak trzeba – a zatem Masza, gwiazda telewizji, celebrytka, wraca z młodym kochankiem do rodzinnego domu, gdzie od zawsze trwa na bezczynności i jałowych marzeniach, coraz bardziej sfrustrowane i niespokojne (utrzymywani przez Maszę) jej rodzeństwo – Sonia i Wania. Znamy to? Znamy, ale trochę w innym wariancie. Owa odmienność jest wzbogacająca.

Kowalewski mając obok siebie wspaniałych współpracowników – autorem scenografii jest Arkadiusz Kośmider, kostiumów – Dorota Roqueplo, postawił na aktorów. Słusznie, podobnie jak w przypadku sztuk Czechowa, to bardzo aktorska sztuka, dająca wykonawcom szansę na ciekawe wyzwanie artystyczne, ale zarazem dotknięcie repertuaru zdecydowanie lżejszego niż kanoniczne adaptacje literatury, w tym Czechowa. Cała obsada „Wani, Soni, Maszy i Spike’a” ma tego świadomość i gra świetnie. Najważniejszą postacią jest Masza Ewy Błaszczyk, również koproducentki przedstawienia. To Masza pociąga za wszystkie sznurki, jest zaborcza i ostentacyjna, ale zarazem schowana i introwertyczna. W zasadzie chyba tylko Błaszczyk to potrafi. Chłodna femme fatale rozsypująca się na tysiąc drobnych kawałków. Pycha jest pochodną rozpaczy, erotyczny spazm – krzykiem osamotnienia. Aktorka, która ma ostatnio wyjątkowo dobrą passę teatralną, a jej grana w Teatrze Studio Oriana Fallaci ze sztuki Remigiusza Grzeli to dla mnie jedno z największych aktorskich objawień minionego sezonu, również i tym razem daje świetną rolę. Ale na wyróżnienie zasługują w tym przedstawieniu wszyscy. Dorota Landowska jako Sonia jest najbardziej czechowowska ze wszystkich bohaterów, ale to przecież aktorka idealnie predestynowana do takich ról. Kiedy na scenie patrzyła w przyszłość snując resentymenty przeszłości, wyławiając złośliwe złe chwile, które po latach okazują się dobre, kilka razy miałem ciarki na plecach. Wspaniała aktorka. Wzruszył mnie również Maciej Kowalewski, z wykształcenia przecież aktor, i to aktor z niemałym dorobkiem, który rolą Wujaszka Wani powraca do pierwszego zawodu. Wprawdzie akurat pomysł, żeby Wania był gejem, nie wydał mi się trafiony i dosyć jednak schematyzujący tę zagadkową postać, ale Kowalewski gra Wanię tak powściągliwie, wrażliwie i delikatnie, że o żadnym banale nie może być mowy. Z kolei debiutująca tym przedstawieniem na profesjonalnej scenie, Marianna Janczarska, miała wyjątkowo trudne zadanie, zderzenie się na scenie z gigantami formatu Błaszczyk czy Landowskiej, nie należało do najprostszych. A jednak jej Nina nie znika na tle, wnosząc do przedstawienia świeżość, nieudawaną dziewczęcość i ten rodzaj kobiecości, od którego nie sposób się uwolnić. Elementy komediowe, niekiedy wręcz slapstickowe ogrywają z wdziękiem Wojciech Zieliński w roli Spike’a, rosyjskiego kochanka Maszy, oraz Kasandra, postać niby drugiego planu, ale tak naprawdę ogromnie istotna z punktu widzenia dramaturgii przedstawienia. Na moim przedstawieniu Kasandrę grała Małgorzata Rożniatowska, dla której taka rola to po prostu bułka z masłem, jestem jednak bardzo ciekawy, jak z wieszczką złych i (z rzadka) dobrych nowin, a przy okazji gosposią domu przy wiśniowym sadzie, poradziła sobie Jowita Budnik, grająca Kasandrę w dublurze.

„Teatr absurdu kwitnie od dawna i w sztuce, i w życiu” – pisał Janusz Głowacki w „Good Bye Dżerzi”. „Wania, Sonia, Masza i Spike”, a także pewien Łukasz M. oraz wszystkie koleżanki i koledzy z dzielni, tkwimy w tym samym miejscu. Siedzimy na jakimś ganku, przed jakimś sadem, komputerem albo telefonem, wgapiamy się w ciszę, albo w huk, wszystko jedno, czekamy na czaplę z Czechowa, na przelew, albo na sen. Czekamy na próżno. Poczucie absurdu życia może być dotkliwe, ale może być także zabawne. Bohaterowie sztuki Duranga coś na ten temat wiedzą. Wiemy wszyscy.

Łukasz Maciejewski

[Na zdj: Ewa Błaszczyk i Wojciech Zieliński w scenie ze spektaklu, fot. Teatr Polonia]

1 komentarz do “Z fotela Łukasza Maciejewskiego: CZECHOW NASZ WSPÓŁCZESNY”

Leave a Reply