Przejdź do treści

Marzenie Nataszy

Tomasz Domagała pisze po premierze „Trzech sióstr” w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze Osterwy w Lublinie:

Natalia – narzeczona, a później żona Andrzeja, brata tytułowych trzech sióstr – jest osobą prymitywną, pospolitą i całkowicie pozbawioną gustu, ale za to ambitną i cwaną. Po ślubie i przeprowadzce do domu Prozorowów zaprowadza tam swoje porządki, stopniowo anektując dla siebie kolejne pomieszczenia. Nie liczy się przy tym z nikim i z niczym, o czym świadczy próba usunięcia z domu starej niańki Anfisy. To moment, gdy Natasza oficjalnie przejmuje w domu Prozorowów rządy, oficjalnie przynależne najstarszej z sióstr Andrzeja, Oldze: „Ty rządzisz w gimnazjum, ja w domu”. Odtąd zarówno jej mąż Andrzej, jak i jego siostry zostaną całkowicie przez Nataszę zdominowani. A ona wreszcie zacznie żyć, tak jak chciała: będzie chwalić się jedynym sukcesem w życiu – dziećmi, ustawiać wyżej w społecznej drabinie poprzez romans z przełożonym męża, Protopopowem oraz urządzać świat wedle swojego widzimisię czego przykładem jest wycięcie świerkowej alei i klonu, który jej zdaniem jest nieładny wieczorem. Zacznie pouczać siostry w kwestii manier i wymowy. A rodzeństwo Prozorowów całkowicie się jej podporządkuje – pogrążone w apatii i marazmie, będzie biernie przyglądać się zachodzącej w ich domu „dobrej zmianie”. Jedyne, na co się zdobędą, to narzekanie i marzenie o Moskwie, do której już nigdy nie pojadą.

Reżyser Jędrzej Piaskowski i dramaturg Hubert Sulima postanowili opowiedzieć „Trzy siostry” właśnie z perspektyw Nataszy. Gdy w pierwszej scenie wychodzi ona przed kurtynę i oznajmia nam, że będziemy mieli przyjemność oglądać wieczór rosyjski oparty na „Trzech siostrach” wiadomo już jedno: będzie to alternatywna wersja historii Prozorowów, opowiedziana przez Nataszę tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto tu jest dobry i szlachetny, a kto wręcz przeciwnie. W dobie przepisywania każdej historii – tej przez małe i tej przez duże H – przez partię jedynej słusznej narracji i prawdy, pomysł ten, choć prosty, wydaje się niezwykle interesujący i dający duże pole do popisu. Co ważne, choć jest on na wskroś polityczny – doraźnej polityki w nim ani śladu. Na plan pierwszy wysuwa się przede wszystkim kondycja duchowa, zarówno Nataszy, jak i jej przeciwniczek – uważanych przez nią za elitę sióstr Prozorow.

Jakie więc „Trzy siostry” serwuje nam Natasza Prozorow? Przede wszystkim „klasyczne”, do głębi „czechowowskie”, z wiodącą rolą nieodłącznego w takich sytuacjach samowaru (tu około dwumetrowego); „Trzy siostry” skrócone i tłumaczone nam przez natrętną, prostacką i – w mniemaniu Nataszy – jedynie słuszną narrację w stylu współczesnych telewizyjnych zapowiedzi „duszoszczypatielnych” seriali. Natasza jest tak pewna siebie, że pozwala sobie nawet na flirt z teatrem krytycznym, wszak opowiada nam spektakl, którego za chwilę stanie się główną bohaterką, grunt, że prawą i szlachetną. Jej przedstawienie wygląda z pozoru spektakularnie. Nie oszczędzano tu ani na kostiumach, ani na muzyce, ani na scenografii. Widać, że Natasza ma pieniądze i gest. Jak się bliżej przyjrzeć, widać, że spektakl ten jest przejawem jej totalnej ignorancji, braku umiejętności i dobrego smaku. Jeśli coś nie pasuje do Czechowa, to tym gorzej dla niego. Kostiumy są bogate, ale pozbawione gustu (świetna robota Hanki Podrazy), scenografia to zlepek przedmiotów, które kojarzą się ludziom z Rosją (brakowało chyba tylko niedźwiedzia), muzyka rosyjska od sasa do lasa, od uwertury do „Oniegina” Czajkowskiego po hymn ZSRR. Gdy Irina rozpoczyna swój monolog o pracy, Natasza od razu zalewa scenę czerwonym światłem, a z głośników płynie hymn ZSRR. Wiadomo – lewactwo; nie szkodzi, że daty trochę się nie zgadzają. Postaci wyreżyserowane są w sposób charakterystyczny dla sztuki tzw. patriotycznej, wygłaszają do widowni pompatyczne monologi w stylu Teatru Rapsodycznego – ważne, by sprawiały wrażenie wielkiej sztuki. To nic, że prawdy w nich za grosz, nie o prawdę tu przecież chodzi, lecz o narrację, powtórzę raz jeszcze – jedyną i słuszną. Taki nierealistyczny styl gry powoduje często śmiech na widowni, bo i „spektakl” Nataszy jest śmieszny, dowodząc jednocześnie, że wszystko, co Czechow o niej napisał, jest prawdą.

Śmiech ten jednak z czasem więźnie nam w gardle, gdy uzmysławiamy sobie, że ona tu rządzi już niepodzielnie. Postaci Czechowa, które grają „jedyną i słuszną” wersję samych siebie w „Trzech siostrach” Nataszy (jedna z najpiękniejszych jakie widziałem propozycji formy teatru w teatrze), są już w jej rękach bezwolnymi marionetkami. W czasie, gdy nie mówią, siedzą w milczeniu na scenie – jedni z przerażeniem w oczach (Olga), inni z obojętnością (Masza), jeszcze inni w jakimś tragicznym osłupieniu. Gdy przychodzi im grać „swoje” role, karnie wstają i wykonują swoją „pracę”, niektórzy nawet się mylą, zaczynając nie tę scenę, co trzeba. Są jednak w spektaklu takie momenty, gdy w „odgrywaniu” tym się zatrzymują, jakby ich prawdziwy ból, wywołany poprzez wspomnienie, ich prawdziwa historia próbowały się przedrzeć przez apatię i poczucie beznadziei, w jakie wpędziła ich „dobra zmiana” Nataszy. Wtedy na chwilę są sobą, a momenty te przynoszą prawdziwy wstrząs. Tak dzieje się na przykład w scenie pożegnania Maszy z Wierszyninem, wystylizowanym na białego, carskiego rycerza z tanich romansów. Znakomita Edyta Ostojak rozpacza ciut za długo i niepostrzeżenie ta sceniczna, udawana rozpacz przechodzi w skowyt rozpaczy głęboko ludzkiej, prawdziwej. Na widowni zapada pełna napięcia cisza, łzy same płyną po policzkach.

Nie wszyscy jednak są duchowo „zgwałceni” przez reżim Nataszy. W jednej z najlepszych scen spektaklu, rozpoczynającej akt III, Solony odgrywa postać pogorzelca, którego Natasza w zastępstwie czechowowskiej piastunki Anfisy wypędza, argumentując swoją decyzję tym, że pogorzelec wszystko pobrudzi i, że owszem, trzeba pomagać nieszczęśnikom, ale tam, na miejscu pożaru. W niezgodzie na to, co się dzieje, w Solonym budzi się człowiek. Wychodzi z roli i w przejmującej tyradzie zwraca się do widzów, błagając nas, byśmy coś zrobili. Okazuje się, że proces przejmowania przez Nataszę kontroli nad światem jeszcze się nie zakończył, że są jeszcze ludzie, którzy się nie podporządkowali, którzy za życia jeszcze nie umarli. Nie widząc żadnej reakcji na widowni, Solony ucieka ze sceny; skończy się to zabiciem Tuzenbacha w pojedynku, który – w moim przekonaniu – jest po prostu nieudaną próbą samobójczą Solonego. Tak skończą ostatni świadomi i wrażliwi ludzie, gdy zło do końca zapanuje nad światem. Trzy siostry przeżyją. A jakże. Spolegliwe, wydrążone w środku, duchowe zombie, tańczące tak, jak im zagra ich bratowa. Marzą o Moskwie, która u Czechowa jest przecież na zachód od ich gubernialnego miasta (5 maja u nich pada śnieg, a w Moskwie wiosna jest już na całego). A może ją wspominają? Marzenia czy wspomnienia to prawdopodobnie jedyna rzecz, która trzyma je jeszcze przy życiu.

Znakomita jest adaptacja Sulimy, bo choć pomysł dawał pole do ekstrawagancji, adaptacja konsekwentnie trzyma się czechowowskich faktów, scen i języka (dobre nowe tłumaczenie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej). Widać, że twórcy przyglądali się pieczołowicie każdemu fragmentowi, każdemu monologowi i wykorzystali go najlepiej, jak się dało. Reżyseria Piaskowskiego również zachwyca. To moje pierwsze spotkanie z jego teatrem. Ma rzadką umiejętność widzenia daleko poza tekst, co – zwłaszcza przy Czechowie – pokazuje skalę jego talentu. Jest niezwykle konsekwentny, zarówno w kwestii środków, doboru metafor czy prowadzenia narracji, i – w przeciwieństwie do Nataszy Prozorow – potrafi to wszystko w swoim teatrze zastosować. Wydaje się, że lubelski spektakl jest idealnie skrojony, nie ma tam żadnego zbędnego elementu. W II części spektaklu, gdzie spod narracji Nataszy (ona sama zaczyna grać, więc nie kontroluje do końca tego, co się dzieje) zaczyna wyzierać ta Piaskowskiego, pojawia się coś szczególnego: to zalążki języka teatralnego młodego reżysera. Czas zaczyna się rozwlekać, muzyka Jana Tomzy Osieckiego wprowadza nas w jakiś bezczasowy nastrój, pojawia się magia teatru. Aktorzy są znakomici bez wyjątku, najpiękniejsze momenty mają ci, którzy wychodzą z nataszowych postaci: Edyta Ostojak (Masza), Janusz Łagodziński (Czebutykin), Daniel Salman (Solony). Mnie poruszyła Magdalena Sztejman (Olga) oraz zachwycił debiutujący w roli Wierszynina Maciej Grubich. Królową wieczoru była jednak Natasza Prozorow w brawurowej interpretacji Jolanty Rychłowskiej – ten idiotyczny uśmieszek, denerwująca intonacja i słowotok niczym u pewnej minister z Sycowa to śmieszyły to porażały, pokazując nam, jakiej to „jakości” osoba właśnie postanowiła – przepisując historię i literaturę – robić teatr. Przyznam, że nie chciałbym być „aktorem” w tym teatrze.

Jędrzej Piaskowski wyreżyserował jedno z najlepszych czechowowskich przedstawień ostatnich lat, obok „Wiśniowego sadu” Glińskiej i „Płatonowa” Bogomołowa. Skalą pomysłu, rozmachu i dezynwoltury w podejściu do tekstu dramatu podobne do „Wiśniowego sadu” Nikołaja Kolady z Jekaterynburga, które miałem przyjemność oglądać przed laty po raz pierwszy właśnie na lubelskiej scenie. Co ciekawe – i tu, i tam – teatr w teatrze, reżyserowany przez czechowowskie postaci, wybijał się na plan pierwszy, owocując wstrząsającą wizją współczesnego świata i nas samych. Wyjechałem z Lublina pokrzepiony. Jeszcze nie wszyscy gramy w „teatrze Nataszy”, jeszcze jest nadzieja. W końcu z perspektywy Lublina Moskwa to wciąż Wschód. Oby jak najdalszy.

Tomasz Domagała

Tekst opublikowany 12 marca 2018 na stronie [http://domagalasiekultury.pl/]

fot. Natalia Kabanow/ Teatr Osterwy

Leave a Reply