Przejdź do treści

Tak pięknie państwo grali

Z Grażyną Barszczewską rozmawia Tomasz Miłkowski

Zagrała Pani wedle oficjalnej strony internetowej 150 ról w teatrze i filmie, ale mowa o rolach ważniejszych, a z tymi mniej ważnymi będzie grubo ponad 200. Jak jednak liczyć jedne z najnowszych Pani ról w „Królowej Śniegu” na deskach macierzystego Teatru Polskiego w Warszawie. Gra Pani w tej pełnej urody baśni aż cztery bardzo różniące się postacie. Jedna to rola czy cztery?

Nie przywiązuję wielkiej wagi do buchalterii, ale raczej cztery. Zabawa jest przednia, te wszystkie błyskawiczne zmiany kostiumów, charakteryzacji, postaci. Wszystko to dzieje się w pięknej oprawie scenograficznej, muzycznej, i bardzo dobrze się sprzedaje, podoba się dzieciakom, ale i dorosłym, bo to przecież niegłupia baśń.

Dzieci wciągają się w akcję, czasem wkraczają na scenę.

 

Reagują żywiołowo, spontanicznie, ale nie tylko dzieci… Mój mąż, cywil przecież, zszedł po premierze do foyer, gdzie znajomi komplementowali moje cztery role, a w szczególności Rozbójniczkę – ostrą panienkę z irokezem na głowie – w takim wydaniu rzadko mnie widują. Przyjmował to kurtuazyjnie, a kiedy i ja pojawiłam się w foyer, zapytał: Słuchaj, ale dlaczego ta w srebrnym czubie na głowie nie wyszła do ukłonów? A ja na to: To przecież byłam ja! To jedna z moich ról! – Jak to? – No ja, nie poznałeś mnie, choćby po głosie? Ale ty takim wściekłym, strasznym głosem do mnie nie mówisz. No, to uważaj – mówię – bo zacznę.

 

To są te aktorskie metamorfozy…

 

Granie daleko od siebie. To zaczęło się w moim przypadku już na studiach w Krakowie, kiedy profesor Halina Gryglaszewska obsadziła mnie na II roku studiów na egzaminie kończącym jej kurs w roli Łatki.

 

Tego Fredrowskiego lichwiarza, starego skąpiradła?

 

Tego samego. Przypuszczam, że prof. Gryglaszewska zauważyła we mnie, w tej powłoce amantki, jakieś pokłady charakterystyczności, jakieś ciągoty do ostrych metafor.

 

Musiało to być dla pani nieliche wyzwanie – bo i zmiana płci, i wieku i postury, słowem pełna przebudowa. Niedawno w „Burzy” grała pani też mężczyznę, Antonia.

 

Jeszcze wcześniej takim drugim kamieniem milowym tych moich odmieńców była Ciągutka w „Operze za trzy grosze” Brechta-Weila w Ateneum (1980). Do teatru Janusza Warmińskiego trafiłam z Krakowa – Nowej Huty, gdzie spędziłam dwa pracowite sezony po studiach. Dyrektor Warmiński zobaczył mnie w „Czajce” Czechowa i zaproponował angaż. Zaczęłam Stelką w „Fantazym”, potem była Teresa w „Ameryce” Kafki, Klara w „Ślubach panieńskich”, i wspomniana Ciągutka – bardzo charakterystyczna postać, właściwie epizod. Grałam jedną z tych – jak mawiał mój mały synek – „instytutek”, sama jej przezwa, Ciągutka, wskazuje na specjalność. Pewnego dnia przyszła scenografka do garderoby i rzuciła stare kostiumy, stare buty, żebyśmy sobie coś z tego wybrały. To już był czas, kiedy zaczęło się ogromne oszczędzanie. Moje koleżanki rzuciły się na to co najlepsze, a ja byłam tak zdeterminowana i dotknięta tym, że mam grać tak niewielką postać – ja przyzwyczajona do pierwszoplanowych ról – że pomyślałam: Dobrze, niech sobie wezmą te najlepsze.

 

Było pani wszystko jedno?

 

Dała znać o sobie moja młoda niepokora teatralna… i z tego buntu, na przekór wszystkiemu stworzyłam Ciągutkę z tych resztek co zostały, a więc jakiś wyliniały królik, jakaś przenoszona peruka z powyrywanymi rudo-siwymi włosami, jakieś przydeptane buty o trzy numery za duże. Z rozmazanym makijażem wyglądałam jak ostatnia ofiara żołdackiej swawoli, czyli taka, na którą lepiej nie patrzeć, trzeba ją zaciągnąć do wyra i przykryć kocem. Ale ona o sobie miała świetne mniemanie z powodu ciągłego podsycania dobrego samopoczucia odpowiednią ilością alkoholu, który pociągałam z piersióweczki ukrytej za opadającą pończochą. Wobec tego byłam na dobrym rauszu przez całą sztukę. Nie chcąc przeszkadzać kolegom grałam ten swój precyzyjny scenariusz w drugim planie.

 

Widzowie ją dostrzegli?

 

Nie tylko widzowie, ale także moi koledzy, grający duże role, Świderski, Wilhelmi, Pietraszak, i „gotowali się”, mówiąc naszym językiem. Recenzenci określili ten mój niechciany epizod „perełką aktorską”. Charakterystyczne postaci, jak widać, dają duże poczucie wolności i frajdę całkowitego oderwania się od siebie. Teraz jakimś echem takiego podejścia jest moja Irena w „Dziewczynkach” Ireneusza Iredyńskiego na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego.

 

Szalona, tak zwana gwiazda.

 

Tak zwana – tak. Mam jednoznaczny stosunek do takich gwiazd i takiego gwiazdowania, pokazywania, że jestem kimś więcej niż otoczenie. Jest mi to prywatnie bardzo obce. Ale takie właśnie różne ode mnie bohaterki bardzo mnie nęcą.

 

To właśnie jest sól aktorstwa?

 

Aktorstwo w moim przypadku to głód życia, walka z przemijaniem, bo przecież żyje się intensywnym życiem innych postaci. To ucieczka przed kostuchą…

 

Choć uciec się nie da, bo życie biegnie w jedną stronę.

 

Ale można w tym czasie być i diabłem, i aniołem, i świętą, i kurtyzaną.

 

Postacie i charakterystyczność we współczesnym teatrze są niemodne…

 

To co, wielki Łomnicki już nic nie znaczy? Jestem pewna, że jego wielki talent oprze się wszelkim modom. Zabawa w teatr ze znakiem „Q” polega na bardzo głębokiej wewnętrznej charakteryzacji, niekoniecznie przez doklejenie wąsów czy glacy. Chodzi o prawdę. Prawdę tak samo ważną w tragedii, jak i w komedii czy farsie.

 

Żeby to prawda była, jak pisał Wyspiański.

 

Ta prawda, różnie teatralnie ubrana, niezależnie od czasu sprawia, że wybitne przedstawienia i artyści zostawiają w nas trwały ślad. Dzisiaj po kilkudziesięciu latach w teatrze od reżysera oczekuję propozycji formy, w którą mogę wpisać swoją rolę. On przychodząc na pierwszą próbę powinien wiedzieć, po co tę sztukę chce robić, dlaczego w tym teatrze i dlaczego teraz. I jaką formę chce nadać spektaklowi. W moim pierwszym w życiu monodramie w Teatrze Polonia, w „Pani z Birmy”, w reżyserii Anny Smolar, znalazłam się na maleńkiej „wyspie” wśród widzów, na platformie o powierzchni półtora metra na półtora metra, i musiałam się w tej przestrzeni, zamkniętej jak moja bohaterka w więzieniu, odnaleźć. Kiedy przychodzę na pierwszą próbę z reżyserem znanym czy nieznanym, jestem otwarta na wszystko, chcę się czegoś nauczyć, to dla mnie szansa odkrycia czegoś nowego, choćby zmierzenia się z własną niedoskonałością.

 

Czyli nowych języków, nowych form się pani nie obawia?

 

Proszę mi życzyć tych nowych, byle z utalentowanymi twórcami i obojętnie czy mają 117, czy 17 lat.

 

A śmierci teatru dramatycznego nie boi się pani? Wieszczył to jeden z badaczy na łamach „Dialogu” kilkanaście lat temu, ogłaszając, że teatr dramatyczny „funkcjonuje dziś na zasadach schizofrenicznych i wewnętrznie sprzecznych”. Słowem przewidywał, że granie dramatów, a zwłaszcza klasyki przejdzie do lamusa.

 

To co, w ogóle ma się nie grać „Wesela” albo komedii Szekspira? Widział pan zapewne „Wieczór Trzech Króli” Dana Jemmetta?

 

Widziałem.

 

Spektakl idzie w Teatrze Polskim któryś sezon z rzędu, i cieszy się dużym wzięciem. To klasyka widziana oczami bardzo nowocześnie myślącego reżysera. Nie bulwersuje mnie, że Błazen opowiada tam dowcipy takie, jak dzisiaj u cioci na imieninach. Za czasów Szekspira też bawił, opowiadał królowi i dworowi historie śmieszne i prześmiewcze tamtych czasów. Dzisiaj nie ma mamy króla, choć mamy rozmaite dwory i rozmaite dowcipy tym dworom opowiadamy. A poza tym: jeśli genialny autor napisał genialny utwór sto, dwieście lat temu, i który ciągle jest żywy i aktualny, bo człowiek, nasza natura się nie zmienia -to już nie ma po co do tego wracać? Oczywiście język teatru się zmienia. Jeśli inscenizator szekspirowskie postaci ubiera we współczesne kostiumy, to coś chce przez to powiedzieć, prawda ? To jest to często niesłusznie lekceważone – przesłanie.

 

Święty Augustyn uważał, że teatr jest przede wszystkim do płakania, bo ludzie uwielbiają się w teatrze popłakać. Coś jest na rzeczy, bo przecież starożytni nie na darmo wynaleźli katharsis. Kiedy w teatrze coś z siebie wyrzucili, ulegali oczyszczeniu.

 

Wybierając się do teatru nawet na tragedię świadomie uczestniczę w pewnym rodzaju rozrywki. Chcę się wzruszyć, odmienić, udoskonalić. Siadając na widowni nie bronię się przed wzruszeniem. Płacz też jest jakąś rozrywką w teatrze.

 

Bo kontrolowany.

 

Ale jednak spontaniczny. Siadając na widowni, zawieramy umowę współuczestniczenia. Kontrakt zawiera także udział widza w spektaklu – nie dosłowny, ale wyraźny. Bardzo silnie odczuwam to na przykład podczas moich recitali. Widownia żywo reaguje, i zdarza się, że na koniec, przy oklaskach mówię: Bardzo dziękuję, że tak pięknie państwo dzisiaj grali. To nie żart, bo bez drugiej strony rampy, bez widza, bez tego wzajemnego dawania i brania, dzielenia się energią, nie byłoby tej magii teatru jakiego – no, może nie zawsze jesteśmy uczestnikami. Ale zdarza się, że widz nie zawsze pomaga. Joasia Szczepkowska pisała kiedyś o „żabim oku” na widowni, które zawsze na scenie wyczuwa aktor. Chodzi o widza, czasem krytyka, tak, tak! – który od początku ma za złe, jest przeciw. Walczyć z tą złą energią płynącą z widowni jest bardzo trudno. Ale to inny temat dotykający etyki i uczciwości.

 

Wrócę do buchalterii. Ustalmy datę pani debiutu, bo można się spotkać z rozmaitymi wersjami. Czy za debiut można uznać Dziewkę dworską w „Złotej czaszce” czy też Ninę Zarieczną w „Czajce”?

 

Myślę, że Ninę Zarieczną, bo jednak w „Złotej czaszce” graliśmy, a w zasadzie statystowaliśmy jako studenci PWST w Krakowie. Czajka to rola marzenie na debiut. Nie poległam na niej, jakby dawniej opisywano: „udatnie się wcieliłam”. Weszłam w tryb pracy teatralnej bez żadnej taryfy ulgowej. Przez pierwsze dwa sezony po studiach pracowałam na pełnych obrotach i miałam spory i ważny „urobek” artystyczny, czego zazdrościli mi koledzy z roku. Kiedy pojechałam podczas wakacji do Francji i udzieliłam tam wywiadu do tygodnika kulturalnego, dziennikarz – pod wrażeniem, że tyle zagrałam – zapytał na koniec rozmowy, jakim jeżdżę samochodem…

 

Porsche czy gorsze…

 

Miałam porsche linii 117 do teatru, a potem z powrotem.

 

Pytałem o datę nie przypadkiem, bo dzięki temu ustaleniu, mogę złożyć pani gratulacje z okazji 45-lecia pracy na scenie.

 

Właściwie uciekam od tej daty, bo czekam na taki moment, kiedy będę mogła powiedzieć: Tak, tą rolą odfajkowuję swoje czterdziestopięcioletnie. Na razie nie mogę tego powiedzieć.

 

Coś się kroi?

 

Tak i na tym poprzestańmy. Aktorzy są zabobonni.

 

Na razie jesteśmy po premierze wspomnianych już „Dziewczynek”. Grają same kobiety, pojawia się też zwariowana gwiazda teatru…

 

…która chce zniszczyć swojego dyrektora.

 

I która mówi także pewną prawdę o sytuacji aktorki, zawsze na słabszej pozycji w teatrze niż aktor.

 

Już u Szekspira postaci kobiecych było mniej.

 

A grali sami mężczyźni.

 

Potem było podobnie. Ja jednak sięgając do swoich doświadczeń, nie mogę narzekać. Los mnie szczęśliwie obdarowywał, nie musiałam patrzeć na telefon i nasłuchiwać, czy zadzwoni, czy nie. Jeśli nie grałam jakiejś ważnej roli w teatrze, to grałam w filmie albo w telewizji. Szczęście dopisywało mi. Przez wszystkie lata mojej pracy zawodowej nie miałam poczucia, że jestem odstawiona na boczny tor. Myślę, że pomagało mi również to , że nigdy nie bałam się grać starszych czy niezbyt urodziwych bohaterek. Nawiasem mówiąc nigdy nie byłam specjalną entuzjastką swojej urody. Do pewnego czasu gra się dzierlatki, potem jest ten przełom, że już nie panienki, ale jeszcze nie matki. To jest trudne dla aktorek, ale ja to przeszłam łagodnie. Chociaż zdarzają się reżyserzy, którzy uważają, że jeśli aktorka jest urodziwa, to nadaje się tylko do postaci dekoracyjnych. Dziwne, prawda?

 

Szczęście pani sprzyjało, a jak mu pani pomagała, jakie stawiała sobie cele?

 

Kiedy dostaję nową propozycję rzucam się na nią całą sobą, i grając dbam, żeby się doskonaliła, żeby się nie zmechanizowała, żeby widz przychodząc na 150-te przedstawienie czuł taką świeżość i energię jak na premierze. Nigdy nie urzędniczyłam w teatrze, nie urzędniczę też w rodzinie. Bywam czasem niecierpliwa, nietolerancyjna, nie znoszę marudzenia. Moja synowa, śmieje się, że jak wpadam do nich, to od proga pytam: Słuchajcie, to co zrobimy? Mówią o mnie, że jestem zadaniowa. Nie znoszę pustych przebiegów: albo śpię, albo pracuję, albo intensywnie odpoczywam. Nawet jak czekam na coś, to czytam, bo szkoda mi czasu. Chcę być potrzebna. Do końca, a nawet po końcu. Może by coś ze mnie wyjęli, jeśli by się nadawało ? Skoro już zaistniałam, to po coś.

 

A w teatrze?

 

W teatrze też mi szkoda czasu na nieefektywne działania. Kocham intensywnie pracować, przychodzę na wszystkie próby, stosuję się do wszystkich uwag reżysera, chociaż… czasem żałuję, że ciągle zbytnio wierzę w nieomylność autorytetów. Kiedyś wydawało mi się, że ktoś, kto mieni się tytułem profesora, reżysera, dyrektora, jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie, wszystko wie o sztuce, zna lepiej życie, jest stokroć lepiej przygotowany niż ja… Potem bywałam rozczarowana. Ta wiara małej Grażynki, poddawania się autorytetom, nie zawsze nieomylnym przecież – ciągle we mnie jeszcze tkwi. Nigdy nie miałam odwagi, żeby trzasnąć drzwiami, kiedy sytuacja tego wymagała i powiedzieć: pan się nie przygotował, pani tego nie umie. Ale też nie znaczy, że pozwolę się przestawiać. Walczyć o swoje potrafię.

 

Na przykład?

 

W „Kupcu weneckim” Szekspira grałam Porcję w pięknej inscenizacji Tadeusza Minca (1990, Teatr Polski). Wcześniej reżyser wystawiał „Kupca” we Wrocławiu i już wtedy skreślił większość tekstu, kiedy Porcja występowała jako mężczyzna. A to teksty inteligentne, mózgowe. W Warszawie miało być tak samo: Gdzie tam, pani Grażyno, z pani kobiecością będzie pani udawała mężczyznę! nikt w to nie uwierzy – tłumaczył mi. Na trzecią próbę zjawiłam się jako mężczyzna. W męskim garniturze, z profesjonalną charakteryzacją, męską peruką, zarostem, szerokimi brwiami. Na portierni zapytali mnie: A pan do kogo? Basem odpowiedziałam: Do dyrekcji. W sali prób usiadłam, koledzy mnie nie poznali, już dobrze. Minc także mnie nie poznał. Rozejrzał się. – Nie ma jeszcze pani Barszczewskiej. Poczekajmy. Później przyznał, że wziął mnie za nowego asystenta scenografa. Wtedy już „pękłam”: Jestem, panie reżyserze! Efekt był taki, że przywrócił mi skreślone męskie partie tekstu Porcji. A po próbie zwieńczyliśmy całą zabawę szampanem w Kameralnej.

Wywiad opublikowany w tygodniku „Przegląd”

Leave a Reply