Przejdź do treści

Po sezonie teatralnym 2011/2012 Cała Warszawa zobaczyć musi to

Cała Warszawa zobaczyć musi to!

Jeszcze niejeden raz.

Cała Warszawa zawoła nam „Hallo”.

To zachwyciło nas.

Słowa: Andrzej Włast, Muzyka: Zygmunt Karasiński

Kiedy w Teatrze Kamienica rozbrzmiewa przejmujący kolaż piosenek powstańczych i radosnego finału sławnej rewii w Teatrzyku Morskie Oko Cała Warszawa zobaczyć musi to, wiadomo, że kolejny sezon teatralny naprawdę się skończył. To Pamiętnik z powstania warszawskiego wg Mirona Białoszewskiego w reżyserii Jerzego Bielunasa, wystawiony w 65 rocznicę upadku powstania i co roku wznawiany. Kiedy ze wszystkich stron dobiegają echa wzniosłych patriotycznych bajań, w Kamienicy przypomina się o tragedii miasta, o jego niezabliźnionej nadal ranie.

Cywilne dzieje powstania opowiedziane w Kamienicy, w miejscu, gdzie toczyły się ciężkie walki, obok przebiegała granica getta i tak wielu ludzi zginęło pod gruzami, sprawia, że tragedia Warszawy staje znowu przed oczyma. Młodzi wykonawcy, nie wcielają się w postacie powstańców i cywilów, ale mówią „białoszewskim”, melorecytują i śpiewają, odtwarzając atmosferę piekła tamtych dni. Piorunujące wrażenie czyni pod koniec spektaklu wspomniany kolaż piosenek powstańczych z finałem rewii w Morskim Oku. To rzeczywista lekcja historii, sugestywna i emocjonalna. Miał w niej uczestniczyć w tym roku Andrzej Łapicki. Swemu profesorowi Emilian Kamiński zadedykował tegoroczne spektakle Pamiętnika. Kamienica, przecież teatr prywatny, daje budujący przykład artystycznej odpowiedzialności, by nie powiedzieć: misji.

Zacząłem od spektaklu sprzed paru sezonów nie dlatego, że brakowało w tym roku ważnych przedstawień, ale dlatego, że nieczęsto zdarza się taka wytrwałość i sensowność w powziętym postanowieniu. Kamiński dosłownie rozumie związek Kamienicy z miastem – stąd w jego teatrze zachowane fragmenty „gołych” ceglanych murów, świadków trudnej historii.

Nomen omen, ale to właśnie kamienica, choć inna, stała się zbiorowym bohaterem Nieskończonej historii, spektaklu Piotra Cieplaka, opartego na oratorium Artura Pałygi z muzyką Jana Duszyńskiego. Od lat nie było tak zgodnej reakcji recenzentów (i publiczności). Na spektakl, uznany za najlepsze wystawienie polskiej sztuki współczesnej przez jury dorocznego konkursu Ministerstwa Kultury, spadł prawdziwy deszcz nagród: za reżyserię dla Piotra Cieplaka, za scenografię dla Andrzeja Witkowskiego, za muzykę dla Jana Duszyńskiego, za rolę męską dla Andrzeja Mastalerza, a na dodatek Nagrodę im. Jana Świderskiego, przyznawaną przez Zarząd Sekcji Teatrów Dramatycznych Związku Artystów Scen Polskich, otrzymała Eliza Borowska za rolę Suki Azy. Nagród aktorskich mogło być w tym spektaklu więcej, wszyscy wykonawcy zasłużyli na laury. Rzadko zdarzają się takie przedstawienia: proste i wyrafinowane zarazem, skomponowane z drobiazgów, rutynowych czynności, nawyków, doskonale podpatrzonych i ułożonych w poemat o życiu i śmierci. Nikogo się tu nie wyśmiewa ani nie poucza, ale ukazuje niezwykłość codzienności. Na tym polega siła tego rozkochanego w życiu spektaklu.

Powiedzieć, że w Powszechnym po zmianie dyrekcji (od tego sezonu kieruje nim Robert Gliński) nastąpił zwrot w stronę jasnych stron egzystencji, byłoby przesadą, ale widać w programie teatru próbę zachowania równowagi – teatr nie tylko atakuje wyobraźnię widza negatywnymi sygnałami, ale pokazuje również strefy łagodności, dystansu, pogody ducha – świadczą o tym dwa spektakle poetyckie do wierszy Wisławy Szymborskiej (…jesteś piękne – mówię życiu…, reż. Waldemar Śmigasiewicz) i wierszy Marcina Świetlickiego (Czynny do odwołania, reż. Piotr Bikont) oraz spektakl przypominający Józefa Tischnera, jego życzliwość do ludzi i świata (Gdzie radość, tam cnota, scenariusz, reż., oprawa muz. Artur Baron Więcek). Ale Powszechny pod kierownictwem Glińskiego nie unika konfrontacji z brutalnością świata – wyrazem tego jest ciekawa propozycja „Teatru w klasie”, monodram Tomasza Błasiaka wg Sebastiana X Larsa Norena (reż. Grażyna Kania), adresowany do młodzieży i stawiający pytania o źródło przemocy, prowadzącej do zbrodni. Powszechny poddaje też wiwisekcji gen zabójstwa rozwijający się niebezpiecznie w sprzyjających okolicznościach, sięgając po Zbrodnię i karę Fiodora Dostojewskiego. Nowością adaptacji Waldemara Śmigasiewicza jest zainfekowanie biura śledczego klimatem rodem z Procesu Kafki – dzięki temu Raskolnikow to mucha, na którą niespiesznie się poluje.

Dostojewski w ostatnich sezonach przeżywa swoisty renesans na polskich scenach. Równolegle do premiery w Powszechnym spektakl Kto zabił Alonę Iwanowną?, nawiązujący do arcydzieła Dostojewskiego, dał Dramatyczny – młody reżyser Michał Kmiecik przedstawił swoją wizję eksplozji przemocy, która ujawniła się w tak tragiczny sposób w zbrodniach Brejvika na norweskiej wyspie Utoya. Zbrodnię i karę przygotowała także Asja Łamtiugina (spektakl niezależny, ze znaczącą rolą Cezarego Nowaka jako Porfirym). Najgłośniej jednak było, już nie tylko w Polsce, o Braciach Karamazow, wystawionych przez Janusza Opryńskiego w lubelskim Provisorium, przejmującą opowieścią o namiętnościach, wpisaną w kołowrót następujących po sobie sekwencji wzlotów i i upadków choć intrygującą adaptację Braci Karamazow przygotował rok wcześniej Jarosław Gajewski (spektakl dyplomowy wydziału aktorskiego warszawskiej Akademii Teatralnej). Byli to Bracia bez starego Karamazowa, którego nieobecność wisiała nad wszystkimi jak nieodwracalne fatum.

Różnorodność propozycji artystycznych tylko w niewielkim stopniu doszła do głosu w ostatniej edycji Warszawskich Spotkań Teatralnych. Można było odnieść wrażenie, że przedstawienie wyszły spod ręki tego samego reżysera, a w każdym razie reżyserów o podobnych upodobaniach estetycznych (poetyka postdramatyczna z przymieszką neoturpizmu – upodobanie do brzydoty, tandety, kiczu, szkicowości, performansu). Można się było też pomylić, większość prezentowanych spektakli powtarzała zestaw przedstawień konkursowych (i pozakonkursowych) katowickiego festiwalu Interpretacje, którego celem jest promocja młodych reżyserów. Część spektakli łączyła amatorszczyzna: przegadana i przechwalona Tęczowa trybuna Demirskiego/Strzępki z wrocławskiego Teatru Polskiego, jałowa Joanna szalona Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina z Kielc, skoncentrowana na formie, przypominającej ćwiczenia gimnastyczne Jak być kochaną Agnieszki Jakimiak wg opowiadania Kazimierza Brandysa w reżyserii Weroniki Szczawińskiej z Koszalina, toporna Judyta Friedricha Hoebbla w reżyserii Wojtka Klemma (Teatr Współczesny w Szczecinie) – premiowały reżyserów bez dyscypliny estetycznej i intelektualnej, a z adaptacji Wielkiego Gatsby wg Francisa Scotta Fitzgeralda w reż. Michała Zadary ziało nudą (Teatr Polski w Bydgoszczy). Wyróżniały się III Furie Sylwi Chutnik, Magdy Fertacz, Małgorzaty Sikorska-Miszczuk w reżyserii Marcina Libera z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, Utwór o matce i ojczyźnie Bożeny Keff w reżyserii Jana Klaty (wprawdzie rok temu skromniejsza wersja ze Szczecina z kreacją Ireny Jun sprawiała mocniejsze wrażenie), dyskusyjne, ale interesujące Dziady. Performace Pawła Wodzińskiego (Teatr Polski w Bydgoszczy). Ale już nie Pan Tadeusz Mikołaja Grabowskiego z dowcipem drugiej świeżości. Jak widać, mimo deklarowanej ucieczki od literatury teatr pozostaje na literackiej uwięzi, inna rzecz, jaki z tego robi użytek.

WST robi się z tego, co jest na afiszu, i co da się sprowadzić, ale pytanie, czy nie było czegoś więcej (poza stolicą), pozostaje otwarte. Była choćby wspomniana Zbrodnia i kara Opryńskiego, ale Teatr na Woli wszedł WST w szkodę, zapraszając wcześniej ten spektakl na gościnny występ. Ze względów technicznych nie mógł być brany pod uwagę Ryszard III w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego z teatru Jaracza w Łodzi (premiera miała miejsce dopiero 26 marca), jeden z najlepszych spektakli minionego sezonu, zresztą w Jaraczu zawsze jest co wybrać, jego zespół aktorski gwarantuje wysoki poziom.

Tegoroczną edycję WST przyćmił protest przeciw złym praktykom administrowania teatrami pod hasłem „Teatr nie jest produktem. Widz nie jest klientem”, odczytywany po (lub przed) spektaklach przeglądu. Nie zawsze wypadało to fortunnie, zwłaszcza w przypadku spektakli nie najwyższej klasy, które miały być dowodem na górne loty tzw. teatru artystycznego. Protest ten medialnie przesłonił sezon w Dramatycznym, skoncentrowany wokół rozmaitych przejawów kryzysu ekonomicznego i kryzysu wartości, trawiącego świat współczesny. Warto więc zauważyć, że Paweł Miśkiewicz rozstał się z Dramatycznym w niezłej formie, dając premierę Kupieckich kontraktów Jelinek, a na dużej scenie prezentując W imię Jakuba Strzępki/Demirskiego, bodaj najdojrzalsze przedstawienie tego budzącego emocje duetu autorsko-reżyserskiego.

Dyrekcję Teatru Dramatycznego z nowym sezonem obejmuje Tadeusz Słobodzianek, już dwa lata dyrektorujący Teatrowi na Woli i Scenie Przodownik (czyli dawnemu Laboratorium Dramatu), który w tym sezonie olśnił dwoma wyśmienitymi premierami: Iluzjami Iwana Wyrypajewa w reż. Agnieszki Glińskiej i Prorokiem Ilją Tadeusza Słobodzianka w reż. Ondreja Spišaka. W obu spektaklach podziwiać można aktorskie osiągnięcia – w Iluzjach koncert kwartetu wykonawców (Dominika Ostałowska, Dorota Landowska, Łukasz Lewandowski i Krzysztof Stroiński), który daje przekonujący dowód na siłę dobrego tekstu, nie wymagającego wzmocnienia barokowymi efektami, aby skupić uwagę. Z minimalizmem Wyrypajewa scenicznie polemizuje Prorok Ilja nieustannie zmieniający kształt przestrzenny, gdzie efektów nie brakuje – jeżdżący swoim komiwojażerskim motocyklem Łukasz Lewandowski, składany krzyż, inscenizacja męki pańskiej, teatr w teatrze, podwójność istnienia postaci. Jeśli dodać do tego wielką rolę tytułową Andrzeja Seweryna to dość, aby uznać sezon na Woli za udany. A przecież nie sposób nie wspomnieć o roli Izy Dąbrowskiej jako gospodyni Ilji, aktorki obdarzonej fenomenalnym słuchem i zmysłem obserwacji. Nie wszystko na Woli szło jak z płatka, nie udał się spektakl Izabelli Cywińskiej (Matka i dziecko / Letni dzień, dwie jednoaktówki cenionego dramaturga norweskiego Jona Fossego), któremu nie pomogła gwiazdorska obsada (Katarzyna Figura), ale mocnym akcentem na koniec sezonu okazała się Madame wg Antoniego Libery (scenariusz Maria Wojtyszko, reż. Jakub Krofta), spektakl świadomie adresowany do młodego widza z cudownym wręcz epizodem Stanisława Brudnego, rysującym kilkoma sugestywnymi kreskami postać Pabla Picassa..

Drugi sezon Andrzeja Seweryna w stołecznym Teatrze Polskim też bilansuje się pozytywnie – Seweryn wbrew opiniom malkontentów nie okazał się dyrektorem „na chwilę”, potwierdzając ambicje tworzenia ważnej sceny, nawiązującej do zobowiązującej tradycji, ale i wychylonej ku współczesności. Z tym wychyleniem bywało gorzej – próby wędrówek w stronę polityki kończyły się blado – w poprzednim sezonie nieprzekonujący spektakl Polacy zmontowany z tekstów Witolda Gombrowicza i Stefana Wyszyńskiego, domniemany dialog, do którego nigdy nie doszło, w tym sezonie Niepokorni.Ru, dość schematyczny obraz Rosji w pętach starego myślenia (świetne songi i piosenki, słaby tekst wiążący) i na koniec Czas kobiet, nader słuszny i nad wyraz kiepski tekst białoruski – współautor i reżyser w jednej osobie, Nikołaj Chalezin, najwyraźniej cierpi na teatralną ślepotę. Nie zawsze też francuskie poszukiwania Sewerynowi wyszły na zdrowie – Zwiastowania, martwego tekstu Claudela, nie udało się uratować estońskiemu reżyserowi Lembitowi Petersonowi. W tej sytuacji honoru Sceny Kameralnej bronił dyrektor swoim monodramem szekspirowskim Szekspir forever, rodzajem manifestu programowego, w którym deklaruje się jako aktor-dyrektor w służbie autora. Na Scenie Kameralnej bywało różnie, ale na Dużej znacznie lepiej, gdzie pojawiło się kilka premier na poziomie wyśrubowanym, takich jak Szkoła żon Moliera w reż. Jacques Lassalle’a z Andrzejem Sewerynem w roli Arnolfa, czy Hekabe Eurypidesa (błyskotliwy debiut reżyserski Karoliny Labakhui) z kongenialną rolą tytułową Jadwigi Jankowskiej-Cieślak.

W Ateneum premier było niewiele, ale za to smaczne – Szekspirowski Sen nocy letniej w reż. Bożeny Suchockiej dowiódł, że w teatrze jest miejsce na teatr dramatyczny, w którym tradycja teatralnego rzemiosła spotyka się z nowymi rozwiązaniami. Rozwiązania plastyczne, kryjące ograniczenia maleńkiej dużej seny, malownicze sceny zbiorowe – to był ważny egzamin Ateneum, który szuka nowego oblicza, otwierając się na współpracę z artystami spoza zespołu – sprawdzili się tu aktorzy znani ze spektakli m.in w Teatrze Konsekwentnym, zwłaszcza Anna Smołowik jako Helena i Mateusz Banasiuk jako Demetriusz. Ostatnie słowo należało jednak do aktorów ze stałego zespołu Ateneum, którzy stworzyli barwną grupę rzemieślników przygotowujących spektakl Pyrama i Tyzbe dla uczczenia zaślubin księcia z zachwycająco dowcipnym Grzegorzem Damięckim jako Podszewką. Na tej samej scenie zobaczyliśmy też z biegłością przygotowanego Shitza Hanocha Levina w reż. Artura Tyszkiewicza, z udanym scenicznym powrotem Wiktora Zborowskiego. Udał się także reżyserski powrót Bogusława Lindy – Merylin Mogoł Nikołaja Kolady przejdzie do historii Ateneum jako jeden z tych spektakli, który głęboko drąży wrażliwość człowieka z prowincji w czasach wielkich przełomów wciąż skazanego na jałowe trwanie. Atenum wyraźniej wróciło do swych tradycji muzycznych, rodem z kabaretu literackiego – spektaklem La Boheme w reżyserii Andrzeja Domalika zainagurowano Muzyczne Ateneum, nurt, który tak naprawdę trwał w tym teatrze niemal od początków dyrekcji Janusza Warmińskiego.

Za wcześnie wróżyć, co wyniknie z dyrekcji Agnieszki Glińskiej w Studiu, ale zmiana była konieczna: Grzegorz Bral, którego Teatr Pieśń Kozła budzi nie tylko w Polsce niekłamany zachwyt, nie sprawdził się w teatrze repertuarowym – jego nominacja była decyzją odważną, ale jak się okazało, chybioną, a ostatni sezon przyniósł na to nowe dowody (m.in. katastrofa Idioty Dostojewskiego). Ale i tak w Studiu trafił się smakowity kąsek, Józef i Maria Petera Turiniego w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, spektakl odmalowujący sytuację starych, zapominanych ludzi w wybornym wykonaniu Ireny Jun i Stanisława Brudnego. Historia ich krótkiej ostatniej wigilii budzi wzruszenie i ludzką solidarność.

W sezonie, który mija, mniej o sobie dawały znać TR Warszawa i Nowy, gdzie wprawdzie pojawiły się nowe premiery, ale liczne rozjazdy (na ogół z sukcesem) albo brak siedziby sprawiały, że spektakle odbywały się rzadko, a premiery jeszcze rzadziej. Rozczarował przygotowany przez Jarzynę w koprodukcji z Teatrem Narodowym Nosferatu. Ale czy mogła się powieść próba potraktowania mitu wampirycznego serio? W chwilach największej grozy publiczność reagowała zdrowym chichotem.. Większe wrażenie sprawiły Opowieści afrykańskie wg Szekspira (i innych), autorski spektakl Krzysztofa Warlikowskiego, odnajdującego w tekstach Szekspira akcenty feministyczne. Bohaterowie Szekspira, Shylock, Otello i Lear (we wszystkich idealnie wciela się Adam Ferency), przechodzą tu przez piekło odrzucenia za sprawą swej starości, koloru skóry, pochodzenia, ale i sami kryją w sobie mroczne tajemnice pożądania i występku. Stają się ofiarami i katami zarazem. Trwający niemal 6 godzin spektakl oddziałuje magnetycznie na publiczność, a jego zachwycający finał, lekcja salsy, prowadzona z apodyktyczną pasją przez Stanisławę Celińską, odsłania rzadko okazywane przez Warlikowskiego poczucie humoru.

Godną zauważenia przemianę przeszedł Teatr Rampa. Dyrektor Witold Olejarz postawił na grupę utalentowanych, dojrzałych reżyserów, wśród których znalazł się lider Kompanii Teatr Witold Mazurkiewicz (zaskakujące, że przygotował rzadkiej urody spektakl ułożony z piosenek Franka Sinatry) i Grzegorz Mrówczyński, z zapałem i dobrymi skutkami tworzący Trzecią Scenę – Mrowisko, oddaną do dyspozycji młodzieży aktorskiej (jeszcze studentów i młodych absolwentów) – z nimi właśnie dał nader staranne, inteligentnie zaadaptowane do warunków malutkiej sceny studyjne przedstawienie Kleopatry i Cezara Cypriana Norwida.

Działania parateatralne, offowe i nietypowe znalazły wsparcie w Instytucie Teatralnym, gdzie zdobył publiczność Chór kobiet pod kierunkiem Marty Górnickiej, a także Rafał Urbacki swoim mądrym spektaklem W Przechlapanem, zrealizowanym wraz – jak to opisuje – z osobami „o alternatywnej motoryce”.

Wielkie osiągnięcie do swojego dorobku może dopisać offowy weteran, Videoteatr Poza Jolanty Lothe i Piotra Lachmanna: Hommage a Różewicz, czwarty już Różewiczowski spektakl Piotra Lachmana, w którym artysta wykorzystuje fragmenty rozmów z Poetą. Wpisane w scenariusz spektaklu, dialogują z tekstami poetyckimi, przede wszystkim z fragmentami dramatu Stara kobieta wysiaduje w interpretacji Jolanty Lothe i Jarosława Boberka. Mimo spajającej całość ironii dominuje w tym spektaklu postawa badacza. Lachmann w swoim skomplikowanym laboratorium (komputery, stoliki miksujące, oświetlenie, efekty dźwiękowe) poszukuje prawdy o Poecie. Pyta, dlaczego pisze i jak postrzega świat. Trudną do przecenienia wartością tego spektaklu jest fakt, że rozmowy z Różewiczem (te nagrane) toczy Lachmann od lat ponad trzydziestu – a więc dysponuje unikatowym archiwum, umożliwiającym wniknięcie w wewnętrzny świat Poety.

Teatry prywatne, choć balansujące na krawędzi upadku, trzymają się dzielnie – tu też odnotować trzeba kilka znaczących osiągnięć: Zbrodnię z premedytacją wg Witolda Gombrowicza w reż. Izabelli Cywińskiej (Polonia) z arcykomiczną rolą sędziego H. w wykonaniu Wojciecha Malajkata; Pocztówki z Europy Michaela McKeevera w reż. Krystyny Jandy ze świetnymi rolami Magdaleny Zawadzkiej, Wiesławy Mazurkiewicz, Doroty Pomykały i Cezarego Kosińskiego (Och-teatr); Kopenhagę Michaela Frayna w reż. Wojciecha Krzystka (Imka) z kreacją Jana Frycza czy też Tango Noturno w reż. Barbary Sass z Justyną Sieńczyłło (Kamienica).

O zwycięstwie może mówić Teatr Konsekwentny, któremu dobrze zrobiły przenosiny z wieloletniej siedziby w Starej Prochowni do nowych pomieszczeń (adaptowanych do potrzeb teatralnych) w byłej Wytwórni Wódek Koneser na Pradze, gdzie daje premierę za premierą. Zaczął sezon błyskotliwą adaptacją Zaklętych rewirów wg Henryka Worcella (reż. Adam Sajnuk) na deskach Teatru Studio, zakończył zabawnym i dającym do myślenia Boskim romansem Michała Walczaka (w reżyserii autora), inteligentnym przypiskiem do katolicyzmu młodych Polaków, zwłaszcza robiących karierę w biznesie. Po drodze był jeszcze świetny monodram I będą święta Agnieszki Przepiórskiej (tekst Piotr Rowicki, reż. Piotr Ratajczak), monolog kobiety, która po śmierci męża w katastrofie lotniczej wciągana jest w drapieżną grę polityczną – wyraźne echo katastrofy smoleńskiej w krytycznym zwierciadle.

Gdy mowa o monodramach, warto zauważyć, że rozsypał się z nimi worek. Do tych, o których była już mowa, dopiszmy jeszcze spektakl Krzysztofa Globisza Jeckyl/Hyde Jakuba Porcari wg powieści Louisa Stevensowna (Polonia), Shyllooka Piotra Kondrata wg Kupca weneckiego Szekspira (katowicki Teatr Korez) i Rewolucję balonową Julii Holewińskiej, monodram Katarzyny Marii Zielińskiej (Powszechny, reż. Sławomir Batyra), portret pierwszego pokolenia dojrzewającego w Polsce wracającej do kapitalizmu.

Największe niespodzianki przyniósł sezon w Narodowym, gdzie obok spektakli świetnych znalazł się najgorszy spektakl warszawski sezonu, prawdziwe horrendum, czyli Oresteja w reżyserii Mai Kleczewskiej. Zaufanie, jakim obdarzyła ją po raz trzeci dyrekcja Narodowego, zostało tym spektaklem najwyraźniej nadużyte do prezentacji niezbornego zapisu pomysłów, degradujących idee zawarte w antycznej trylogii. To już nie była twórcza reinterpretacja, ale sprowadzenie tragedii greckiej do poziomu telewizyjnej opery mydlanej, w której „pierdzące” gadżety stanowiły największą atrakcję. Można było zwątpić w aktorów Teatru Narodowego, którzy z wyjątkiem Anny Chodakowskiej utracili w tym spektaklu zdolność wypowiadania tekstu.

W tym samym sezonie i na tej samej scenie Jan Englert wystawił Udrękę życia, spektakl cyzelatorsko wycieniowany, zagrany z brawurą, ale i dyscypliną przez trójkę wybitnych aktorów, Annę Seniuk, Janusza Gajosa i Włodzimierza Pressa, zdumiewająco mądry i artystycznie dojrzały. W tym samym teatrze Michał Zadara, spod którego reżyserskiej ręki wychodzą rozmaite produkcje, nie zawsze, jak już wspomniałem, udane, zaprezentował swoje najdojrzalsze artystycznie przedstawienie, oparte na komediodramie Cypriana Norwida Aktor, gdzie nie brakowało też aktorskich osiągnięć (komediowa kreacja Anny Chodakowskiej w roli Nickiej i Oskara Hamerskiego w roli tytułowej). Na koniec sezonu na Scenie Studyjnej zobaczyliśmy W mrocznym mrocznym domu Neila LaBute’a (tłum. i reż. Grażyna Kania), spektakl aktorsko dopięty na ostatni guzik. U boku Ryszarda Przybylskiego i Grzegorza Małeckiego zajaśniała młodziutka Milena Suszyńska. Te przedstawienia świadczą o skali możliwości aktorów Teatru Narodowego.

Na koniec kilka słów o stołecznym Teatrze Współczesnym, często niedocenianym i niesprawiedliwie karconym za wiktoriański gust – kilka dni temu odszedł Erwin Axer, wielki guru, twórca tego teatru, jego legendy i sławy. Model uprawiania teatru, aktorskiego i w dwójnasób współczesnego, bo wprowadzającego na afisz nowe wybitne tytuły, a zarazem poddającego nowym interpretacjom klasykę, nadal jest w tym teatrze kultywowany przez następcę Axera, Macieja Englerta. W tym sezonie Współczesny dał dwie premiery, polskiej i światowej klasyki, charakterystyczne dla stylistyki tego teatru: Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej w reżyserii Agnieszki Glińskiej i Hamleta w reżyserii Macieja Englerta. Hamlet w jego inscenizacji walczy z manipulacją. Wszyscy chcą nim kierować: matka, stryj, dworacy, ukochana, nawet Duch Ojca, dopominający się spełnienia rytuału zemsty. Ale Hamlet przybiera maskę, chroni się za tarczą celnej ironii i gorzkiego dowcipu (dawno nie było Hamleta tak ciętego w ripostach – Borys Szyc). Agnieszka Glińska także niczego Zapolskiej nie dopisując, nie zmieniając konstrukcji dramatycznej ani też wymowy całości, nadała jej komedii współczesny rys. Pozbawiwszy świat Dulskich zewnętrznych oznak brzydoty, Glińska ostrzega: w każdym czai się Dulska. Przedstawienie jak zawsze we Współczesnym, aktorsko dopracowane, z kreacją Moniki Krzywkowskiej w roli Dulskiej.

 

Tomasz Miłkowski

Rozszerzona wersja tekstu, opublikowanego w Przeglądzie

Leave a Reply