Przejdź do treści

Maria Seweryn: Nabrałam dystansu, to mi daje radość

Z Marią Seweryn rozmawia Alina Kietrys

Czy długo pracowała Pani nad monodramem „Na pierwszy rzut oka”, który jednogłośnie okrzyknięto aktorską kreację?

Właściwie długość była prawie klasyczna, tyle że przerywaliśmy pracę z reżyserem Adamem Sajnukiem z powodu terminów wcześniej uzgodnionych. W czerwcu ubiegłego roku pracowaliśmy cały miesiąc nad tekstem, rozczytywaliśmy wszystkie niuanse. I bardzo szybko zaczęłam się uczyć tego tekstu na pamięć i prawdę powiedziawszy uczyłam się go przez całe wakacje non stop, codziennie. I nie było to łatwe, denerwowałam się, bo nie mogłam się tego nauczyć. To jest tekst napisany białym wierszem i to wcale nie ułatwia zapamiętywania. Po dwóch miesiącach wkuwania spotkaliśmy się pod koniec sierpnia i pracowaliśmy już dzień w dzień do premiery, która była pierwszego października. Obcowałam więc z tym tekstem cztery miesiące. No i ważne też było zgranie mego mówienia z perkusją, która jest bardzo ważna w tym spektaklu. I to też trochę trwało.

Kto wpadł na pomysł, żeby rytmizacji tej opowieści towarzyszyła perkusja?

Oczywiście reżyser Adam Sajnuk. I zaproponował rewelacyjnego Marcina Jahra. Pamiętam, jak wysłałam do niego tekst Susie Miller „Na pierwszy rzut oka”. To australijsko-brytyjska autorka, której właśnie ten dramat od kilku lat święcił triumfy na różnych scenach na świecie. Zdobył też prestiżowe nagrody. I modliłam się, żeby w tej opowieści Adam Sajnuk znalazł to, co ja, żeby się natychmiast zakochał w tym tekście. Nie mogłam się doczekać jego reakcji. I na szczęście tak się stało. Zakochał się. Kiedy zadzwonił, to od razu powiedział, że on słyszy w tym tekście perkusję. I pamiętam, jak dodał, że nie umie inaczej myśleć o tym niż w takiej muzycznej formie. Bo wie Pani, jak się czyta i widzi ten biały wiersz Susie Miller, to rytm po prostu jest.

Sama szuka Pani nowych, nieznanych jeszcze w Polsce tekstów?

Wie Pani, system teatralny w Polsce się zmienił. Są oczywiście teatry państwowe, które mają klasyczną strukturę organizacyjną i są w nich ludzie, którzy się tym zajmują: kierownik literacki, dramaturg albo wręcz dyrektor. Oni szukają tekstów. A ja wywodzę się z offu, z teatru w garażu.

Ale z zawodowego offu.

Na tak, ale tam się nauczyłam samodzielności, działania w trudnych warunkach i brania pełnej odpowiedzialności za wszystko w przedsięwzięciu, które przygotowuję. A więc o wszystkim się wtedy myśli i nie ma podziału na te „działki”. I nauczyłam się tam teatralnej wspólnoty prawdziwej, takiej naturalnej. A przez to, że nabyłam sporego doświadczenia jeżdżąc po wielu teatrach w Polsce, pracowałam z Anną Augustynowicz w Szczecinie, byłam w przedstawieniach w teatrach w Bielsku-Białej, w Rzeszowie, w Gdyni, miałam swój własny sposób patrzenia na teatr.

Pannę Julię” w Teatrze Miejskim w Gdyni dobrze pamiętam.

No tak właśnie, uczyłam się teatru w bardzo różnych miejscach, w bardzo różnych okolicznościach. Pracowałam z bardzo różnymi ludźmi wielu teatralnych zawodów. I mam takie przekonanie, że z każdego doświadczenia można coś dobrego wyciągnąć dla siebie. Złe doświadczenia też mi bardzo dużo dały. A przy okazji naprawdę nauczyłam się samodzielności. A druga wręcz podstawowa rzecz – to fakt, że jestem w stanie czytać po angielsku i po francusku. Więc jak już dotrę do tekstu, to mogę przeczytać szybciej niż przełożą go tłumacze. A poza tym różni tłumacze polubili mnie i często podpytywali, czy uważam jakiś tekst za dobry, interesujący. Ale też pytali, czy już jesteśmy w Polsce gotowi na tekst na przykład o dyskusyjnym temacie i czy warto go w ogóle tłumaczyć. Wiedzieli, że lubię czytać teksty kontrowersyjne, ale też mi ufali. Dzięki temu udało mi się znaleźć wiele tekstów, które mogłam przeczytać szybciej.

Tekst Susie Miller zrobił furorę na świecie.

Tak. Od kilku dobrych lat szukałam monodramu, ale ciągle to nie było to. Bo wiedziałam, że nie mogę sobą, mówiącą słaby tekst, zająć publiczności półtorej czy dwie godziny. Dlatego „Na pierwszy rzut oka” jest moim pierwszym monodramem. Po prostu długo szukałam, bo uważam, że tekst musi być na pierwszym miejscu, a potem dopiero aktor. A tych naprawdę dobrych tekstów współczesnych nie jest wcale tak dużo. I szczerze powiem, że sporo też przeczytałam haniebnych tekstów, albo takich, w których autor uważał, że łatwo napisze sztukę na scenę. A ja myślę, że dla teatru jest bardzo trudno pisać. Przydaje się oczywiście talent i doświadczenie. Udało mi się znaleźć i wyreżyserować kilka dobrych tekstów i z tego naprawdę się cieszę, choćby Nicka Payne „Konstelacje”, w których grałam z Grzegorzem Małeckim, a spektakl reżyserował też Adam Sajnuk, czy odkryłam Matta Muraya sztukę „Głowa w piasek”, którą wyreżyserowałam i jestem z tego dumna.

A co dla Pani jako aktorki jest najważniejsze, pierwsze ćwierćwiecze na scenie ma Pani za sobą?

Chyba nie będę specjalnie oryginalna, ale spotkanie z publicznością, rozmowa z publicznością. Uwielbiam to i mam ogromny szacunek do publiczności. Ale oczywiście zdarza się, że mam gorszy dzień, albo też publiczność reaguje inaczej niż sobie wyobraziłam i wtedy jest ten moment zastanowienia. Często w takich sytuacjach myślę sobie, co ja robię źle, że widownia mnie dzisiaj „nie kupuje”. Na ogół łowię i bardzo lubię tę niezwykłą ciszę na widowni albo szmer, gdy publiczność śledzi z zainteresowaniem to, co dzieje się na scenie.

W czasie Pani monodramu „Na pierwszy rzut oka” cisza na widowni aż dzwoni.

To prawda i to jest ekscytujące uczucie. Ten tekst działa na widzów i wywołuje emocje, ale też zatyka. Stąd pewnie ta cisza.

Bo też opowieść Pani bohaterki – młodej, zdolnej i atrakcyjnej adwokatki jest przejmująca. Wpierw nonszalancka i cyniczna, pewna siebie, potem sama staje się ofiarą gwałtu, a sprawcą jest jej kolega adwokat.

Elementem dodatkowym w odbiorze tego monodramu jest fakt, że teraz o takich przypadkach gwałtów się w Polsce dyskutuje. Ten monodram więc ma swoiste działanie doraźne – społeczne, polityczne. Mam wrażenie, że nie ma nic czystszego w sztuce niż teatr, który rozmawia z publicznością o ważnych, problemach. Przychodzą ludzie, żeby obejrzeć i posłuchać innych ludzi. I to jest magia absolutna.

I jeszcze tak sobie myślę, że w tej mojej pracy po tych latach doświadczeń ważne jest, by być w zgodzie ze sobą na scenie. To trudne wyzwanie, ciągle się tego uczę. Gram Tess w tym monodramie, która początkowo jest rzeczywiście złą kobietą, jest potworem idącym po trupach. Dowiadujemy się oczywiście, dlaczego ona jest taka bezwzględna, z jakiego domu pochodzi i dlaczego tak zaciska zęby. Mam wielką radość z grania takiej postaci. A ta zgodność z sobą dotyczy spraw warsztatowych, to znaczy ja muszę wiedzieć, dlaczego coś robię, w spektaklu, po co to robię, jaki jest cel mego działania. To daje poczucie wolności na scenie, jeśli jasno ustalam własne kryteria.

Dzisiaj forma często przerasta treść spektakli, a tym samym przykrywa aktora, więc jak tu szukać zgodności z sobą czy wolności. Następuje też przewartościowanie roli aktora, który znika w nadmiarze środków technicznych, albo eksploatowany jest częściowo za pomocy kamer i projekcji wideo.

Tak, wiem o tym, ale boję się o tym mówić, bo za mało oglądam spektakli. Oczywiście bardzo tego żałuję, ale dużo gram i po prostu uciekają mi niektóre przedstawienia, poza tym mam ośmioletniego syna, który również wymaga mojej bacznej obecności, bo po prostu chcę być w domu. Mam taką wewnętrzną potrzebę. Wykręcam się więc od tej odpowiedzi, ale powiem o swoim marzeniu. Jestem prezesem Unii Teatrów Niezależnych i myślę o teatrze tak, żeby rynek teatralny w Polsce był taki, żeby każdy rodzaj teatru mógł znaleźć sobie własne miejsce. I teatr, który jest bardziej techniczno-wizualny, gdzie aktor nie gra pierwszej roli, ale jest potrzebny, i teatr eksperymentalny, i teatr absolutnie klasyczny, który często zyskuje u nas opinię teatru dziewiętnastowiecznego, a to nieprawda. Sama widziałam klasyczne, tradycyjne spektakle, które były wielkie, mądre i dowcipne. I właściwie cierpię, kiedy myślę, że takiego teatru za chwilę być może nie będzie, bo jest zalew teatru innych form.

Bo jest moda na eksperymenty w teatrze.

Mody mijają, a ja się obawiam, że za chwilę nikt nie będzie umiał robić teatru tradycyjnego w tym najlepszym wydaniu. Aktorzy nie są uczeni w szkole noszenia np. munduru, aktorki nie umieją nosić sukni z trenem, czy nie mają szermierki w szkole teatralnej, bo im to ponoć dzisiaj niepotrzebne. Wiem, że to, co mówię, brzmi jak narzekanie pokolenia starców. Ale naprawdę trzeba się tych różnych konwencji nauczyć, choćby po to, żeby móc się potem od tego odwrócić. Marzy mi się oczywiście teatr, gdzie aktor jest na pierwszym miejscu.

Marzyć zawsze warto. A czego się Pani obawia na scenie.

Wie Pani, ja się chyba już nie boję, choć oczywiście mam za sobą czas lęków. Czuję się bardzo dobrze na scenie i wiem, że teatr jest na pewno moim miejscem. Natomiast mam obawy, czyli stale zastanawiam się, czy zrobiłam dobre przedstawienie, czy udało mi się opowiedzieć to, co rzeczywiście chciałam.

Piętnaście lat temu powiedziała Pani, że teatr jest sensem Pani życia.

No widzi Pani i to trwa. Pewnie wtedy byłam w Teatrze Polonia. Teraz jestem wolnym strzelcem, żyję sama ze sobą, choć wiem, że w teatrze oczywiście jestem w zespole, bo aktorstwo to zespołowe zajęcie. Ale dojrzałam i nabrałam dystansu. To mi daje radość.

Czyli odeszła Pani z Och-Teatru i Fundacji Krystyny Jandy?

Tak. Zupełnie wyszłam ze wszystkiego. Ten etap minął w moim życiu. Uważam, że zrobiłam naprawdę wiele i bardzo dużo się nauczyłam, i jeszcze bardziej pokochałam teatr, i poznałam go od każdej strony. A potem uznałam, że trzeba było iść dalej…

A więc porozmawiajmy o Pani reżyserowaniu.

Trochę się tego obawiam.

Bo?

Przez pierwsze lata po szkole teatralnej trudno mi przechodziło przez gardło słowo aktorka, bo uważałam, że na takie określenie trzeba zasłużyć. Miałam więc ciągle wiele do zrobienia, do nauczenia się. I tak jest na razie z reżyserią. Choć wyreżyserowałam już sporo spektakli, to ciągle mam duży respekt do takiego określania siebie. I mówię to szczerze, zastanawiam się, czy na pewno jestem już reżyserką. Mam swoje ulubione spektakle, które uważam za niezłe. Pierwszy to musical „Edith i Marlen”. Było to szalone rzucenie się na głęboką wodę razem z Jankiem Młynarskim, a spektakl był o przyjaźni dwóch niezwykłych, pełnych pasji artystek, Edith Piaf i Marleny Dietrich z muzyką na żywo. I bardzo mi się podoba to przedstawienie, które wyreżyserowałam. Kocham je, ale martwię się, bo może nie być już grane przez różne zbiegi okoliczności. Wszyscy artyści są z najmu. Wystawialiśmy ten spektakl kilka razy na Scenie Impresaryjnej Świt na Targówku. Zrobiłam go z myślą, żeby jeździł, bo nie ma w nim scenografii, a oparty jest tylko na aktorach, muzykach i efektach świetlnych. No, zobaczymy, co będzie dalej.

Wyreżyserowała Pani też głośne przedstawienie „Ślad”.

Tak, to też było ciekawe doświadczenie, bo wtedy, choć wiele czułam, to nie umiałam sobie poradzić jeszcze z muzyką w spektaklu. Robiłam to w Teatrze WARSawa u Adama Sajnuka, więc jego rada i doświadczenie okazały się tu znakomite i bezcenne. Wybawił mnie z kłopotu po przyjacielsku. Jak biorę coś na warsztat, to zawsze szukam czegoś nowego. A im bardziej się czegoś obawiam, tym bardziej wiem, że powinnam w to pójść. Taką mam naturę.

Widziałyśmy się na ubiegłorocznym festiwalu filmowym w Gdyni po filmie „Różyczka 2”. Ucieszył mnie Pani entuzjazm wobec pracy na planie filmowym, ale nie za wiele gra Pani w filmach fabularnych, choć sporo jest Pani ról w etiudach szkolnych.

Bardzo lubię młodych ludzi, którzy zaczynają swoją przygodę z kinem i godzę się na udział w ich etiudach. A dlaczego nie za wiele mnie na dużym ekranie, nie wiem do końca. Może dlatego, że przez długi czas byłam mocno zajęta teatrem i Fundacją Krystyny Jandy i w środowisku artystycznym poszła taka fama, że jestem kompletnie nie do wzięcia. I była to prawda, bo przez długi czas w ogóle nie wychodziłam z teatru, od rana do nocy. Nawet się przeprowadziłam na Ochotę w Warszawie, żeby mi było łatwiej i bliżej do teatru. Odwoziłam dzieci do szkoły i znikałam w teatrze. Nawet z innych teatrów nie przyjmowałam propozycji i myślę, że przez to też wiele ofert straciłam. Ale takie jest życie.

Ale są aktorki, które zaistniały na nowo w filmach dopiero po pięćdziesiątce.

Też tak myślę, że przyjdzie na to czas. Mam takie poczucie, choć nie chcę oczywiście nikogo dotknąć, że reżyserzy filmowi chyba się w teatrze trochę nudzą. I być może nie jestem znana w środowisku filmowym jako aktorka i pewnie pokutuje przeświadczenie, że aktorzy teatralni niezbyt sprawdzają się w filmie. Poza oczywiście tymi kilkunastoma wyjątkami, którzy już są dobrze w filmach osadzeni. Ale mam nadzieję, że moja droga do filmu jeszcze się otworzy. Kiedyś nawet zapytałam doświadczoną i dobrze znającą kino panią, dlaczego ja nie gram, co ona sądzi. Pytałam ją, czy to może mój brak klasycznej urody jest przyczyną. I ona mi powiedziała, że nie. Że kino poszukuje teraz charakterystycznych twarzy, niekonwencjonalnych i może niebawem będzie czas dla mnie.

Pani córka jest reżyserką filmową. Lena Jaworska zadebiutowała na festiwalu w Gdyni ciekawą etiudą.

Nie mogę mówić o moich córkach, bo one wyraźnie tego nie chcą. Ale jestem ich wielką fanką.

A jak się żyje w takim artystycznym tyglu: mama, tata, dziadek, córka – wszystko artyści, to jak się odnajduje swoje miejsce.

Znalezienie swojej drogi jest bardzo ważne. Wyplątanie się z tego, co się z mlekiem matki wyssało jest w takiej sytuacji konieczne. Bo tkwi się w tym, w takiej rodzinie jak nasza, w stałych artystycznych rozmowach o tych zawodach. Więc to jest jakieś zmaganie się ze sobą. I trzeba się umieć uwolnić, by rozpocząć własną wędrówkę. A poza tym to nasze środowisko aktorskie, reżyserskie w Polsce nie jest jakieś ogromne, wszyscy się prawie znają, lubią albo nie i to ma wpływ na różne działania. Artyści są jak wszyscy – jedni lepsi jako ludzie inni mniej mili. I bywa, że właśnie częściej nie pracujemy z powodu naszych rodzinnych powiązań niż pracujemy. To nie jest przyjemne. Ale myślę też, że każda z osób w naszej rodzinie ma potrzebę, by widziano ją jako autonomiczną, oddzielną jednostkę twórczą. A ludzie nawet z dobrej woli, sympatii mówią: o to córka Krystyny Jandy, albo: o to wnuczka Jandy, córka Marii Seweryn. To normalne, że każdy twórca chce być widziany samodzielnie.

A tak naprawdę, jak Pani sobie radzi z aktywną codziennością, dzieci, dom, praca, zabieganie.

Nie radzę sobie, dlatego potrzebuję spokoju i tej zgody ze sobą. Jak robię coś wbrew sobie, to się fatalnie czuję i bardzo mnie to męczy. Nie ma nic gorszego niż jechać do pracy z przymusu, jechać i płakać. Tego bym nigdy nie chciała i dlatego robię tylko te rzeczy, które mają dla mnie sens. Nagrywam ostatnio audiobooki, bo kocham to robić. Mam też marzenia, ale one są bardzo intymne, więc nie będę o nich opowiadać.

Dziękuje za spotkanie.

[na zdj. Maria Seweryn, fot. Marta Zając Krysiak]

Leave a Reply