Przejdź do treści

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: HERBATKA Z GOEBELLSEM

Brunhilde Pomsel żyła naprawdę. Sztuka Christophera Hamptona powstała na bazie zapisu autentycznej rozmowy – wywiadu, którego udzieliła krótko przed śmiercią, oraz dokumentu w reżyserii Christiana Krönesa i Olafa S. Müllera (Pomsel była również jedną z bohaterek serialu dokumentalnego „Kobiety Hitlera” z 2001 roku).

Trzydziestogodzinna rozmowa z byłą pracownicą Ministerstwa Propagandy i Oświecenia Publicznego III Rzeszy, była wydarzeniem, odbiła się szerokim echem w mediach na całym świecie. W dostępnym również w Polsce filmie „Niemiecki życiorys” – taki jest oryginalny tytuł dramatu Hamptona, „A German Life” – Brunhilde ma 104 lata i niewiele do stracenia. Tak, była sekretarką Josepha Goebbelsa, owszem, to akurat ją wyróżnia, ale reszta jej życia, niemieckiego życia pani Pomsel, nie była niczym nadzwyczajnym. Takie zwykłe życie.

Pomsel narzeka na wzrok, ma kłopoty z chodzeniem, ale pamięć nadal dopisuje, zwłaszcza kiedy ma opowiadać o przeszłości. Skromny, czarno-biały dokument Krönesa i Müllera robi duże wrażenie. Stara kobieta o twarzy szczelnie upstrzonej zmarszczkami mówi. Tylko tyle, żadnych ułatwień, wspomagaczy, atrakcji specjalnych poza krótkimi przerywnikami archiwalnych materiałów filmowych pokazujących triumfy Trzeciej Rzeszy. Brunhilde nawet się nie tłumaczy, mówi tylko, że polityka jej nie ciekawiła, unikała niebezpieczeństw, chciała żyć, pracować, kochać. Nikogo nie skrzywdziła. To czas był zły, nie ona. Jestem niewinna, powtarza wielokrotnie.

Głośnym dokumentem oraz zapisem wywiadu zainteresował się Christopher Hampton, jeden z najbardziej utytułowanych brytyjskich dramatopisarzy i adaptatorów, autor operowych librett i przekładów sztuk teatralnych, od lat związany również z filmem (autor scenariuszy między innymi do „Niebezpiecznych związków” dla Stephena Frearsa, „Całkowitego zaćmienia” dla Agnieszki Holland, „Niebezpiecznej metody” dla Davida Cronenberga, „Ojca” i „Syna” dla Floriana Zellera, reżyser i scenarzysta „Carringtona”, „Tajnego agenta” według Conarda, „Mrocznej Argentyny”). Christopher Hampton przepisał dokument o Pomsel – zmarła 27 stycznia 2017 w wieku 106 lat – na świetny dramat (polskie tłumaczenie Małgorzaty Wrzesińskiej), który z kolei stał się pretekstem triumfalnego powrotu na deski teatru Maggie Smith, ikony aktorstwa brytyjskiego. Prapremiera dramatu w londyńskim Bridge Theatre w reżyserii Jonathana Kenta była wielkim wydarzeniem. Krytycy pisali o „aktorskim master-class” (The Telegraph), oraz „fascynującej lekcji historii”. Podobne w tonie komplementy należą się Annie Seniuk – Brunhilde Pomsel z warszawskiego przedstawienia w reżyserii Grzegorza Małeckiego.

Małecki, wybitny aktor Teatru Narodowego, jako reżyser udanie zadebiutował „Tchnieniem” Duncana Macmillana (premiera we wrześniu 2018 roku) z Mariuszem Rusinem i z Justyną Kowalską, pojawiającą się zresztą w monodramie Seniuk gościnnie, w poruszającym wideomontażu, w którym gra zamordowaną, żydowską przyjaciółkę Brunhilde – Evę Löwenthal. „Życie pani Pomsel”, gdyż pod takim, zdecydowanie mniej udanym tytułem, spektakl Hamptona jest pokazywany w „Polonii”, stanowi dowód reżyserskiego rozwoju Małeckiego.

Inscenizator przyznawał w wywiadach, że najpierw przeczytał kilkaset sztuk, szukając odpowiedniego materiału dla siebie, a następnie – poruszony tekstem Hamptona – zastanawiał się, której aktorce mógłby powierzyć ten tekst. Po namyśle zdecydował się na Annę Seniuk. Artystkę uwielbianą przez widzów, cenioną przez krytykę, która jednak w teatrze nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Małecki postanowił pokazać aktorkę inaczej. Słusznie – nie tylko jako syn Anny Seniuk – zna ją najlepiej.

Małecki czuje się w Teatrze Polonia jak u siebie, od 2013 roku gra w tym miejscu z sukcesem w „Konstelacjach” Nicka Payne’a w inscenizacji Adama Sajnuka. W spektaklu nie tylko powierzył Seniuk rolę, jakiej od wielu lat, bodaj od czasu Kulki w „Kosmosie” Gombrowicza z 2005 roku i Matriony Wasiljewnej Czelcowej w „Miłości na Krymie” Mrożka z 2007 roku (oba spektakle w reżyserii Jerzego Jarockiego), nie otrzymała w rodzimym teatrze, to jeszcze mądrze wymyślił i zaaranżował przestrzeń sceniczną. Scenografia i kostiumy Doroty Kołodyńskiej są nieinwazyjne. Niewielki stolik, nocna lampka, fotel, kubek z herbatą, z boku stara maszyna do pisania – Pomsel była stenotypistką, a na pierwszym planie kobieta w starym, lekko wyciągniętym swetrze, koszuli w kwiaty, wygodnych domowych spodniach, w znoszonych pantoflach-chodakach. Na ekranie co jakiś czas pojawiają się zdjęcia Pomsel, albo zdjęcia dziewczyn takich jak ona. W czasie drugiej wojny światowej chciały się śmiać, dokazywać, flirtować. Takie śmieszne, takie ładne. Im bliżej końca spektaklu, tym berlińskie archiwalia z lat dwudziestych i trzydziestych przygotowane przez Małeckiego razem z reżyserem światła, Protem Jarnuszkiewiczem oraz animacje Julii Mirny, stają się posępniejsze, trudniejsze do przyjęcia, aż do przejmującego finału, podczas którego odruchowo zamykamy oczy. Masakra zbrodni wojennych, stosy trupów, krematoria, skontrowane ze zwykłym, poczciwym, dobrym niemieckim (polskim, czeskim, francuskim) życiem. Okrucieństwo do przyjęcia.

To pierwszy monodram w dorobku Anny Seniuk, prawie dwugodzinne zwierzenie z długiego życia. W każdej minucie spektaklu, czuje się jednak siłę jej aktorstwa, gigantyczne doświadczenie. Kolokwialnie można by napisać, że artystka trzyma widzów za gardło i nie puszcza, i nie będzie w tym wiele z przesady. Burnhilde wychodzi na scenę, przeprasza za niedowład ciała, siada na fotelu i przez bite dwie godziny, tylko parę razy wstając z siedziska, żeby przynieść sobie w termosie dolewkę z herbaty, opowiada o życiu.

Seniuk ma dar przyciągania. Tę aktorkę lubi się na dzień dobry i na do widzenia. Nie musi wcale się o to starać, tutaj wręcz toczy walkę o to, żeby wydać się mniej sympatyczna, bo pierwowzór do sympatycznych nie należał. I to jest dopiero groźne. Ciepła, miła pani Pomsel, popijając herbatkę, szuka właściwych słów, wspiera się stale charakterystycznym: „no, no, no jak tam było”. Tym samym tembrem opowiada o pracy w agencji ubezpieczeniowej, w sklepie, w stacji radiowej, u dobrego żydowskiego lekarza, co o zatrudnieniu w centrum nazistowskiej propagandy, za co po wojnie trafiła na pięć lat do więzienia. Nie, nie czuje się winna, ani wtedy, ani dzisiaj. Dobrym, ciepłym głosem Anny Seniuk, ale głosem, w którym wytrawne ucho widza usłyszy także nutkę drwiny czy ironii, pani Pomsel pyta: „Jak można mieć wyrzuty sumienia z powodu czegoś, o czym nie miało się pojęcia? (…) Nie zdawałam sobie sprawy z tego co się dzieje, zupełnie. A jeśli, to tylko w niewielkim stopniu. Nie bardziej niż większość ludzi”.

Wojna jest, ale wojny nie ma. W zwierzeniu Brunhilde to wszystko toczy się gdzieś daleko, za górami, za lasami. Coś się słyszało, ale nie wiadomo do końca co i o kim. Wygodniej było mniej wiedzieć. Goebbels raz nawet zaprosił pracownice do swojego domu, ona siedziała przy nim, ale pan Joseph, co za gbur, nawet się do niej odezwał, potem był seans filmowy, bo Goebbels był kinomanem. Uwielbiał filmy, aktorki uwielbiał również, odwiedzały go często. Jakie to smutne, jakie to śmieszne. A Żydzi, obozy koncentracyjne, holokaust? – Pani Pomsel szuka właściwych słów, ale to, co znajduje, nie jest akurat w niczym odkrywcze. Smutno, smutno, ale w końcu co ona jedna mogła zrobić, szanowała pracę, dobrze zarabiała trzeba przyznać, nie angażowała się w politykę. Co ona biedna mogła z tym zrobić? Nic. I Seniuk gra to „nic” brawurowo.

„Pamięć ludzka jest narzędziem wspaniałym, ale zawodnym” – pisał ocalały z Auschwitz pisarz pochodzenia żydowskiego Primo Levi, a wielki niemiecki filozof, współtwórca teorii krytycznej, Theodor W. Adorno, pytał: „Czy po Auschwitz da się jeszcze pisać wiersze”? Pani Pomsel podobnych pytań nie zadaje. Tak jest łatwiej, tak jest wygodniej. Opowiada o współpracy z Goebbelsem jak o każdej innej. Trochę się z niego śmieje, dzisiaj już wolno, nie bardzo żałuje, ale bezsprzecznie podkreśla, że miał swoje zalety, dbał o cudowne dzieci, miał wysoką kulturę osobistą, a słabości? No cóż, kto ich nie ma. Pomsel w interpretacji Seniuk jest ciekawa, ponieważ nie stanowi monolitu. Małecki zadbał o to, żeby ta postać nie była karykaturą. Nie jest myślicielką, ale nie jest też pustą, prymitywną kobietą, u schyłku życia szukającą jedynie usprawiedliwień. Brunhilde jest pomiędzy. Autentycznie jest jej żal żydowskiej przyjaciółki, nie może jej zapomnieć, i nigdy nie pozbędzie się wyrzutów sumienia, że nie pomogła jej należycie, nie może zrozumieć jak Goebbelsowie mogli odebrać życie swoim dzieciom, to nie mieści się jej w głowie, to ją przerasta. Hampton, a za nim Seniuk i Małecki, mnożą pytania. Co czuje ta kobieta? Czy jej gadanina jest zasłoną dymną dla prawdziwych emocji, czy to tylko gra w niewinność, a może musiała sobie to wszystko wymyślić, cały ten mechanizm autoobronny, żeby przetrwać, zapomnieć obrazy, o których nie potrafiłaby pamiętać przy zdrowych zmysłach. I kim naprawdę jest? Jak mamy ją ocenić? Jakie przyjąć narzędzia? Seniuk zostawia nas w konfuzji. Bez szansy na jednoznaczne rozwiazanie tego dylematu, za to z poczuciem winy i wstydu, że w końcu każdy ma coś pod tym kątem na sumieniu. Niedostateczną pomoc w jakiejś sprawie, wygodny oportunizm, leniwe zaniechanie. I nie potrzeba aż Goebbelsa (Putina, Stalina, Mussoliniego), żeby poczuć się bardzo źle.

„W gruncie rzeczy my po prostu nie chcieliśmy niczego wiedzieć” – powtarza kilkukrotnie Brunhilde. To jest zdanie rzucone nam w twarz. Boimy się przyznać, że pani Pomsel jest wieczna. Być może siedzi na widowni. Jest mężczyzną, kobietą, chłopcem, dziewczyną. Bije brawo. Wieczorem usiądzie w fotelu, pomyśli przy herbacie: „Jak dobrze, że mnie to wszystko nie spotkało, nie musiałem, nie musiałam, podejmować takich decyzji”. Jeszcze nie.

Łukasz Maciejewski

[Tekst ukazał się listopadowym wydaniu „Teatru” 2022]

Leave a Reply