Przejdź do treści

Salome w latarni morskiej

Maciej Pinkwart po lekturze Latarników:

Romantyzm morza ma tyle twarzy, ile ma ich samo morze – a więc liczbę nieskończoną. Wśród bogactwa dzieł literatury marynistycznej szczególnie oddziaływają na wyobraźnię te, które poświęcone są ludziom, pracującym w latarniach morskich. Skazani na samotność – niekiedy grupową, przytłoczeni odpowiedzialnością za bezpieczeństwo statków, którym wskazują drogę do portu lub sygnalizują swoim światłem niebezpieczne miejsca, muszą także walczyć z bezwzględnym żywiołem morza. Malowniczość i architektoniczna doskonałość aleksandryjskiej latarni, będącej toposem historyczno-kulturowym i zniszczonym przez siły plutoniczne jednym z cudów świata starożytnego to opowieść heroiczna, ale mimo smutnego finału mało dramatyczna. Prawdziwe tragedie zdarzają się w latarniach na dalekich krańcach morskiego świata, usytuowanych na niewielkich cypelkach czy skalistych wyspach, gdzie latarnicy muszą stale konfrontować się z potęgą morza, groźbą napaści ze strony zdesperowanych ludzi czy własną słabością. Albo – z własnymi romantycznymi przeżyciami. Część z nas pewno pamięta opisanego przez Henryka Sienkiewicza starego powstańca Skawińskiego, po latach tułaczki zatrudnionego w latarni morskiej w Aspinwall, w Panamie, który zaczytał się w Mickiewiczowskim Panu Tadeuszu tak, że zapomniał zapalić świateł, wskutek czego na pobliskich skałach rozbiła się łódź. Ale choć nikt nie zginął, to polski latarnik został karnie zwolniony ze służby i musiał opuścić Karaiby. Romantyczny patriotyzm czytelniczy w konfrontacji z wiekiem Skawińskiego i zaniedbaniem obowiązków przyniósł skutek przykry, choć łatwy do przewidzenia. Smutny, ale nie dramatyczny. Latarnik to literacka prościzna.

Ale są latarnie w mniej sympatycznych miejscach i tragedie bardziej opłakane w skutkach i niewytłumaczalne w przyczynach. Jedna z nich naprawdę miała miejsce na początku XX wieku w latarni, usytuowanej na wysepce Eilean Mòr w Hebrydach Zewnętrznych, na zachód od Szkocji. Zanim program Google Earth przeniesie mnie z Aspinwall do Eilean Mòr mija dobrych kilka sekund, w czasie których przewija się przede mną kula ziemska, zmienia się kilka klimatów, temperatura spada o blisko 30 stopni Celsjusza, a szum panamskich palm zostaje zastąpiony przez łoskot fal, rozbijających się o skalisty brzeg i przejmujące wycie sztormowego wiatru. W grudniu 1900 roku, gdy ustał sztorm i rybacka łódź dobiła do Eilean Mòr przywożąc zmiennika jednego z trzech latarników – i w latarni, i na wysepce nie było nikogo. Światło się nie paliło, we wnętrzu panował porządek, a latarnicy – James Ducat, Thomas Marshall i William MacArthur zniknęli. Jednoznacznego wyjaśnienia tragedii nie ustalono, choć powszechnie przyjmowano, że musieli zginąć w odmętach Atlantyku, gdy zmyła ich potężniejsza niż zwykle fala. Oczywiście, nie brakowało takich interpretatorów, którzy przyczyn zniknięcia latarników upatrywali w napadzie piratów, interwencji sił nadprzyrodzonych (Holender tułacz) czy kosmitów. Dramat z Eilean Mór stał się rzecz jasna doskonałym tworzywem dla dziesiątków artykułów goniących za sensacją dziennikarzy, kilku większych form literackich, a nawet jednego (ale za to fatalnie kiczowatego) filmu fabularnego.

I właśnie ostatnio, w 2021 roku dramat z Hebrydów powrócił w powieści 39-letniej pisarki Emmy Stonex, która dotychczas publikowała pod rozmaitymi pseudonimami, a w powieści Latarnicy debiutuje pod własnym nazwiskiem. Tragedia latarników jest jednak dla pisarki tylko (aż?) swojego rodzaju tworzywem: Emma Stonex przenosi akcję w czasie i przestrzeni: ze szkockiego Eilean Mór do irlandzkiej Maiden Rock, z 1900 do 1972 roku, wprowadza nas także w świat załogi latarni i ich spraw domowych. Dzieje się to za sprawą pisarza – marynisty, który spotyka się z rodzinami zaginionych ratowników, usiłując uchwycić jakieś psychologiczne przesłanki, które mogłyby być przyczynami tragedii. Narracja prowadzona jest w dwóch planach czasowych – w 1972 roku, w latarni i w domach latarników i dwadzieścia lat później, kiedy pisarz (także występujący pod pseudonimem) usiłuje jeśli nie rozwiązać zagadkę opuszczonej latarni, to przynajmniej nadać sprawie bardziej skomplikowane tło.

Paradoksalną słabością powieści jest to, że te założenia udaje się zrealizować przy pomocy dość prostego zabiegu literackiego: oto podczas kolejnych nawrotów do czasów poprzedzających tajemnicze zniknięcie autorka każe wypowiadać się poszczególnym latarnikom w formie zapisków pamiętnikarskich, które nigdy nie zostały znalezione i stanowią tylko efekt działania psychologicznej sondy czaso-przestrzennej. Autorka jednak doskonale i, powiedziałbym, niepostrzeżenie dodaje do opowieści kolejne elementy nie tylko wzbogacające znaną fabułę ale i pogłębiające i komplikujące proste wydawałoby się relacje między bohaterami. Latarników jest trzech – główny, najstarszy, żonaty i dzieciaty, jego zastępca, ze dwadzieścia lat młodszy, żonaty, bezdzietny i najmłodszy, dwudziestoparoletni, mający 19-letnią narzeczoną. Dwaj pierwsi to latarnicy od „zawsze”, obaj o nieskazitelnej opinii, doskonale znani zarówno w firmie, która ich zatrudnia, jak i w dość specyficznym miejscowym środowisku ludzi morza. Trzeci to kryminalista, złodziejaszek, ostatnio wypuszczony z więzienia po odsiedzeniu wyroku za okrutne pobicie. To jego zaocznie firma obciąży odpowiedzialnością za zaistniały wypadek – choć nie ma na to żadnych nie tylko dowodów, ale nawet poszlak – poza ową zabagnioną przeszłością, z którą zresztą chłopak zrywa całkowicie podejmując pracę w latarni. Ale w toku kolejnych narracji – zarówno w rzekomych zapiskach prywatnych, jak i w wypowiedziach pozostałych po latarnikach kobiet – autorka wprowadza coraz to nowe elementy. Jest oczywiście także zakazany owoc w postaci cudzołożnej miłości – a może tylko sympatii jednego z latarników do żony drugiego, wyrzuty sumienia po śmiertelnym wypadku, któremu ulega dziecko w wyniku niedopilnowania przez ojca, mafijne groźby zemsty, są i elementy czarów – a może sygnały choroby psychicznej, która zdaje się dotykać bohaterów… Wszystko to pojawia się w książce niespiesznie, nie zawsze konsekwentnie, ale w rytm rozbrzmiewającego gdzieś w naszej, czytelniczej podświadomości psychologicznego Bolera Ravela. Gdzieś tam przed naszymi wewnętrznymi oczami coraz szybciej tańczy Salome, a autorka zrywa z niej kolejne zasłony. Kolejne osoby okazują się innymi niż myśleliśmy, kolejne fakty, oświetlone inaczej wyglądają jak coś innego niż sądziliśmy, wszystko to narasta crescendo i…

No, niestety. Bolero cichnie, ostatnia zasłona spada i autorka opisuje nam jak było. Tłumaczy to nam nie jak Hercules Poirot, zbierający w salonie wszystkich uczestników i świadków zbrodni i wyjaśniający motywy, okoliczności i sposób przeprowadzenia akcji przez mordercę, tylko jak sołtys, tłumaczący wszystko krowie na miedzy. Dlaczego Emma Stonex musiała nam to wszystko opowiedzieć do końca, nie pozostawiając czytelnikom niczego ukrytego w ciemności, co będzie czyhać i na nas, kiedy wreszcie i my zostaniemy latarnikami? Dlaczego nie pamiętała, że najciemniej jest zawsze pod latarnią? Tutaj latarnia i jej okolice ukazują się tak wyraźnie, jak byśmy mieli do czynienia z tandetną dekoracją w prowincjonalnym teatrze…

Ale książkę czyta się świetnie, bo napisana jest naprawdę po mistrzowsku. Napisana, choć nie całkiem dobrze wymyślona.

Maciej Pinkwart

——————————-

E. Stonex, Latarnicy (The Lamplighters), przekład Agata Ostrowska, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021, 368 stron.

Leave a Reply