Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego: SZMERY W SERCU

OTCHŁAŃ w reżyserii Mariusza Grzegorzka w łódzkim Jaraczu:

Mariusz Grzegorzek wynajduje nowe sztuki, piosenki, nowe twarze aktorskie. Patrząc na występującą w „Otchłani” studentkę jeszcze, Paulinę Walendziak, pomyślałem, że już za moment ta znakomita dziewczyna dołączy do pięknego grona tych nazwisk, którym Grzegorzek na początku drogi dał najwięcej, pokazał jak może wyglądać prawdziwa praca w teatrze: Gabrieli Muskały, Mariety Żukowskiej, Justyny Wasilewskiej, Agnieszki Żulewskiej, Dobromira Dymeckiego, Marka Nędzy i wielu, wielu innych. Sztuka Jennifer Haley z 2013 roku powinna mieć również duże powodzenie w polskich teatrach (jak chociażby znalezione przez Grzegorzka „Posprzątane”), chociaż po tej adaptacji trudno byłoby znaleźć u Haley coś więcej.

***

Mariusz Grzegorzek i science fiction? Niby dlaczego nie. Zwłaszcza że owa przyszłość w spektaklu Grzegorzka dyszy, mruczy i zwraca się do nas przeszłością. Przeszłość zaś, jak to u twórcy „Lwa na ulicy” i „Agnes od Boga”, dosyć jest nieprawomyślna. To przeszłość z piękną oprawą, ale cokolwiek zgniła w środku. Pokaż kotku, co masz w środku – a tam płacz, histeria i chorobliwe spazmy. W tym kluczu interpretacyjnym „Otchłań” koresponduje wyraźnie z ważnym w biografii reżysera, zdecydowanie niegdyś niedocenianym i wartym ponownego odkrycia, drugim filmie fabularnym Grzegorzka – „Królową aniołów”. Tam również zderzenie tego, co było, oraz czego nie było, wreszcie tego, co będzie, miało charakter dźwiękowych i ludzkich przesterów. Wizja świata teraźniejszego komponowała się z powrotem do jakiejś dworkowej arkadii na chromej nóżce. Arkadii w podkolanówkach, papilotach, pięknych sukniach i z bólem głowy rozsadzającym czaszkę.

W „Otchłani”, w wizualnie efektownym stylu, feeria świateł koresponduje z feerią barw muzycznej faktury przedstawienia. Drażniący prymusowską układnością Mozart zderza się z niepokojącymi „Wariacjami Goldbergowskimi” Bacha, a owa wielka klasyka w tym najbardziej muzycznym z dotychczasowych przedstawień Mariusza Grzegorzka, nieustannie zostaje podważana i wydrwiona przez preparowane na żywo dźwięki DJ Alexa. W „Otchłani” jest muzyczna otchłań. Cały czas coś szumi, dudni, beaty i szmery. Szmery również w sercu.

Bo o tym, w istocie, opowiada ten spektakl. O szmerach w sercu. Małym czerwonym serduszku z dziecinnych wycinanek, oraz z dojrzałą, przejrzałą i dychawiczną pompą ssącą-tłoczącą. Coraz wolniej ssącą, coraz szybciej tłoczącą.

W „Otchłani” akcja rozgrywa się na kilku polach, a niemal wszystkie postaci mają swoje ekwiwalenty. Futuryzm oznacza bowiem duplikat osobowości. Trwa przesłuchanie. Grana przez Agnieszkę Skrzypczak detektyw, uważnie, taktycznie dopytuje co naprawdę działo się w tak zwanym „Zaciszu”. Tam królował Sims, mężczyzna nazywany Papą (Andrzej Wichrowski). Zacisze to uzależniający raj. W świecie bez przyrody (przyszłość!) – kraina rodem z powieści Jane Austen. Pumpy, riuszki, atłasy, filiżanka kawy, puffy i tiule. Rozmowy o romansach i o pogodzie. Rozważni, romantyczni przybysze w „Zaciszu” byli jednak również zepsuci i perwersyjni. Bo Haley porusza w swojej sztuce również temat dziecięcej pedofilii, zagrożenia ze strony ogólnego dostępu do internetu, ekologicznego wyniszczenia ziemskiego organizmu itd.

Może zbyt wiele jest tutaj poruszanych problemów, tematów i pomysłów dramaturgicznych, ale Mariusz Grzegorzek w towarzystwie aktorów i ekipy dokonał cudu przemiany truizmu w rafinadę. Wspaniale patrzy się na grupę aktorów z takim oddaniem pracujących nad ową „przemianą”. Z częścią z aktorów, reżyser pracował już wiele razy, ale są i nowe nazwiska. Andrzej Wichrowski w roli Simsa (jedyna rola niedublowana przez inną postać) jest, kiedy trzeba jowialny, kiedy trzeba okrutny, a jowialność i okrucieństwo mają wspólne źródło: konieczność przetrwania, nawet za cenę bolesnych strat, za cenę przestępstwa. Marek Nędza jako Woodnut wprowadza do przedstawienia dowcip, romantyzm, chłopięcy i męski wdzięk. No, ale to jednak Grzegorzek: wdzięk jest chorobliwy, a wąsik Woodnuta cokolwiek dadaistyczny. Jak z Maxa Ernsta. Wspomniana Agnieszka Skrzypczak daje bardzo filmowy portret dziewczyny, która wie co mówi, jak mówi i dlaczego, ale jej wzrok, jej dłonie, są antytezą słowa, jego zaprzeczeniem. Krzysztof Zawadzki, wybitny aktor Starego Teatru w Krakowie, który pracował już z Mariuszem Grzegorzkiem przy „Woyzecku” Georga Büchnera, daje kolejną wspaniałą rolę w karierze. Wspaniałą również dlatego, że tak schowaną. Jego Doyle jest zmęczony, bardzo zmęczony, obserwuje, z trudem dobywa z siebie dialogi, patrzy matowym wzrokiem, a przecież, od pierwszego z nim spotkania, czujemy, że to on będzie głównym rozgrywającym tej rzeczywistości, rodzajem mechanizmu uruchamiającego całą opowieść. Introwertyzm jak gorejący krzew.

I wreszcie Paulina Walendziak: objawienie „Otchłani”. Z burzą rudych włosów, w dziecinnej sukience, z palcem przy ustach, jest jeszcze dzieckiem, zdziecinniałym dzieckiem, dzieckiem do potęgi entej. To dziecko, ta dziewczynka, jest urocza, ale i żyje na uroczysku. Jest dzieckiem przeklętym, starą dziewczynką której ktoś zabrał dzieciństwo i dał w zamian mocno szemraną słodycz cielesności. To nie pasuje, to jest chore. Ale Iris tego nie wie. Bo Iris to przecież nie tylko Iris. To również Doyle, nauczyciel fizyki, to my wszyscy. Otchłań wirtualu i otchłań realu. Zacisze dobrego teatru.

Łukasz Maciejewski

[Scena ze spektaklu – na zdj. Paulina Walendziak i Andrzej Wichrowski, fot., Teatr Stefana Jaracza w Łodzi]

Leave a Reply