Przejdź do treści

To oni zatrzęśli sceną: Aktorskie błyski 2017

Tomasz Miłkowski portretuje w tygodniku „Przegląd” 20 poruszających kreacji aktorskich minionego roku:

Teatr stoi aktorami, nawet jeśli z niektórych recenzji wynika, że przedstawienia robią się same. To im należą się oklaski i podziękowania. Spośród wielu kreacji w ponad 120 spektaklach, które obejrzałem w ubiegłym roku, przypominam zaledwie 20, które pozostawiły największe wrażenie.

GRAŻYNA BARSZCZEWSKA w spektaklu wg Wiesława Myśliwskiego „Niezatańczone tango” (Teatr Polski w Warszawie) siedzi na staromodnym kredensie. Nogi jej zwisają, wygląda na styraną kobietę. Dziwne to zachowanie, bo niezgodne z ładem świata. Matka siedząca na kredensie? To niemożliwe. A jeśli to duch Matki? Duch może usiąść, gdzie mu się zechce. Cóż to jednak za duch, który za chwilę wybuchnie złością na sklepową, bo nie doważyła mięsa. Zirytowana Matka gramoli się z trudem na podłogę. Świat jej nie rozpieszcza. Grażyna Barszczewska nie szczędzi uwagi, aby każde zachowanie Matki uwiarygodnić, nadać mu właściwe rysy, brzmienie, wyraz oczu. W jej grze obowiązuje ekonomia – środki są używane oszczędnie, ale odpowiednio wzmacniane czy osłabiane nabierają emocjonalnej barwy. Kiedy wspominać będzie ostatni sylwester z mężem w jej gestach i spojrzeniu wirować będzie roztańczony parkiet i rozżalenie, że mąż z nią wtedy nie zatańczył.

EWA BŁASZCZYK – scena jest prawie pusta, blisko publiczności stoi stolik i krzesło. Na stoliku porcelanowa, filigranowa filiżanka z niedopitą kawą. Po bokach zwisają dwa kawałki białego płótna, które będą ekranem – między nimi czarna czeluść. To z tej czeluści nadchodzi Ona. Bez pośpiechu. Przychodzi z drugiej strony lustra – to przecież chwila, w której umarła. Taki tytuł nosi monodram Ewy Błaszczyk – „Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam” (malarnia Teatru Studio). Z powściągliwością opowiada o spotkaniach reporterki z bohaterami wywiadów, o jej matce, o zapamiętanym z dzieciństwa bombardowaniu, o generale z południowego Wietnamu, który zabija jeńca. Czasem jej bohaterka wybucha, krzyczy, protestuje przeciw bólowi. Czasem ulega lirycznemu wspomnieniu, odtwarza nastrój chwil, które już nie powrócą. Staje przed nami jak otwarta księga, bezbronna.

GRZEGORZ FALKOWSKI jako Henryk w „Ślubie” (koprodukcja Teatru Współczesnego w Szczecinie i Teatru Kochanowskiego w Opolu) odsłania swoją podwójność – postaci i obserwatora postaci, komentującego swoje zachowania i dystansującego się od samego siebie, jak to bywa we śnie. Tak to napisał Gombrowicz. Ale tym razem Henryk jest potrójny, bo jest także reżyserem, który obserwuje i ocenia zachowania postaci, ale też zachowania aktora, przyglądającego się postaci. To ten „trzeci” podejmuje decyzje, co zachować, a co wyrzucić ze scenariusza. Prawie nie rozstaje się z egzemplarzem sztuki, który leży na stole i w którym pewne partie wykreśla, wpisuje tajemne znaki i dokonuje korekt. Co więcej, do wspólnictwa w tym dziele zaprasza widzów, z którymi niejako razem reżyseruje „Ślub”, konstruuje jego dramaturgię.

ADAM FERENCY w „Dzienniku przebudzenia” wg Jerzego Pilcha (spektakl impresaryjny) gra bohatera, dla którego ważny jest kontakt z drugą osobą – to jego asystentka, a jednocześnie ktoś jeszcze nie do końca zdefiniowany, może muza, może ideał, a może śmierć? W dialogu, a przynajmniej w obecności lub przewidywaniu obecności młodej kobiety odradza się nagle przerwane życie – wyraźnie spowolnione i pokiereszowane. Być może doświadczenie przebytej choroby sprawia, że życie na nowo nabiera zapomnianego, oczywistego smaku. Ważna dla każdego chwila namysłu, refleksji i odkrycia nowych czy też zapomnianych barw codzienności. Lekcja pokory i cierpliwości. Zaczyna się od z trudem wydobywanych dźwięków, zakłóconej artykulacji. Potem bohater zmaga się z lukami pamięci, idąc na spotkanie z zagadką jutra.

WIKTORIA GORODECKAJA koncentruje uwagę widzów na świecie wewnętrznym Nastazji Filipownej w adaptacji „Idioty” Fiodora Dostojewskiego (Teatr Narodowy). To ona prowadzi grę ze światem, z pożądliwymi mężczyznami, gotowymi ją zdeptać. Walczy, zmienia strategię walki, próbuje wybrać swoją drogę w świecie pełnym zasadzek i podłości. Ona, zmienna jak salamandra, piękna i błyskotliwa, zaborcza i skłonna do romantycznych gestów i oni – zdeprawowani, w kleszczach namiętności, świadomi swego upadku. Wodzi ich za nos i na pokuszenie. Marzy i omdlewa w marzeniu jak wielka nieobecna. Czuje się spętana. Czasem stłucze filiżankę albo czyjeś serce.

BOGUSŁAW KIERC przedstawił w siedzibie filii biblioteki miejskiej na Dworcu Głównym we Wrocławiu monodram oparty na „Odejściu Głodomora” Tadeusza Różewicza (produkcja festiwalu WROSTJA). Spektakl trwał niewiele ponad pół godziny. Aktor zmierzył się z ułamkami tekstu Różewicza, dając porywający pokaz swej aktorskiej maestrii. Piosneczka o Brysiu, który „wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć”, stała się motywem przewodnim tego spektaklu, dając aktorowi możliwości wielokrotnego opracowania głosowego tego utworu (różne tempa, różne wysokości tonu, różne sensy). Kierc uczynił z tej dziecięcej makabrycznej rymowanki klucz do emocjonalnego wejrzenia w świat Głodomora-inteligenta, który wystawia się na pokaz, aby być przedmiotem pogardy. Aktor idealnie związał techniczną biegłość z głębią przekazu, w którym szlo przecież o życie, o los artysty.

ANDRZEJ KŁAK jako Franz K. w „Procesie” wg Kafki w reżyserii Krystiana Lupy (spektakl w koprodukcji 4 teatrów, wystawiany w warszawskim Nowym Teatrze) to bohater wewnętrznie krępowany. Jego działania stale poddawane są kontroli i zawieszane, w nim samym następuje proces rozpadu. Pozostaje to w pełnej zgodzie z istotą dzieła Kafki, które na poziomie najwyższym jest metaforą ludzkiego losu. Przestrogą i ostrzeżeniem: zawsze jesteś winien i nieuchronnie poniesiesz karę. Wyrok zapadł już w chwili, kiedy pojawiłeś się na świecie. Franz nigdy nie dowie się, dlaczego musi zginąć w poniżeniu. Domyśla się tylko, że w jego położeniu mógłby się znaleźć każdy. Z rosnącą rezygnacją wygląda przez okno, szukając jakichś znaków na zewnątrz. Ale nie znajduje.

ŁUKASZ LEWANDOWSKI rysując podwójną „tożsamość” bohatera „Historii Jakuba” Tadeusza Słobodzianka (Teatr Dramatyczny, Scena na Woli), polską i żydowską, stawia pytanie, kim jest. Wciąż jest traktowany jak bliski-obcy. Dramatyzm opowieści splata się z żywiołowym humorem, łagodzącym przeżycia Jakuba, malowane przez aktora wyrazistą kreską. To on jest tutaj narratorem, odsłaniającym świat pełen udręki – najpierw w tonacji zabarwionej burleską, potem w coraz poważniejszej tonacji serio. Rzecz toczy się prawie na pustej scenie, pośrodku stoi tylko długi stół i kilka krzeseł. W głębi sceny kilka starych szaf. Nikt do nich nie zagląda, ale może kryją trupy? Lewandowski stworzył także inną zaskakującą kreację uczestnika zbrodniczego „ostatecznego rozwiązania”, hitlerowskiego oficera Maksa Aue we wstrząsającym przedstawieniu „Punt zero. Łaskawe” (Teatr Provisorium).

MAŁGORZATA NIEMIRSKA w „Pociągach pod specjalnym nadzorem” (Teatr Dramatyczny, Scena na Woli) jako żona zawiadowcy stacji portretuje dojrzałą, przekwitającą kobietę. Wodzona na pokuszenie przez praktykanta Milosza Pipkę, powściąga lęk przed jego witalną bezpośredniością, aby nieść mu macierzyńską pociechę. Jej niezdecydowanie i wahania, między przerażeniem i fascynacją, niepewność i obrona przed okazywaniem uczuć, wszystko to wybrzmiewa w tej przemyślanej w każdym detalu kreacji. Zwieńczonej później wzruszającą kołysanką.

EDYTA OLSZÓWKA jako Ala/Alicja z „Elementarza” (Teatr Narodowy) przez dwie godziny prawie nie opuszcza sceny, przechodząc kurs wedle abecadła, od litery „a” do „zet”, nabierając doświadczenia i biegłości w posługiwaniu się językiem, narzędziem nie/porozumienia. Wszystko odbywa się w uruchomionej pamięci od pierwszego zdania jak latarnia: „Ala ma kota”. Ale o kocie… później – jak zastrzega się Ala. Zaraz okaże się, że ta Ala jest Alicją z Krainy Czarów podszyta, że elementarny świat abecadła przenika surrealistycznie splątany świat wyobraźni absurdalnej, a gry językowe wprowadzają bohaterkę i widzów w niejedną pułapkę. Prostotę wspiera więc formalne wyrafinowanie, poetyka snu. Olszówka ulega stanom nieważkości, zadumy, zwątpienia, a widzowie posłusznie za nią podążają,

MARIAN OPANIA jako tytułowy „Ojciec” (Teatr Ateneum) z biegłością mistrza ukazuje stopniowy zanik umiejętności poznawczych, pojawiające się poczucie zagrożenia i trwogi, a na koniec dojmującej tęsknoty za utraconym bezpieczeństwem. Oddany do domu opieki, tęskni już tylko za matką, od której daremnie oczekuje czułej opieki. Postać, którą buduje aktor, tchnie prawdą. We wcześniejszej fazie choroby, kiedy zdarzają się bohaterowi chwile, w których panuje nad sytuacją, potrafi tworzyć rozmaite drobne intrygi, sypać komplementami albo zadziwiać dociekliwością. Wciąż poszukuje swego zegarka i czyni z tego poszukiwania celebrowaną ceremonię. Z czasem pogrąża się bezpowrotnie w mrokach niepamięci. Bezradny, zagubiony, tragiczny w swojej bezbronności budzi żywe współczucie i lęk.

BARTOSZ PORCZYK w przedstawieniu Natalii Korczakowskiej „Alexanderplatz” (Teatr Studio) gra Franza, który po czterech latach wyszedł z więzienia, skazany za zabójstwo swej kochanki i postanowił sporządnieć. Jego losy to odpowiedź na pytanie, jakie szanse ma człowiek w świecie z natury pełnym zła, przemocy i nienawiści. Reżyserka i aktor spotkali się wcześniej podczas pracy nad „Smyczą”, głośnym spektaklem jednoosobowym Porczyka. Ich ponownie spotkanie okazało się bardzo twórcze. W tamtym monodramie boleśnie doświadczany przez życie bohater Porczyka zrywał się ze „smyczy” ku wolności, w tym przedstawieniu jego bohater płaci życiem za swoje błędy, ale budzi pragnienie wolności u innych. Nie jest tu bohaterem romantycznym, gubi się bez busoli moralnej, zamyka w sobie i ucieka od życia.

JERZY RADZIWIŁOWICZ dał dwie zachwycające role, każdą w innej konwencji. Jedna to kreacja psychologiczna reumatologa Paula w „Naszych żonach” (Syrena), jednego z trzech przyjaciół, którzy nagle stają przed koniecznością dokonania wyboru między prawem a prawdą. Paul wiedzie życie ciche a wygodne, wyprane niemal do szczętu z emocji, gubiąc po drodze więź z ukochaną córką. Kiedy jednak nagle wybuchnie, skry będą lecieć, a ciarki po plecach. Druga to postać tajemnicza w sztuce Levina „Nikt” (Teatr Narodowy), która pojawia się i znika, siejąc niepokój. To pozujący na Przeznaczenie niejaki Szukra. Nie jest jednak reprezentantem fatum, a tylko kolekcjonerem mocnych wrażeń.

MAŁGORZATA ROŻNIATOWSKA ironicznie ożywiła w spektaklu „Dziecię Starego Miasta” (Teatr WARSawy) figurę Matki Boskiej (Matka Boska Dolorosa Varsoviensis), którą sportretowała z niebywałym talentem komediowym. To Matka Boża rutynowo nurzająca się w fanatycznych śpiewankach, ogórkach kiszonych (z zapałem je podjada), odpustowych dekoracjach, migoczących lampkach. Trochę znużona adoracją, ale wciąż zagrzewająca do ofiar i wyrzeczeń w imię świętej wiary i honoru Polski. Na koniec ten kiczowato-patriotyczny wizerunek niespodziewanie się zmienia, kiedy Rożniatowska zaśpiewa czystym tonem patriotyczną dumkę, pełną smutku i nostalgii, już bez tromtadracji i cierpiętniczych motywacji patriotyczną dumkę, pełną smutku i nostalgii, już bez tromtadracji i cierpiętniczych motywacji.

NATALIA SIKORA jako Piaff w „Pięknym nieczułym” (Teatr Polonia) w pełnych napięcia, załamań i pulsującej emocji wyznaniach ukazuje neurotyczny stan zakochanej bez pamięci kobiety, gotowej do największych poniżeń, aby zatrzymać kochanka. Sikora nie próbuje Piaff udawać, ale się z nią identyfikuje. Niewyobrażalne katusze, wywoływane każdym dobiegającym z zewnątrz dźwiękiem hotelowej windy, zatrzymującego się samochodu, trzaśnięciem drzwi przekuwa artystka w sztukę. W piosenkach Piaff, które śpiewa w drugiej części spektaklu, opowiada tę samą historię nadziei i poniżeń, osiągając najwyższe piętro dostępne artystce – jej tragedia staje się przedmiotem adoracji publiczności. Trudno nie poddać się jej hipnotycznemu głosowi i emocjonalnej sile – stany ducha i jakości muzyczne wyraża całą sobą, muzyka ją przenika, każdy gest, spojrzenie, najmniejsze drgnienie wyrażają bezmiar cierpienia i silną potrzebę wolności, akceptacji.

KRZYSZTOF SZCZEPANIAK błyszczy jako Lola vel Simon w musicalu „Kinky Boots” (Teatr Dramatyczny). Aktor, obdarzony wieloma talentami, umiejętnie je pielęgnuje pod skrzydłami Teatru Dramatycznego, na scenie uwodzi wrodzonym poczuciem komizmu, bezbłędnymi układami ruchu i brawurą wokalną. Już samo jego wejście na scenę elektryzuje widownię, a potem każde pojawienie się obiecuje niespodzianki. Sama historia nie jest skomplikowana. Nikt nie chce kupować butów firmy „Price i syn”. Zanosi się na bankructwo, ale dzięki Loli, przebojowej londyńską drag queen, spadkobierca zaczyna produkować ekscentryczne, seksowne buty dla drag queen. Nie o historię jednak idzie, ale o to, jak on ją opowiada.

BORYS SZYC jako Szarik w „Psim sercu” (Teatr Współczesny w Warszawie), bezdomny pies przygarnięty przez profesora, przeżywa chwile triumfu. Ale to złuda, bo po eksperymencie medycznym stanie się człowiekiem i straci instynkt przetrwania na rzecz celowego szkodnictwa. Poddany obróbce przez komitet blokowy pod wodzą oślizgłego Szwondera staje się nowym człowiekiem. To znaczy kimś uległym zwierzchności, gotowym na wszelką niegodziwość, z ustami pełnymi frazesów. Aktor zachwyca w finałowej scenie, kiedy Szarik w psie ciało znowu wcielony potulnie tuli się do nóg swego pana – poraża wówczas siłą gorzkiej emocji. Poruszająca kreacja.

GOŁDA TENCER. Prawdziwe historie i skondensowana sztuczność. Prawda i konwencja. Przestrzeń „Golema”, spektaklu-instalacji Teatru Żydowskiego (w reżyserii Mai Kleczewskiej) aż kipi od niespodzianek. Wielką siłę przyciągania ma scena z udziałem Gołdy Tencer, która śpiewa kołysankę, adresując wyrzuty do wnuczka. Artystka stwarza hipnotyczną aurę, podporządkowuje sobie widzów, rozproszonych w hali ATM, którzy nagle skupiają się wokół niej, gdy wjeżdża na wielkim elektrycznym wózku inwalidzkim i krąży po całej sali pociągając za sobą pozostałych. Jest to przyciąganie rozpaczy – Gołda Tencer wyraża całą sobą, śpiewem i wyrazem twarzy esencję tragizmu, jest wstrząsającym ucieleśnieniem bólu nagromadzonego przez wieki, jej obecność porusza widzów do głębi.

JERZY WALCZAK właściwie nic nie mówi. Ale jego obecność ciąży. Oskarża. Jest niemym krzykiem protestu. Swoją zmartwiałą z przerażenia twarzą rysuje na scenie porte parole autora „Malowanego ptaka” (koprodukcja Teatru Polskiego w Poznaniu i Teatru Żydowskiego). Nie przypadkiem to właśnie on – niejako prywatnie, wychodząc z roli, jako aktor Teatru Żydowskiego odczytuje swój własny apel: „Zwracam się do Państwa z prośbą o przygarnięcie pamięci o żydowskich mieszkańcach naszych ulic, o żydowskich właścicielach domów, w których teraz mieszkamy”. Ciąg dalszy tej prośby wyrazi w przejmującym epizodzie Wnuczka w „Golemie”, kiedy próbuje nawiązać kontakt z umarłą Babcią.Przeczuwa, a widzowie wraz z nim, że obcujez Dybukiem, a może Bestią.

MIROSŁAW ZBROJEWICZ nie tyle gra Brechta w „Songu o Brechcie” (spektakl impresaryjny), ile go reprezentuje. Zewnętrznie nie przypomina pisarza, znanego z licznych fotografii. Ale nie o takie podobieństwo tu chodziło. Udało mu się ukazać pasjonata, który z upływem lat, utrudzony i zawiedziony, ciągle pozostaje wierny swojej pisarskiej misji i pasji. „Jestem pisarzem!”, woła do przesłuchujących go przedstawicieli amerykańskich władz, którzy dociekają, czy jest komunistą. Przede wszystkim czuje się pisarzem. Prawda tej opowieści o pisarzu w trybach historii sprawia, że postać znana z podręczników ożywa, a sprawy, o które walczył, nabierają życia. Tylko czy ktoś będzie chciał to w Polsce pokazywać?

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply