Przejdź do treści

Z fotela Maciejewskiego: SOMEWHERE OVER THE RAINBOW

O TRIUMFIE WOLI Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki w Starym Teatrze:

To jest bardzo atrakcyjny spektakl. Łatwo zatem zwieść się pozorom i pokrzykiwać radośnie w finale: optymizm, optymizm przede wszystkim. A to chyba pułapka. Paweł Demirski napisał sztukę o tym, że możemy sobie jeszcze trochę pobrykać, znieczulić i odczulić. Ale to już może ostatki. Wielki post i tak nikogo nie minie.

W teatrze Strzępki, w dramaturgii Demirskiego, zawsze imponowała mi dezynwoltura. Dodajmy, dezynwoltura skażona talentem. Bez tego byliby tylko satrapami nośnych haseł. Unerwiony społecznie, ale i przy okazji szalenie błyskotliwy, dowcipny teatr Strzępki z jego literacką integralnością (made by Demirski), ma oczywiście swoje cechy charakterystyczne. Cytując Białoszewskiego: szumy, zlepy, ciągi. Jest rozgadany i rozbrykany, przeładowany i niemal zawsze kapitalnie zagrany, muzyczny i happenerski. Tak, wiem, zbyt wiele epitetów przychodzi do głowy, a niektóre – no, trudno – wzajemnie się wykluczają. Nie będzie jednak korekty w tekście, żadnego „delate”. Bo to jest właśnie siła i rozkosz wynikająca również z „Triumfu woli”: nieusankcjonowanie i brak ścisłych reguł, rozwałkowywanie tematów wagi mniejszej i większej, i naklejanie ich na słoiki z etykietkami po innych etykietach. Z dżemu – klej. Z kleju – sen.

W tym rozkapryszonym tyglu znaczeniowym Demirski jest prymusem, chociaż przypuszczalnie przekląłby siarczyście, gdyby usłyszał tę cenzurkę. Prymus Demirski jest także sprytniejszy od większości czytających, słuchających. W „Triumfie woli” zestawił ze sobą odrębne historie które często wcale do tego nie pretendując, stały się zaczynem czegoś ważniejszego niż status quo. I to znowu działa. Działa, a przecież jakby nie powinno. Można ciągle spać, można żołądkować się na Fejsbuku, wklejać selfie na Insta, ale można także działać. Coś zrobić. Coś, cokolwiek.

Demirski – a za nim absolutnie genialni aktorzy Starego Teatru (w tym spektaklu wszyscy, bez wyjątku, są znakomici), łączy historie na zasadzie podobieństwa przeciwieństw. Bo w końcu co wiąże feeryczny maraton w wykonaniu Doroty Segdy i solidarnie odśpiewywany przez aktorów i widzów związkowy hymn angielskich górników? Poczucie wynikające z przeczucia. Że dobrze może już było, że lepiej nie będzie, a w związku z tym korzystajmy z każdej możliwej okazji, żeby nie tyle zapomnieć o złu, co przypomnieć sobie o dobru. Albo chociaż o tym, że czasami warto być cool.

„Triumf woli” to galopada pomysłów, inspiracji, karkołomnych posunięć. Kiedy narrator przedstawienia, Szekspir (Krzysztof Zawadzki w komicznym, autoironicznym żywiole – do schrupania) wkracza na scenę z brawurą, wiadomo, że ten Prospero z Polski jest rodem. Że jego „sen nocy letniej” nie będzie wieczorem cudów i robaczków świętojańskich, tylko perwery, chichotu, żarliwości i pop artu. A iluzoryczna wygrana w finale może niektórym wydać się daremna, krótkotrwała, w zasadzie trochę idiotyczna, jak ów gol wrzucony do bramki przez futbolową drużynę z Samoa. Szekspir-Zawadzki mówi wiersz niby Marlowe’a, a przecież to Broniewski (genialny zresztą), Dashrath Manjhi (Radosław Krzyżowski) przez 22 lata wykuwa tunel łączący małą hinduską wioskę ze szpitalem, a Katherine Switzer (fenomenalna Dorota Segda) biegnie swój maraton. To wszystko postaci rzeczywiste, odnalezione przez autorów spektaklu według jakiegoś cudownego klucza prawdy, świetnie zagrane, brawurowo wyreżyserowane przez Strzępkę i choreograficznie zrytmizowane przez Jarosława Stańka. Postaci osadzone w konkretnej rzeczywistości, ale przecież także nasze dziewczyny i chłopaki. Katherine to w końcu Kaśka sadząca teraz drzewa, a Will Szekspir przebiera właśnie w kieckę wiersze Broniewskiego, wkłada im rajstopki z lycry i szminkuje usta, bo nie chce, żeby wszystko było czarne albo białe, czasami trzeba tęczy. Tam, gdzieś, teraz, tutaj.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply