Przejdź do treści

Ślaz zwycięzca

Tomasz Miłkowski pisze w „Przeglądzie” o „Lilli Wenedzie” Juliusza Słowackiego w reżyserii Michała Zadary w Teatrze Powszechnym w Warszawie:

Na polu bitwy pozostaje tylko Ślaz. Wenedzi giną, wspinają się po drabinie Jakubowej na spotkanie ze śmiercią, Lechici okupują zwycięstwo wielkimi stratami i bólem, św. Gwalbert prawie nie żyje.

Imię jego sługi, notorycznego kłamcy i obwiesia na ucho przywodzi „śluz”, coś śliskiego i nieprzyjemnego w dotyku, choć „ślaz” wedle systematyki należy do roślin ślazowatych, niewymagających, pleni się na glebie kiepskiej, czasem bywa hodowany jako roślina ozdobna. Słowem roślina poślednia, ale krzepka. Przetrwał więc dzięki swemu sprytowi, bo nawet nie przebiegłości, przecież ciągle trafia jak kulą w pot, a jego wykręty i kłamstwa stają się przyczyną niepoliczonych katastrof. A mimo to widz lubi tego Ślaza w błyskotliwym wykonaniu Bartosza Porczyka, który tchnął w niego siłę komizmu i czaru, budując z fantazją plebejskiego bohatera.

 

Inaczej sobie wyobrażał scenerię tego dramatu Juliusz Słowacki niż to zaproponował Zadara. Nie znajdzie się na scenie Teatru Powszechnego kręgu kamiennego, chóru harfiarzy, kamiennego tronu króla Derwida na obrzeżu Gopła, a zamiast tego zobaczymy taboret i błoto wypełniające środkową nieckę między podestami dookoła, na których po stronie prawej rezyduje sztab najeźdźców Lechitów przy ogromnym biurku z maszyną do pisania, wiszącym telefonem. Zadara nie pierwszy raz przenosi akcję z czasów odległych, tym razem prehistorycznych, bajecznych, do całkiem nam bliskich, może powstania warszawskiego, kto wie. Tak czy owak powstańcy grzęzną w błocie, a najeźdźcy na czele z groźną, twardą Gwinoną (Paulina Holz) i bardziej ugodowym Lechem (Arkadiusz Brykalski) urzędują w sztabie w czyściutkich mundurkach. Można to rozmaicie interpretować, ale Wenedzi i Lechici zostali tu wrzuceni w wirówkę fatalistycznej historii, która jak walec wszystko wyrównuje, pokona wieszczkę Rozę i białą jak śnieg jej siostrę Lillę (Barbara Wysocka), która uczyni z siebie dobrowolną ofiarę, aby ratować ojca i naród. Oczywiście daremnie, ironia romantyczna triumfuje.

Nie wszystkie rozwiązania w tym przedstawieniu są najlepszej próby, błoto należące do Wenedów to pomysł już zużyty, naturalistycznego chowu i bardziej pasuje do filmu niż teatru – nie wiem skąd te ciągoty reżyserów teatralnych, aby ścigać się z kinem? Rażącym błędem obsadowym jest Roza, która w krzykliwym wykonaniu Karoliny Adamczyk ani ziębi, ani grzeje. Ale reszta obsady na czele z Bartoszem Porczykiem trafiona, a pomysł, aby harfę Derwida (Edward Linde-Lubaszenko) zastąpić starym radiem lampowym znakomity.

Zadara bezbłędnie wykorzystuje elementy groteskowe i komiczne zawarte w „Lilli”, dzięki czemu ponury obraz świata, jaki wyziera z tej tragedii, przypomina bardziej czarną komedię niż horror. Okazuje się, nie po raz pierwszy, że romantyczne zwierciadło naszej zbiorowej duszy, wciąż przynosi niespodzianki, może bawić i poruszać.

 

Tomasz Miłkowski

LILLA WENEDA Juliusza Słowackiego, reż. Michał Zadara, scen. Robert Rumas, dramaturgia Anna Czerniawska, światło Artur Siennicki, Teatr Powszechny i Centrala, premiera 29 sierpnia 2015

Leave a Reply