Przejdź do treści

Po raz 44 we Wrocławiu

 

Wszyscyśmy z piaskownicy

To był zaskakujący pomysł. Po ubiegłorocznym festiwalu, kiedy nagrodzono niebanalny monodram Krzysztofa Grabowskiego na podstawie Piaskownicy Michała Walczaka, dyrektorzy Wrocławskich Spotkań Teatru Jednego Aktora wpadli na pomysł wyprodukowania monodramatycznej wersji Piaskownicy po rosyjsku, a do tej idei przekonali Wsiewołoda Czubenkę, ulubieńca publiczności WROSTJA, zdobywcy nagród na niejednym festiwalu monodramów.

——

W spektaklu Belfer Marka Cichuckiego (obok) „wystąpił” gościnnie Tomasz Miłkowski, wyciągnięty na scenę spośród widzów. Ale nie spał, tylko udawał. Fot. Maciej Szwed

 

Czubenko propozycję przyjął i tak powstała druga Piaskownica, dzięki czemu na tegorocznym festiwalu mogliśmy (wraz z obecnym na widowni autorem Michałem Walczakiem) obejrzeć obie wersje. Okazało się, że powstały dwa zupełnie inne przedstawienia i gdyby ktoś nie znający ani języka polskiego, ani rosyjskiego oglądał te spektakle, mógłby uznać, że to przedstawienia oparte na innych tekstach.

To bardzo ciekawe doświadczenie, nie po raz pierwszy „prowokowane” we Wrocławiu. To przecież na tym festiwalu przed kilku laty przeżywaliśmy swoisty „zlot kontrabasistów”, kiedy na festiwalowej scence spotkali się artyści, którzy mierzyli się ze znanym tekstem Patricka Süskinda Kontrabasista od Jerzego Stuhra po młodego aktora z Izraela, Michaela Teplitsky’ego. Okazało się wówczas, że ten sam tekst może owocować bardzo odmiennymi realizacjami, w których przegląda się nie tylko indywidualność aktora, ale nierzadko jego kulturowa tożsamość.

Grabowski w swojej Piaskownicy ukazał chłopaka delikatnego, pełnego lęków, tęskniącego za miłością, odczuwającego potrzebę bliskości. Protazy, bo takie imię nosi bohater, zmyśla sobie Miłkę, która jest niewielką poduszką, to właściwie jasiek, na koniec animowana przytulanka. To rodzaj zastępczego uczucia dzieciaka-mężczyzny bardzo samotnego i opuszczonego. Protazy Czubenki też jest samotny, ale inaczej. To samotność władcza, samotność króla, którzy rządzi, podporządkowuje sobie świat i zmusza do uległości. Prawie do końca spektaklu emanuje z niego siła, pewność siebie, to on jest zwycięzcą. I Czubenko odnajduje formę dla swojej nieistniejącej partnerki (pamiętać trzeba, ze Piaskownica to sztuka dwuosobowa), tym razem jest to ożywiana chusta, wielbiona i poniżona, substytut realnej partnerki.

Konfrontacja Piaskownic spodobała się widzom, może też spodoba się w Moskwie, gdzie obie wersje sceniczne dramatu Walczaka będą także prezentowane podczas festiwalu monodramów.

Podobała się i Walczakowi, nieco już znużonego powodzeniem Piaskownicy, wystawianej w kraju i za granicą i zawsze z powodzeniem. We Wrocławiu stała się swego rodzaju symbolem, miejscem gry o miłość i wolność. Tego samego dnia bowiem, nazwanego przez dyrektora festiwalu Wiesława Gerasa Międzynarodowym Dniem Monodramów na tymczasowej scence teatru szkolnego wrocławskiej PWST w hotelu Savoy prezentował swój monodram Mohammed jedzie rowerem aktor ze Szwajcarii Daniel Ludwig. On też utknął w piaskownicy, tyle tylko że o wiele większej. Jego piaskownicą była Sahara, przez którą jego bohater usiłował przedrzeć się na swobodę, do Europy, ale stale na przeszkodzie stawali strażnicy granic i zamiast dojść celu z pokorą przyjmował wyroki sądów. Mohammed szukał nie tylko miłości co wolności, rwał się do swobody. To był szlachetny monodram faktu, ilustrowany slajdami, nieledwie docu/monodram.

Do swobody, ale i miłości lgnęła bohaterka egipskiego monodramu Carmen – Samaa Ibrahem dokonała czegoś, co wydaje się niemożliwe: w ciągu pół godziny powołała do życia przed oczami publiczności trzy kobiety. Pierwsza była sprzątaczką w teatrze, marzącą o szczęściu, miłości, wolności. Toteż sprząta, pucuje, ale żyje życiem scenicznej Carmen, staje się nią wreszcie. Życie przywołuje ją do realności, znowu przywdziewa fartuch sprzątaczki, ale teraz już jest kimś innym, bardziej wyprostowanym – mentalna przygoda z Carmen sprawia, że rodzi się po raz drugi.

Prawdziwe domki z piasku, prawdziwa piaskownica, w której nie ma nic pewnego poza tym, że nawet nie rozumiejąc słów można się zrozumieć wzajemnie. Ciekawy był ten akcent arabski za zakończenie festiwalu, który rozpoczął się też spektaklem monodramu aktorki z krajów muzułmańskich, Latefy Ahrrare z Maroka, która przedstawiła Kafarnaum, oparty na poezji Yassina Adanana, odwołującej się do dziejów biblijnego miasta, zmiecionego przez trzęsienie ziemi. To zupełnie inny spektakl pod względem formalnym, nawiązujący już do poprzedniego monodramu artystki, która posługuje się językiem metafory, uciekając od psychologicznych wcieleń, sięgając do doświadczeń performansu. Precyzyjna faktura tego spektaklu (łącznie z warstwą muzyczną) budowała niepokojąca nastrojowość, ale i tło do swoistej prowokacji. Aktorka z kręgu islamu, która występuje na scenie przez pewien czas tylko w osobistej bieliźnie, ujawnia dramat obcowania z czedarem, to ktoś, kto zasługujące nie tylko na uwagę, ale i wielki szacunek. Trzeba wielkiej odwagi, aby zmierzyć się z tabu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, którędy wiedzie droga do wolności – czy przez zdarcie zasłon i masek, czy przeciwnie: bardziej krętą drogą maskowania.

W nie tak wielkim rozwarciu kultur, jak w konfrontacji z wątkiem arabskim mieliśmy do czynienia podczas pokazów w cyklu Dnia Wyszehradzkiego. Zabrakło wprawdzie Węgrów, ale spotkali się artyści z Czech, Słowacji i Polski – młodziutki debiutant Lukáš Šeptak, który relacjonował toksyczne związki Franza Kafki z ojcem poniekąd wbrew swym warunkom fizycznym – pierwszy raz widziałem na scenie Kafkę radosnego, silnego, pełnego energii (pod prąd tekstom, które wypowiadał), też początkująca, ale jednak już z kilkuletnim stażem utalentowana Czeszka Diana Tonikowa, która pokazała spektakl pod intrygującym tytułem Nie mogę wyjść ze zdumienia, czyli tańce irlandzkie wokół Czechów, spektakl bardzo czeski, ironiczny i krytyczny wobec własnej historii i przywar; i na koniec Ewa Błaszczyk z bardzo osobistym monodramem Rok magicznego myślenia wg powieści Joan Didion (w repertuarze warszawskiego teatru Studio), opisującej przejścia po śmierci męża i prowadzącej walkę o życie córki. Wykonany niemal na „biało”, ze świadomym wystudzeniem emocjonalnym, w środku zawierał prawdziwe piekło doznań, które udzielało się publiczności. To był swoisty fenomen – im bardziej aktorka powstrzymywała się od wyrażania emocji, tym silniej rosły emocje publiczności zgodnie z prawem naczyń połączonych.

Pomiędzy tymi spektaklami znalazł się czas we Wrocławiu na etiudy studentów PWST z Wrocławia (wygląda na to, że mamy utalentowany rocznik) i promocje dwóch nowych książeczek z „czarnej serii z Hamletem”, poświęconym mistrzom monodramu. Gościom festiwalu przedstawiono książeczkę prof. Jacka Popiela Teatr jednego aktora Danuty Michałowskiej i Szukanie monologu. O teatrze Ireny Jun pióra Ewy Bułhak. Danuta Michałowska nie mogła być we Wrocławiu obecna, ale dojechała Irena Jun, wspominająca profesor Michałowską jako swoją mistrzynię. Rozmowie autorki z bohaterką towarzyszył mistrzowski pokaz Ireny Jun, która przedstawiła fragment swego sławnego monodramu Czarownica musi przyjść wg Juliana Tuwima i innych poetów. Aktorka bez wspomagania światłem, muzyką czy kostiumem, dosłownie bezbronna, operując jedynie głosem i mimiką, przez chwilę używając krzesełka wyczarowała przedziwny świat groźnych wiedźm, podstępnie dybiących na nasze dobro. Dokonała zachwycającej transformacji z osoby prywatnej, z którą przed chwilą gwarzyło się przy stoliku w teatralnym bufecie, w tajemniczą, magiczną siłę, która zdolna jest wywołać dreszcz emocji, śmiech i trwogę. Ewa Bułhak przypomniała, jak kiedyś Irena Jun tylko dla jednego widza, dla niej właśnie, sięgnęła po wiersz ze swej pamięci i nagle powiało odświętnością – kto wie, może takie pogotowie poetyckie na telefon powinna prowadzić? Tą gotowością do wkraczania z poezją w świat na pozór jej obcy podbiła publiczność wrocławską, która miała okazję na tym festiwalu podziwiać ją (jak skrupulatnie wyliczył Krzysztof Kucharski) po raz 27.

Przed WROSTJA odbył się tradycyjnie ogólnopolski konkurs teatrów jednego aktora, w którym zmierzyli się młodsi aktorzy, aspirujący do grona mistrzów. Grand Prix zdobył Romuald Krężel, który przekonał jurorów odmiennością – zamiast iść tropem klasycznego wzorca (ktoś przychodzi i opowiada swoją historię), Krężel uruchomił środki należące do innego porządku sztuki widowiskowej, sięgnął do doświadczenia performansu i na zderzeniu tekstu z działaniami sprzecznymi z tekstem próbował budować napięcie. Było to dyskusyjne, lepsze w ćwiczeniach fizycznych niż w warstwie tekstu, podawanego bez przekonania (i z zadyszką po wysiłkowych zadaniach fizycznych, jakie sobie postawił), ale jako przecieranie innych szlaków teatru jednego aktora warte uwagi. W tradycji utrzymali się pozostali laureaci, pełen energii i humoru podszytego goryczą Marek Cichucki w Belfrze, stylizowanym na klowna, i przejmująca Wioleta Komar w Divie, udrapowanej na operową maestrę. Poza „pudłem” została Katarzyna Flader z sugestywnym monodramem Oczami mojej żony. Konkurs był w tym roku ciekawy, skoro można mówić o spektaklach pominiętych przez jurorów czy wartych obejrzenia poza wyróżnionymi. W konkursie pojawiło się grono absolwentów i studentów szkół aktorskich – to najwyraźniej wynik nawiązanej współpracy ze szkołą we Wrocławiu przed kilku laty, która przynosi owoce, zwłaszcza w próbach wykorzystania technik animacji w monodramie (ciekawy był spektakl Orlando Agnieszki Baranowskiej, absolwentki Akademii Teatralnej z Białegostoku).

To był jeden z lepszych festiwali wrocławskich, który pozostaje nie tylko najstarszym tego rodzaju festiwalem w Europie, ale ciągle festiwalem młodym, szukającym nowych form i ciekawych zderzeń. Nie tylko w piaskownicy. Spotkaniom towarzyszyła (jak co roku) sesja, tym razem pod hasłem „Czy teatr jednego aktora jest teatrem ubogim?”, której gościem specjalnym był Ludwik Flaszen, współtwórca legendarnego Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, a wcześniej krytyk, który nadał powstającemu przed laty ruchowi teatrów jednoosobowych nazwę „teatr jednego aktora”. Miało to miejsce na łamach „Przekroju”, gdzie opublikował – jak dziś mówi – entuzjastyczny artykulik o spektaklach Wojciecha Siemiona. Podczas wrocławskiej sesji Flaszen ujawnił, że to właśnie awangardowe spektakle Siemiona stały się zaczątkiem rozwiniętej później idei teatru ubogiego, tak ważnej w dziejach Laboratorium, co zapewne zaskoczy niejednego „Grotologów”.

 

Tomasz Miłkowski

 

PS. Na moskiewskim festiwalu Piaskownice wg Walczaka przypadły jurorom do gustu: Krzysztof Grabowski zdobył nagrodę, wyróżniono tez Wiktora Czubenkę. Grand Prix zdobyła Larysa Kadyrowa za monodram wedle dramatu Tadeusza Różewicza Stara kobieta wysiaduje.

 

Leave a Reply