Przejdź do treści

MOJE ROZMOWY, MOJE SPOTKANIA

Rozmowa z DANUTĄ SZAFLARSKĄ W „KAMIENNYCH SCHODKACH” (luty 2010).
Danuta Szaflarska, fot. Michał Sadowski
Co Panią najbardziej uwodziło, uwodzi w aktorstwie?
Na scenie byłam właściwie od 12 roku życia. Już w gimnazjum występowałam w bardzo dobrym amatorskim teatrze w Nowym Sączu, który prowadził Bolesław Barbacki, artysta malarz, portrecista. W 1918 roku w Nowym Sączu zorganizował Towarzystwo Dramatyczne, w którym był aktorem, reżyserem, scenografem i instruktorem. To był wspaniały człowiek. Przyjeżdżała grać do tego zespołu Wanda Siemaszkowa, co widziałam. Jeden z aktorów  tego teatru,  Artur Buczel był moim kuzynem. Po wojnie znalazł się w Londynie. Irena Eichlerówna pojechała do Londynu zagrać gościnnie w „Profesji Pani Warren”. Wróciła stamtąd i opowiadała: grałam tam z niezwykłym utalentowanym aktorem – amatorem. Spytałam, jak się nazywał. – Artur Buczel – odpowiedziała. W tym teatrze byli naprawdę utalentowani ludzie. W takim więc teatrze zaczynałam. Skończyłam szkołę, trzeba było pomyśleć o studiach. Szkoła aktorska? Była poza orbitą moich możliwości. Tak wtedy myślałam. Poszłam więc do Wyższej Szkoły Handlowej, gdyż jej skończenie dawało możliwości pracy w bankach, fabrykach itp. Trzeba pamiętać, jakie to były czasy – panowało ogromne bezrobocie, więc młodzi ludzie musieli myśleć praktycznie. Byłam na drugim roku studiów. Na Sylwestra do Nowego Sącza przyjechali moi dwaj koledzy, którzy studiowali w Warszawie. I jeden z nich nagle spytał: dlaczego ty nie jesteś w szkole aktorskiej? – A gdzie jest taka szkoła? – spytałam. – W Warszawie – powiedzieli. – Nie znam Warszawy, nikogo w Warszawie… Jeden z kolegów na kilka dni przed egzaminami przysłał mi prospekt Instytutu Teatralnego. Przyjechał do nas i kazał mi się zbierać do Warszawy. Od przyjaciół mojej rodziny dostałam list polecający, żeby mnie w Warszawie przenocowali i pojechałam. Kolega zaprowadził mnie pod same drzwi szkoły. Zapytałam kogoś, kiedy jest egzamin. Odpowiedziano mi, że właśnie w tej chwili. Tak więc prosto z dworca trafiłam na egzamin. Zdawałam skandalicznie! Jednak Aleksandra Zelwerowicza coś we mnie zainteresowało, bo mnie przyjął. Studia aktorskie były absolutnym przypadkiem.
Chyba nie do końca, bo jednak grała Pani w teatrze amatorskim, marzyła…
Tak, kiedy grałam byłam szczęśliwa. Nigdy jednak nie marzyłam o tym, że będzie to mój zawód. Wydawało mi się to po prostu zupełnie nieosiągalne! Przed wojną szkół teatralnych nie było – instytut w Warszawie był jedyny. Poza tym na kształcenie się w nim nie było mnie stać. Gdy zostałam przyjęta i poszłam pochwalić się p. Barbackiemu, on powiedział, że opłaci mi pierwszy rok studiów. Dzięki niemu więc studiowanie stało się możliwe. Później byłam zwolniona z opłat, otrzymałam stypendium. W teatrze wszyscy byliśmy rodziną; do Bolesława Barbackiego mówiła „wujku”. Wujek bardzo się o mnie martwił, miał wątpliwości, czy sobie poradzę, bo to przecież niezwykle trudny zawód. Niepokoił się czy psychicznie udźwignę tę nieustającą konkurencję z innymi, niepowodzenia, rozterki..? Jesteś wrażliwa – mówił – i boję się o ciebie. Poradziłam sobie, jak widać, chociaż nie zawsze było łatwo. Dużo czasu upłynęło nim nabrałam dystansu do zawodu. Do oklasków, pochwał, ale i niepowodzeń, i zdań nieprzychylnych, i klęsk, bo przecież nie wszystkie moje role były dobre. Nigdy wobec siebie nie stosowałam taryfy ulgowej i nawet, gdy inni nie dostrzegali, czy nie chcieli dostrzegać pewnym rzeczy, ja widziałam je bardzo ostro.
Co Panią w tym zawodzie fascynuje?
Aktorstwo pasjonuje mnie zmiennością postaci: dziś królowa, jutro żebraczka. To poznawanie ludzi, świata w ich zmienności. Jestem niespokojnym duchem, marzyłam o podróżach. Każda rola jest podróżą. Specyficzną i dlatego tak fascynującą.  Podróżą do wnętrza postaci, zagadką, tajemnicą, którą muszę rozwikłać. Postać to ktoś, kogo muszę uwiarygodnić, nie poprzez zbliżenie do rzeczywistego, zwykłego życia, ale poprzez umotywowanie jej działań. Takie, by tłumaczyły jej postępowanie. Pasjonowała mnie zawsze też medycyna… To też poznawanie ludzi. U siebie na wsi, jestem traktowana prawie jak lekarz. Oczywiście, nie leczę, ale często potrafię postawić trafną diagnozę, którą potem lekarz potwierdza. Dużo czytałam na temat medycyny, zawsze interesowało mnie podłoże danej choroby, jej przyczyna. I coś z tego jest w moim budowaniu postaci. Szukam motywacji. W sobie, w swoich obserwacjach, literaturze, rozmowach z ludźmi. To jest ciekawość ludzi, świata, życia.. Zawsze uwielbiałam pytanie: dlaczego? I poszukiwanie odpowiedzi.
Ludzie często mnie pytają, co robić, aby tak długo żyć? Nie wiem. Ja niczego specjalnego nie robię. Po prostu kocham życie we wszystkich jego barwach, odcieniach i cieniach. Życie jest cudem. Zawsze. Ważne jest w tym, by nie stracić swojego dzieciństwa. Ja go nie straciłam. Potrafię stale z niego czerpać, odnajdywać w sobie tę dziewczynkę sprzed lat, która patrzyła na świat i pytała: dlaczego? Pewnie wszystkich dokoła tym pytaniem zadręczałam! Zostało we mnie dziecko. Miałam cudowne, wręcz niezwykłe dzieciństwo. Żyłam w zaczarowanym, dzikim świecie górskiej przyrody. I prymitywnej wsi, jakiej dziś już nie ma nigdzie. Wsi z różnymi zabobonami, bajkami, baśniami, zaczarowanymi historiami pełnymi strachów i guseł. W lesie, nad potokami mogłam marzyć, szaleć, wyobrażać sobie, ale i obserwować naturę, która mnie fascynowała swoją niezwykłością i bujnym życiem. Fascynowało mnie wszystko, nawet życie najdrobniejszej mrówki czy… węża, zaskrońca naturalnie. Uwielbiałam rozgrzane południa na łąkach. Byłam poganką. Pamiętam, że w południe, kiedy się kładłam na takiej rozgrzanej łące, gdzie wszystko grało, myślałam, że bogiem jest słońce. I modliłam się do słońca. A jeśli chodzi o religię, to dla mnie – dziecka Pan Bóg był bardzo złym starcem. Ksiądz w kazaniach mówił tylko o karach, grzechach, smażeniu w piekle. A gdzie radość? Pamiętam też książkę z ilustracjami Dory`ego. Bliski był mi Anioł Stróż. Mój Anioł Stróż. Pamiętam obrazek, na którym Anioł Stróż prowadzi przez mostek dziecko. Po latach go zdobyłam w nowosądeckim antykwariacie. Wisi u mnie do dzisiaj. Kicz? Naturalnie, ale… Emanujący czymś ciepłym, przyjaznym, opiekuńczym. Życie przecież nie zawsze głaskało mnie po głowie, bywało straszne i okrutne. Miałam pięknego brata, który zginął w 1939. Był w kawalerii. Miał 23 lata.
Moje aktorstwo… Często było ratunkiem w złych i trudnych chwilach. I było, oczywiście, szczęściem i radością. Mam dar skupiania na sobie uwagi. To wiele ułatwia w tym zawodzie. Skupiam na sobie uwagę i natychmiast mogę przekazać to, czym chcę się z kimś podzielić, o czym chcę komuś opowiedzieć.
Czy na scenie jest w Pani coś z prywatności?
Ależ skąd! Jest tylko koncentracja. Nie mogę na scenie prywatnie nic myśleć. Muszę być bardzo skoncentrowana na roli, na postaci, na kolegach na scenie, na widzu. Czasami wypróbowywałam siłę swojej koncentracji. Pamiętam spektakl,  w którym aktor z aktorką prowadził dialog. To była ich ważna scena. Ja stałam zupełnie z boku, oparta o pianino i paliłam papierosa. Nic nie mówiłam, nic nie robiłam. I raz zrobiłam takie doświadczenie: bardzo się skoncentrowałam. Po spektaklu ludzie przychodzili do mnie i pytali: coś ty zrobiła?! My w ogóle nie wiemy, co ta para mówiła. Musieliśmy patrzeć na ciebie i nie istniało nic więcej i nikt więcej.
Pani przyciąga oczami. I, naturalnie, napięciem w całej postaci, jak przed skokiem…
Zelwerowicz zawsze mi mówił, że mam małe oczy i to jest niedobre. Do tego stopnia to było moją wadą, że napisał, iż na drugi rok zdała, ale z zastrzeżeniem, że ma za małe oczy. To co z tymi oczami miałam zrobić? Ponacinać  je sobie, czy jak? W szkole do kancelarii schodziło się po schodkach. Szedł Zelwerowicz, który był dużym mężczyzną i ja, chucherko, nagle go zaczepiłam: Panie Dyrektorze, co znaczy to zastrzeżenie? Co mam zrobić z tymi moimi małymi oczami? – krzyczałam.  Wcześniej zawsze byłam cicha i nieśmiała. Zelwerowicz nie znosił takich szarych, cichych myszek! Uważał, że aktor musi mieć tupet, musi być bezczelny. I ja nagle ośmieliłam się na niego krzyczeć. Docenił to. Powiedział wtedy: Jak będziesz na scenie, to łap oczami reflektory, światła. Patrz otwartymi oczami i łap światło w oczy. Wtedy twoje małe oczy będą widoczne. Skorzystałam z tej wskazówki. Nie tylko w teatrze, ale i w filmie. Na przykład w „Pora umierać” dużo gram twarzą.  Bardzo lubiłam w tym filmie scenę, gdy dziewczynka jadła orzechy. Tak całą sobą. Świetny był Globisz. Jak on grał..!
Aktorstwo jest dużym wysiłkiem?
Oczywiście. Zwłaszcza w teatrze. Za każdym razem muszę słuchać partnera tak, jakbym go słyszała po raz pierwszy. Nawet, gdy gram setne przedstawienie tej samej sztuki. Na pamięć znam każde słowo, każdy gest, a tu muszę dbać o to, żeby aktor w tym nie zastygł. Moment nieuwagi na takim dziesiątym, trzydziestym czy setnym przedstawieniu może być katastrofą. W sztuce Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest” najokrutniejszą jest dla mnie scena, gdy siedzę na tym na tym wózku inwalidzkim i śpię. Za każdym razem boję się, żeby naprawdę nie zasnąć! Raz mi się zdarzyło, że nie zasnęłam, ale na moment się wyłączyłam. Nagle się ocknęłam, podjechałam i coś powiedziałam. Potem powiedziano: to było najlepsze. Teraz tak tę scenę gram.
Pani na scenie współgra z partnerami…
Oczywiście! Wszystko jest ważne, także to, czy ja kogoś lubię, czy nie lubię. Oczywiście jako postać. Wszystko musi być zagrane i mieć swoją logikę. W „Uroczystości” w pewnym momencie, tak jest w sztuce, grana przeze mnie postać wstaje i zaczyna śpiewać o jakichś kwiatkach, ptaszkach. Wstawałam i śpiewałam jedną piosenkę, drugą, trzecią. Wszystko było niedobre. W końcu mówię do reżysera: wie Pan co? W tym momencie, kiedy oni się tak biją i mówią te straszne rzeczy, odsuwam się od tego  wszystkiego i przypominam sobie, jak śpiewałam mojemu wnukowi kołysankę. Może ja zaśpiewam tę kołysankę… I zaczęłam: Znad zielonej dżungli księżyc się wynurza i pływa po niebie jak cytryna duża… Byłam kiedyś żeglarką, więc wnukowi śpiewałam szanty. Reżyser powiedział: Tak. To jest to! Oni nad moją głową szaleli, a ja się jakby wyłączałam i nuciłam kołysankę. Czasem więc instynkt podpowiada mi, co będzie dobre.
Autor, reżyser – ufa im Pani bezgranicznie?
Na ogół tak, ale też swojemu aktorskiemu instynktowi. To dziwne, ale jako dojrzała już aktorka spotkałam dwójkę reżyserów, którym bezgranicznie ufam. To Grzegorz Jarzyna i Dorota Kędzierzawska. Oni mają słuch na aktora i wyobraźnię. Dają aktorowi pobudzającą swobodę twórczą. Podobne było myślenie Dejmka. Grałam np. Barbarę Radziwiłłównę w sztuce Felińskiego. Mówiłam monolog. Dejmek sztukę poprowadził tak, jakby była grana w tamtych czasach. Np. scena miłosna z królem. Ona stoi z jednej strony, on z drugiej i mówią nie do siebie, lecz w stronę widowni. Ja ten monolog tak robię, i tak robię, i tak robię, a Dejmek siedzi i się kiwa. Już nie mam siły! Ciągle jest źle. Wreszcie Dejmek mówi: Zna Pani ołtarz Wita Stwosza? Pamięta Pani, jak Matka Boska trzyma ręce? Pamiętałam. Złożyłam te swoje ręce i już miałam rolę. Jak tak stanęłam, jak ta Matka Boska, to już wiedziałam, jak mam ten monolog mówić.
Dysponuje Pani wprost niezwykłą sprawnością fizyczną. Te umiejętności na scenie procentują, bo dają Pani ogromną swobodę ruchu, lekkości…
Zawsze uprawiałam dużo sportów. Narty, łyżwy, pływanie, żagle, taniec. Jako dziecko chodziłam po drzewach i ćwiczyłam na drążku – nawet umiałam zrobić  nietoperza, czyli powiesić się na drążku na stopach głową w dół.
Na scenie ta Pani lekkość potrafi być bardzo ciężka. Myślę tu m.in. o sztuce Masłowskiej, jak w pewnym momencie siedzi pani wręcz wrośnięta w ten wózek całym ciężarem ciała. Dużym ciężarem, mimo kruchości postaci.
Jestem sama, stara i mój los nie jest lekki. Przywarłam więc do tego fotela, jak do opoki i staliśmy się niemal jednym ciałem…
Niechętnie ogląda Pani swoje dawne filmy. Dlaczego?
Na przykład na pierwsze swoje filmy nie mogę patrzeć. Wtedy nie wiedziałam, jak się gra w filmie. Dziś widzę swoje zasadnicze błędy. W filmie grałam teatralnie, bardzo wyraziście i przy nagłych zbliżeniach wychodziło coś upiornego. Patrzyłam i darłam włosy na głowie. Oczywiście, przyszedł moment, gdy poczułam, zrozumiałam tę istotną różnicę między aktorstwem filmowym a teatralnym. W filmie nie mogę grać, muszę być. Zrozumiałam też, że wszelkie miny, grymasy, gesty i ich wyrazistość muszą być co najmniej o kilka tonów płycej niż w teatrze. Kamera jest bezlitosna i wyłapuje wszystko. W filmie wystarczy, że będę myśleć i to będzie widać na ekranie.
W teatrze też to jest, ale inaczej. Tam moja myśl musi się wyrazić w całej postaci. W „Iluzjonie” teraz codziennie będzie szedł jakiś film ze mną. Jest taki film, niedobry, „Dziś w nocy umrze miasto”, w którym gram rolę inną niż wszystkie. Film włoski, ja włoskiego nie znam, a wróżka, którą gram mówi fragmenty tekstu po włosku. Realizatorzy filmu powiedzieli, że będę miała nauczyciela. Nauczyciel się nie zjawiał. Kupiłam sobie samouczek, widziałam filmy włoskie. Zagrałam. I wtedy nagle zjawił się ten nauczyciel. Obejrzał i mówi: Pani ma akcent sycylijski. Uśmiałam, się. Strasznie tam wrzeszczałam i pyskowałam. Cyrkówka, która prowadzi milczącego, umalowanego na clowna męża, gada, jest pełna energii. To wszystko się dzieje, gdy ginie Drezno. Scenariusz napisał Rybkowski, który ten nalot na Drezno przeżył. Postacie były prawdziwe, widział je w cyrku. Grałam postacie, które faktycznie istniały. Główne role grali Andrzej Łapicki i Beata Tyszkiewicz. Byłam w tym filmie inna. To mnie zaciekawiło.
Nie grała Pani w filmach Wajdy czy Zanussiego…
Pewnie byłam dla nich jako aktorka nieinteresująca. Z filmów, w których grałam wyłaniam się jako taka aktorka – romantyczka. Ale… Andrzej Wajda raz mi rolę w swoim filmie zaproponował. Miałam grać okropną, starą, grubą Żydówkę. Oczywiście mogłam być stara, mogłam być Żydówką, ale grubą? Tego zagrać się nie dało. Chodzi o film „Korczak”.
Ważnym dla mnie reżyserem, czarującym, o niezwykłej kulturze, był Leon Buczkowski. Nie zwracał specjalnie uwagi na aktorów, ale umiał robić filmy. „Zakazane piosenki”, „Skarb”. Na planie była znakomita atmosfera. Później, w 1957 roku, była „Zemsta” Antoniego Bohdziewicza i Bohdana Korzeniewskiego. Ich kolorowy film na owe czasy w Polsce był ewenementem. Obsada była znakomita – Cześnika grał Jan Kurnakowicz, Rejenta Jacek Woszczerowicz, Papkina Tadeusz Kondrat (ojciec Marka Kondrata), jako Klara debiutowała na ekranie Beata Tyszkiewicz. Ja grałam Podstolinę. To był bardzo nieszczęśliwy film. Tadeusz Kondrat miał wypadek. Kondrat był cudownym, lekkim, dowcipnym aktorem. Jako Papkin był rewelacyjny! W wypadku miał pęknięcie podstawy czaszki i już tej roli Papkina nie zagrał tak, jak mógł zagrać. Mówił wolniej, ruszał się wolniej, brakowało mu brawury.  Bardzo w tej pracy niesympatyczny był Jacek Woszczerowicz. Ciągle wybuchały jakieś konflikty. Scenę, którą robiłam komediowo z Wacławem, najważniejszą swoją scenę, robiłam po takiej awanturze, że byłam cała jak sparaliżowana, a musiałam grać leciutko. Ale… to była „Zemsta”. Uwielbiam tekst „Zemsty”. Ma swój rytm, melodię, tempo. Drugi taki tekst, który uwielbiam to jest „Wesele” Wyspiańskiego – rozkosz mówienia wiersza!
Czy przeszłość aktorska budzi dzisiaj Pani zdziwienie?
Tak, pewne rzeczy umknęły z mojej pamięci, inne budzą cudowne wspomnienia. Są takie, które mnie irytują, których się wstydzę. Pierwsza rola filmowa, z której naprawdę byłam zadowolona, zdarzyła mi się akurat w bardzo kiepskim filmie. Była to  „Warszawska premiera” Jana Rybkowskiego, w 1951. Pierwszy po wojnie widowiskowy film muzyczny, którego akcja osnuta została wokół toczonej w 1857 roku walki o wystawienie "Halki" Stanisława Moniuszki. Grałam w nim hrabiankę Krystynę, złą kobietę, charakterystyczną rolę. Pod nią się mogę i dzisiaj podpisać. Przedtem nic tylko te amantki, które w końcu były nieciekawe. A w tym filmie wreszcie była postać z innej bajki. Pogardliwa wobec ludzi z racji swojego urodzenia. Miałam takie znajome arystokratki, sympatyczne, które po obejrzeniu tego filmu mówiły do mnie z pewną pretensją: A coś ty tu zagrała?! – Bo wy takie jesteście – odpowiadałam. Tak, strasznie mili, ale protekcjonalni, często wyniośli, pełni pogardy. Aktoreczkę traktowali lekceważąco. Dzisiaj tego nie ma, ale jako młoda aktorka się z tym zetknęłam. Nie chodziło prywatnie o mnie jako o mnie, ale o tę aktoreczkę… któż to jest aktoreczka..? 
Pamiętam, gdy byłam jeszcze niedoświadczoną aktorką, grałam ekspedientkę pozbawioną jakiejkolwiek ogłady towarzyskiej, która została po raz pierwszy w swym życiu zaproszona do restauracji. Jak mogłam ratowałam się sposobami zachowania podpatrzonymi wcześniej „na żywo”. Piłam „z paluszkiem” itp. Zrobiłam jakąś karykaturę z tej postaci, ale podpatrywanie ludzi, obserwowanie ich zachowań się we mnie ugruntowało. Podobno, gdy miałam 6 – 7 lat pokazywałam, jak chodzą różni ludzie. I patrzący ich rozpoznawali! To dla aktora takie zbieranie jak pszczoła miód. Jak wchodzę w jakąś postać, to wiem, jak taki człowiek się porusza, zachowuje, mówi, patrzy. Oczywiście, najwięcej biorę z tego, co jest napisane w tekście. Zostało we mnie wiele z obserwacji różnych ludzi, ale to nie jest coś ściągniętego z konkretnej postaci. To pewne uogólnienia.
Pani kobiece portrety stają się coraz głębsze, bogatsze wewnętrznie, oszczędniejsze w geście i ruchu i ogólniejsze w rysunku. Tak, jakby na podstawie tej konkretnej granej postaci chciała Pani pokazać pewne uogólnienie. Na przykład „Courage mojej matki” to wszystkie matki świata. Indywidualizm i uogólnienie, szeroki oddech emanujący niezwykłą siłą…
Miałam w tej sztuce fantastycznego partnera – Jana Peszka, który grał mojego syna. Cudny był! Taki ciepły… Kontakt z nim  szalenie mnie inspirował… Widziałam przecież wojnę, przeżyłam ją i mogłam wiele rzeczy rozumieć. To, co człowiek przeżywa jest także materiałem do budowania postaci. Jakieś cierpienia, jakieś klęski osobiście przeżyte, nawet szczęście.
Pamiętam moją matkę, pamiętam matki widziane w czasie okupacji, sama jestem matką…  Te wszystkie spotkane matki, własne macierzyństwo i te literackie matki zamknęły się w tej tworzonej tu i teraz postaci. To wspaniałe przeżycie!
Jak się zaczęła Pani współpraca z Dorotą Kędzierzawską?
Byłam u siebie na wsi, strasznie ulewny dzień. Przyszedł do mnie przemoczony mężczyzna i powiedział: Przywiozłem Pani scenariusz. Młodej reżyserki, Doroty Kędzierzawskiej. – Nie znam – powiedziałam. Podał mi list od niej i scenariusz i powiedział: To propozycja grania w tym filmie. – Jak przeczytam, dam odpowiedź. Przeczytałam najpierw scenariusz, potem list. W scenariuszu była  postać wiedźmy. W liście p. Kędzierzawska napisała, że pisząc tę postać widziała mnie. Scenariusz mnie zachwycił. Jeżeli ktoś napisał taki scenariusz, to jest bardzo interesującym człowiekiem i reżyserem – pomyślałam. Natychmiast zatelefonowałam do niej, że będę grała. To były  „Diabły, diabły”. Zachwyciłam się Dorotą, jej pracą. Potem był epizod – grałam Jędzę. Pewnie Dorota sobie mnie nie tak wyobrażała, skoro obsadzała mnie w takich rolach! Nic dziwnego, w tym wieku, to mogę być tylko albo wiedźmą albo jędzą. Te moje role u Doroty ułożyły się w taki zabawny tryptyk: Wiedźma – Jędza – Aniela. Aniela w „Pora umierać”. Ale ta Aniela tylko ma imię anielskie, więc… Samotna staruszka obserwująca przez okno swoich sąsiadów, wyczekująca na telefony od syna w ogromnym, pustym domu. Po tym filmie, na różnych spotkaniach ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie i często pytali, czy identyfikuję się z graną postacią. Oczywiście, że nie i aktorstwo nie polega na tym, żeby aktor się z postacią identyfikował. Widz – może, aktor nie. Mam wspaniałą rodzinę, wcale nie jestem samotna, więc mój portret starszej pani w filmie był oparty na moim warsztacie aktorskim, nie osobistych przeżyciach. Ważną rolę w tym filmie grał dom. Dom o wyjątkowych szybkach  w oknach, które zniekształcały oglądany spoza nich świat. Wystarczyło postawić przed oknem kamerę, by pokazać dziwny, fascynujący punkt widzenia starszej pani, z rozproszonym światłem i „pływającymi” obrazami. Fotografowana przez okno postać stawała się jeszcze bardziej wyobcowana, oddalona.
Cisza, skrzypienie, schodów, wiatr… Pani też patrzy jakby z oddalenia, zanurzona w atmosferze wspomnień, dzieciństwie czy też tym ocalonym w sobie dziecku z dzieciństwa  i zachwytów nad cudem życia.
To daje wiek, nie ma co ukrywać. A wracając do filmu, do młodej reżyserki. Dorota jest skromna, delikatna, bardzo wrażliwa, świetnie prowadzi aktorów. Na planie, i poza planem, człowiek jest otoczony troską i miłością. Ona i operator , Artur Reinhart – cudowni ludzie. Kędzierzawska jest cenionym reżyserem za granicą, ma świetne recenzje, regularnie jest zapraszana np. na przeglądy filmów do Toronto. W Polsce ma różne trudności, bo u nas ludziom naprawdę utalentowanym rzuca się kłody pod nogi, a faworyzuje i kreuje na gwiazdy przeciętnych.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Justyna Hofman – Wiśniewska

Leave a Reply