Przejdź do treści

Most przez Styks – tom prozy Zygmunta Krzyzanowskiego

Proza Zygmunta Krzyżanowskiego jest jak krakelury. Popękane szkliwo na najszlachetniejszych mozaikach.
WKUMKIWANIE SIĘ W METAFIZYKĘ
I ONTOLOGICZNA SAMOTNOŚĆ

Proza Zygmunta Krzyżanowskiego jest jak krakelury. Popękane szkliwo na najszlachetniejszych mozaikach. Jest mozaikowa w swojej różnorodności opisywania i odczuwania świata, naskórkowa i niezwykle głęboka w zależności od tego, jak kto ją czyta i czego w niej szuka. Wielowarstwowa i szalenie bogato wyposażona w środki stylistyczne, żonglująca w oceanie różnorodnych estetyk ze swobodą największego cyrkowego mistrza. Bo jest w niej coś cyrkowego, jest jakaś żonglerka wykonywana z niezwykłą wręcz maestrią. Można ją czytać niekiedy nawet lekko, zwłaszcza, gdy autor posługuje się groteską czy stylistyką i chwytami surrealizmu. A można odsłaniać warstwę po warstwie, szukać znaczeń i ich interpretacji, rozmyślać i odczuwać. Krzyżanowski wspaniale operuje myślowym skrótem, wprowadza – przezabawne często – neologizmy, jak choćby „kubaturat”, „czwórgwiazdozbiór pieczęci”, bawi się słowem sytuując je w nowych dlań kontekstach. Jest w tym coś z klownady w tym najlepszym wydaniu, gdy staje się sztuką i jest boląca, bezdenna człowiecza otchłań i jest mnóstwo stwierdzeń – gotowych cytatów z księgi mądrości. Realność każdego jest w nim samym; miriady ludzkich pamięci zrzucają całą swoją zawartość w czarne głębie Styksu, cały gruz przeżytych żyć; Nie sposób wprost uczynić kroku, by nie roztrącić ludzkich pamięci wyściełających dno Styksu; Wszystkim jest dane zapomnienie. Tylko nie jednemu – zapomnianemu;  I jest mnóstwo pięknych zdań pełnych liryzmu: Życie roniło dni jak jesienny deszcz krople; Skrzydlaty przeszedł przez amfilady milczących komnat; I obserwacji i powiedzeń dowcipnych: Dwa tysiące małżowin usznych zwróciły się do pianisty…; Drzwi wyrzuciły wszystkich ludzi i zatrzasnęły się; Fakt miał przy tym szczęście: powstał i ustał w ciemną lutową noc, gdy wszyscy oprócz wiatru i piasku przesypującego się w klepsydrze, głęboko spali w tym także historyk; za murami domku wciśniętego w glebę Aten; wkumkiwać się w metafizykę; czarne ucho telefonu po wysłuchaniu obojętnie zawisło na stalowych widełkach.  I konkluzji zaskakujących: Bardzo przepraszam (kumknęła żaba – przyp. mój) daleko stąd do śmierci?; Widzi pan znajduję się w sytuacji w sytuacji podróży tranzytem z ciscendentu w transcedent (ta sama żaba – przyp. mój); No a jeśli śniący może nie wierzyć w realność swego sennego widzenia, to i senne widzenie również może zwątpić w byt tego, komu się śni; I fascynujące w swej nieubłaganej logice konstrukcje filozoficzne: jeśli ludzie przestaną wierzyć w Boga wcześniej niż Bóg zwątpi w nich, to źle dla Boga, ale  gdyby Bogu udało się pierwszemu przestać wierzyć w realność swojego wymysłu, czyli świata to… I zaraz wolta: Och, na powierzchnię Styksu wypływa wiele baniek krągłych jak „o” i niezmiennie wszystkie pękają. I natychmiastowy powrót do filozoficzno-logicznego wywodu z odwołaniem do triady Hegla…  I znakomita, fenomenalna prawda ironią i dowcipem przyprawiona: Czym jest kraina śmierci? To taka sama kraina jak wszystkie inne, tylko z nieco podwyższoną stawką celną – przy przekraczaniu linii granicznej od żywego pobiera się sto procent życia.
Zaskakujące skojarzenia, zaskakujące zestawienia słów i ich przestrzeni znaczeniowej. Ostre kontrastowanie. Przyglądanie się słowu, bawienie się słowem, umieszczanie go w coraz to bardziej absurdalnych, groteskowych przestrzeniach. I budowanie w ten sposób życia na kartach ksiąg. Życia pełnego dramatyzmu samotności w różnych odcieniach. Rzeczywistości literackiej, bo przecież był pisarzem, i ogarnianie słowami tej swojej rzeczywistości prawdziwej. Tej, w której żył i tworzył. Można powiedzieć, że to echa surrealizmu, że groteska, że wręcz hiperrealizm, fantasmagorie itd., itp. W odniesieniu do prozy Zygmunta Krzyżanowskiego niewiele dadzą te próby szufladkowania. Podobnie, jak nazywanie go „rosyjskim Kafką” czy „rosyjskim Borghesem”, zestawianie z Edgarem Poe czy Theodorem Hoffmannem. Tak dziwna, tak inna, tak indywidualna i wyjątkowa jest ta proza. Oczywiście, można szukać podobieństw do Bułhakowa, do Kafki, do Witkacego nawet, ale będą to powierzchowne podobieństwa jedynie. Jak, zresztą, zawsze się dzieje, gdy mamy do czynienia z twórcą wyjątkowym. Wymyka się wszelkim nurtom i izmom, trendom, modom, kierunkom. Jest po prostu „osobny”. „Osobny” jako pisarz, myśliciel i jako człowiek. „Osobny”, nie tylko samotny, choć samotny jest także. Nie dlatego, że został opuszczony przez innych, ale dlatego, że samotność ontologiczna, o której opowiada, którą przedstawia, jest związana z naszym ludzkim bytem. Wynika z natury istnienia. Im bardziej człowiek chce być sobą, tym bardziej doświadcza swojej samotności. Im bardziej osiąga swoją tożsamość, im bardziej jest sobą samym, tym bardziej jest samotny. Krzyżanowski potrafił tę samotność pokazać w sposób literacki. Niezwykle fascynujący i frapujący. Jest to proza pełna wewnętrznej dramaturgii. Dlatego tak żywa. I tak przejmująca.
W „Szwach” najmocniej wyrysowane są mroczne obrazy duszy jego. I mroczne życie jego. Ale… Znowu to „ale”, bo jego twórczość właśnie taka jest: kontrastowa w każdym zdaniu, każdym porównaniu, każdej figurze stylistycznej. Mroczna, ale szalenie dowcipna. Tragiczna, ale bez rozdzierania szat, raczej z tragizmem wpisanym w twórczość i los człowieczy w sposób najnaturalniejszy pod słońcem. To konstatacja, nie bunt, nie rozpacz, nie przytłoczenie ciężkim losem, ciężkim życiem. Konstatacja normalności. Jego rzeczywistość jest normalna, choć absurdalna. Jak każda rzeczywistość każdego. Niebywała zwartość tekstów czyni je niezwykle wyrazistymi. A groteska, zabieg w końcu formalny, udowadnia, że Krzyżanowski nie tylko głęboko odczuwał ból istnienia, ale potrafił go przekuć w dzieło literackie w sposób niezwykle oryginalny. I pulsujący prawdą, tą prawdą najgłębszą, którą potrafią ukazać tylko najwięksi artyści. W prozie Krzyżanowskie jest wszystko: indywidualna kreacja świata, charakterystyczna groteska czeska, duch wielkiej literatury rosyjskiej, surreealizm, myśl kantowska i heglowska, i nawet – powiedziałabym – specyficzna bardzo forma dadaizmu w sferze językowej. Specyficzna, bo podparta filozofią i bardzo wnikliwą obserwacją rzeczywistości. Jest w tej literaturze też – niezwykle cenne – poczucie humoru, pewna ironia i dowcip, sporo absurdu w konstruowaniu i obrazowaniu – niebanalne wyczucie absurdalności nie tylko otaczającej człowieka rzeczywistości, ale i samego życia.
„Most przez Styks” Zygmunta Krzyżanowskiego w wersji polskiej jest dziełem dwóch tłumaczek: Haliny Karpińskiej i Walentyny Mikołajczyk – Trzcińskiej. Tłumaczki podzieliły się utworami ukazując tym samym rozłam wśród samych opowiadań pisarza. Przełożone przez Haline Karpińską są zdecydowanie inne w swoim charakterze, nawet w swojej tkance językowo stylistycznej niż te, które tłumaczyła Trzcińska. Ten tom opowiadań stanowi swoisty wybór prozy Krzyżanowskiego, którego dokonano w taki sposób, by prezentował nie tylko różne utwory z różnych okresów, ale także utwory odmienne w swojej dojrzałości. Tym samym otrzymaliśmy jakby przekrój możliwości pisarskich tego twórcy, od utworów wczesnych, bliskich modernistycznemu manieryzmowi, zaprawionych swoistą nutą liryzmu, po hiperrealizm nadbudowywany filozoficznymi fantasmagoriami, po absurd, groteskę. „Kwadrat Pegaza”, „Uciekające palce”, „Przykuty przez Prometeusza”, „Historia proroka”, „Ociupiny” to jakby takie migotliwe zapowiedzi wszystkich późniejszych barw i dźwięków, wprawki. I ten ich charakter uchwyciła Halina Karpińska w swoim przekładzie. Tę jakąś lekkość, lotność, niefrasobliwość przygważdżaną realnością.
Znakomicie „wkumkowuje się” w ten złożony świat Krzyżanowskiego jego wielokrotna już tłumaczka Walentyna Mikołajczyk – Trzcińska. To nie polega tylko na  sprawnej znajomości języka rosyjskiego, która pozwala na przekład. To jest coś zupełnie specyficznego i wyjątkowego: wczucie się każdym nerwem w smak, rytm, muzykę, nowatorstwo języka Zygmunta Krzyżanowskiego, jego stylistykę, sposób obrazowania, sposób stwarzania, kreowania nowego świata literackiego. To jakieś specyficzne przeniknięcie tłumacza do świata pisarza, do jego duszy i umysłu, na granicy utożsamienia, ale tylko na granicy. Krzyżanowski często posługuje się słownymi „dziwolągami”, np. zabawne „kubaturat” – specyfik służący powiększaniu mieszkań, dziwacznymi zestawieniami słów i ich stereotypowych znaczeń, sytuowaniem słów wobec siebie w nowych, niespotykanych kontekstach. Trzcińska ma do tych zabaw wspaniałego nosa. Żongluje tym wszystkim, co stanowi tkankę pisarską Krzyżanowskiego z ogromną swobodą, nawet nonszalancją (w znakomitym stylu!), wyczuciem i uczuciem, wręcz pisarską miłością. Ona, pisarka, spotkała w nim, pisarzu, najbardziej bratnią duszę. To niezwykła rzadkość. A jeszcze bardziej niezwykłe jest to, że potrafiła tę rzadkość w sposób wysublimowany ujawnić, wydobyć na wierzch, dać odczuć czytelnikowi. W tej wykreowanej przez Krzyżanowskiego rzeczywistości, w tym poplątanym i splątanym świecie kolażu, idei, mitów, zuniformizowania i samotności Trzcińska czuje się jak ryba w wodzie. A może żabka wkumkana w wodę, w której odmętach, wirach i zanurzone jest wszystko? I wszystko płynie z jej nurtem: Ziemia, czas, życie, przestrzeń… Czas. Rzeka nieubłaganego kresu, chwila złudy i ułudy, rzeka zapomnienia, miara życia i miara chwili… Jedno z wielu słów – kluczy Krzyżanowskiego. Jak książka, jak pamięć, jak przestrzeń, jak miasto, jak słowo wreszcie. I jak samotność istnienia twórcy i człowieka.
Fenomen przystawalności swoich przekładów do prozy Krzyżanowskiego Walentyna Trzcińska wyjaśnia bardzo prosto. Nie zapominajmy, że rosyjski język nie był dla Krzyżanowskiego rodzimym. Nakładał się „wierzchem”, jeśli nie „w poprzek”, polskiego, którym mówiono w rodzinie, i niemieckiego, w którym pisali Kant i Fichte, towarzysze młodości Krzyżanowskiego… Zajmowanie się poezją znaczyło „urodzimianie” sobie słów języka rosyjskiego czytamy w Posłowiu zacytowane słowa Wiery Kamykowej z jej wstępu do wyboru wierszy Krzyżanowskiego. Może i to „urodzimianie” ułatwia Trzcińskiej wejście w ten świat, odczucie go, ale nie umniejsza w niczym jej talentu „wkumkiwania się”. Grają na tych samych skrzypcach wspólny koncert.
    W ów wspólny koncert świetnie wgrał się też ilustrator: Zygmunt Januszewski, zamykając w kreskę, kontur, plamę i kształt to, co ukryło słowo, myśl, gra słów.

Justyna Hofman – Wiśniewska

Zygmunt Krzyżanowski „Most przez Styks. Opowiadania wybrane”; przełożyły: Hanna Karpińska i Walentyna Mikołajska – Trzcińska; ilustracje: Zygmunt Januszeswski; PIW, Warszawa 2008

Leave a Reply