Przejdź do treści

Józef Szajna w rozmowie z Andrzejem Piątkiem

Co by Pan zmienił gdyby Bóg obdarzył Pana drugim życiem?

Bóg już to zrobił. Mam „drugie życie”. Jestem z nim tak pogodzony, jak z pierwszym. W pierwszym życiu w wieku 8 lat przyjąłem komunię. Jak miałem 17 lat wybuchła wojna i stałem się żołnierzem. Skończyłem 18 lat znalazłem się w niemieckim obozie śmierci Auschwitz – Birkenau. Ukończyłem 21 lat dostałem w nim wyrok śmierci i wtedy jako człowiek „wolny” zacząłem „drugie życie”. Chociaż tak tego nie czułem! Nie wiedziałem, na ile jestem „wolny” i od czego „wolny”? Dlatego nie smakowałem pierwszego dnia wolności, jak inni.

Ale czemu? Skoro odzyskanie wolności, jak twierdzą, którzy odzyskiwali, zachłystuje jak łyk świeżego powietrza? Smakuje, jak soczysty, dojrzały owoc?

Byłem w dziwnym chaosie. Dręczyło mnie przeświadczenie, że nigdy nie będę „wolny” od odpowiedzialności za niewłaściwe wybory. Wtedy też pomyślałem sobie, że może wolność osiągnę poprzez sztukę? Zacząłem tworzyć swoje życie, swój Dom Wyobraźni, jak obraz, do namalowania którego dano mi tylko kolory biały i czarny. Wymieszałem i mieszam je do tej pory z zamiarem powstania czegoś możliwie bliskiego rzeczywistości jaką widzę. Świadczącego najlepiej o szarości życia przeciętnego.

Jak odreagowywał Pan przeżycia z obozu zagłady?

Intensywnie zająłem się plastyką i teatrem, studiowaniem malarstwa i grafiki. Nie dla dyplomu, ale z zachłanności na wiedzę, nowe doświadczenia, przeżywanie „nowego” i chęć pozbycia się „tamtego”. Przez sztukę chciałem wejść w „lepszy świat”, odbić się od przytłaczających realiów życia.

Szczególnie czym się Pan interesował?

Nowoczesnym malarstwem. W 1958 roku doznałem wstrząsu gdy dowiedziałem się, że abstrakcja liczy sobie pół wieku! Jest starsza ode mnie, jak więc mogę być jej kontynuatorem?! Zrozumiałem, że w sztuce muszę odnaleźć siebie, inaczej przegram. Chciałem udowodnić sobie, że potrafię uniezależnić się od przeszłości. Auschwitz był takim uzależnieniem…

Chyba też obciążeniem…

Niemałym! Nadal nie mogę wyzbyć się pamięci tych, którzy poginęli. W 1995 roku miałem wystawę w Muzeum w Oświęcimiu, w baraku, gdzie jako więzień żyłem i pracowałem. W pobliżu bloku śmierci, w którym mnie trzymano. Czasem zastanawiam się, co ludzi odwiedzających teraz ten barak powinno tam zatrzymywać? Czy świadomość, że każdy współcześnie, w dowolnym miejscu na Ziemi, może zmierzyć się z podobną ostatecznością? Przecież może powtórzyć się 11 września 2001 roku, dzień napaści terrorystycznej na World Trade Center w Nowym Jorku.

Być może zatrzymuje też to, że nie zawsze jest się sytym i uśmiechniętym? A życie nie bywa tylko rozrywką?

Ale to tragedia jest w tym życiu najpiękniejszą przygodą! Ból i cierpienie, na które jesteśmy skazani. Uwalnianie się od nich i przewalczanie łączy się z nadzieją na lepszy świat. Stąd chciałem by odwiedzający obóz w Oświęcimiu wznosili kopiec upamiętniający ofiary i przypominający też o pojednaniu. Pomnik czy rzeżba nie powstrzymają przed kolejną masakrą.

A dlaczego?

Kopiec jest czymś wspólnym. Pomnik czy rzeżba, jak moje Przejście 2001 w Rzeszowie, są dziełem pojedynczego człowieka. Kopiec pracą zbiorową. Masakry ludzi dokonują ludzie też jako zbiorowość.

Czemu tak się dzieje?

Człowiek w pogoni za pieniędzmi sam siebie zaniedbuje zabijając w sobie szersze myślenie. Staliśmy się wygodni. Zagarnianie do siebie i pod siebie dóbr pochłania nam życie. Zdobywać, ciągle zdobywać! A przecież oznacza to to samo, co tracić i stracić. A może siebie powinnismy „zdobywać” i „wzbogacać”? Będziemy wówczas mieli coś do dania. Jako dzieci byliśmy niewinni i nieświadomi. Dopiero potem, życie, czyli inni, ale też i my sami, kształtujemy siebie tak, że stajemy się agresywni i pełni egoizmu. W jakiejś złej chwili dobro z nas ulatuje.

A czy Pana doświadczenia z sobą nie są też takie?

Też, ale również pod pewnymi względami są wyjątkowe i mało komu dawane, jak mnie. Po ucieczce z „kolumny śmierci” przeżyłem siebie samego. Doświadczyłem życia na dnie. Tym bardziej musiałem się od niego odbić. Kiedy wiele lat później byłem z „Repliką” w Izraelu, nazwano mnie tam „człowiekiem podwójnego życia”. W tym spektaklu grała dziewczyna, której mama umiała stawiać kabałę. Kiedyś ta dziewczyna zauważyła na moim przegubie numer obozowy. Przekazała go mamie by ta wytłumaczyła jego sens. Ta zapytała mnie jak mi się udało uratować z obozu zagłady. – Nie wiem – odpowiedziałem – nie wiem, skoro nie wiem, kto się mną opiekuje: Bóg, a może nieżyjąca matka? Wtedy ta kobieta powiedziała mi, że moje „szczęście” zapisane jest w numerze z Oświęcimia. Dwa razy powtarza się tam liczba 18, po hebrajsku haim, czyli życie. Dwa razy życie. Zrozumiałem, że muszę w coś uwierzyć, choćby w to, że uratował mnie numer! A może swoje ocalenie wymodliłem? W sytuacji ostatecznej, skazany na śmierć, długo oczekiwałem na wyrok w samotności. Miałem czas na przemyślenia i modlitwy. Prosiłem Boga by mnie uratował, bo moja śmierć będzie niesprawiedliwa, jestem młody i niewinny! To wokół mnie są barbarzyńcy! Pomyślałem, że jeśli nie ma sprawiedliwości na świecie, zginę, jeśli ona jest, ocaleję. Jak widać, żyję.

Czy to prawda, że w latach stalinowskich nawet samo wspominanie obozu zagłady było źle widziane?

Komuniści nie potrzebowali ofiar. Milczano szczególnie o Katyniu i innych sowieckich obozach. Większość byłych więźniów obozów śmierci szybko „uciekała w rodzinę”. Żeby nie było nawrotu samotności. Często też pozostawali z jedną kobietą do końca życia.

Tak jak Pan?

Tak jak ja, chociaż mnie ciągle podobają się również inne kobiety! Co na to poradzę?! Mam zamknąć oczy?! W obozie przeszedłem tyfus plamisty i dur brzuszny, po wojnie gruźlicę, a mimo to dla dziewczyn byłem w stanie na wiele się zdobyć. Nieraz myślę, że kto miał łatwe dzieciństwo, źle znosi starość. Odwrotnie, trudne dzieciństwo i młodość pozwalają pogodniej przeżywać starość. Zawsze jest gorzej wyciągać wnioski z klęsk. Dlatego starość przynosi tak wiele rozgoryczenia.

Podobnie jest w sztuce?

Po części. Gdy coś okaże się niewypałem, trzeba zastanowić nad przyczyną i zacząć od nowa. Mnie życie dawało taką szansę. Z malowania wyciągałem wnioski przydatne w teatrze i odwrotnie. Nigdy jednocześnie nie malowałem obrazów i nie robiłem spektakli, tylko na przemian, jedno albo drugie. Jedno drugiemu dawało impulsy. Zaplecze moich spektakli leży w doświadczeniu plastyka. Udało mi się połączyć to w to, co nazywam „sztuką milczącą”, czyli pogodzić plastykę z teatrem, z jego domeną słowa.

Określił Pan to słowem „TeArt”. Obrazami i spektaklami ostrzegając ludzi przed nawrotami barbarzyństwa. Tak wytrwale, że mówiono „Szajna się powtarza”.

Mówiono tak, i pisano, w błogim przekonaniu, że po drugiej wojnie światowej znaczonej niemieckimi i sowieckimi obozami śmierci barbarzyństwa na świecie już nigdy nie będzie. A przecież było i jest! Także dzisiaj! Dla ludzi wtłoczonych w fotele przed telewizorami jest na wyciągnięcie ręki chociażby na Bliskim Wschodzie i w środkowej Afryce. Oglądamy tam ten porażający i przerażający świat na ekranach z poczuciem samolubnego bezpieczeństwa, że to gdzieś „daleko”, gdzie nas nie ma. Tak sobie naiwnie myślimy do kiedy nie dojdzie do zamachu bliżej, w jakimś kraju europejskim. Barbarzyństwo czai się też za ścianami naszych domów. Często pojawia się wewnątrz.

Są odbiorcy, którzy formy Pana protestu wobec przemocy uważają za estetycznie niestrawne i odwracają się z obrzydzeniem od obrazów czy kompozycji przestrzennych…

Jeśli ktoś z taką odrazą czy urazą patrzy na to, co zrobiłem i robię, tak ocenia mnie i moją sztukę, mówię, trudno. Zdarzali się artyści, którzy nie przeżywali traumy wojennej, a wiedzieli na czym polega. Dante opisał piekło. Skąd wiedział jak wygląda? Nie przeżył, nie miał wspomnień. Po prostu człowiek utalentowany dociekając sensu świata i życia ma pewne wizje, pogłębia siebie i tak zaczyna zastanawiać się nad śmiercią i nieskończonością. Czasem myślę sobie, że może w ludzkiej naturze leży zabijanie? Przecież mamy coraz obszerniejszą wiedzę o sobie, jesteśmy w miarę syci, a nie pozbywamy się chęci zabijania. A przecież tylko zbiorowo możemy przeciwstawić się złu na świecie i jego spirali. Mnie nie chodzi tylko o dzielenie się moimi doświadczeniami oświęcimskimi. Mnie już dawno nie chodzi tylko o przestrogę przed następnym Oświęcimiem, mnie chodzi o wspólne przeciwstawienie się złu.

– Kiedy obejmował Pan Teatr Ludowy w Nowej Hucie, mieście, symbolu stalinizmu, „Trybuna Ludu” pisała: „Szajnizm i szmacizm to jedno!”

– Ale jak bardzo to dodało mi skrzydeł! W teatrze zamieniłem dekoracje na kompozycje przestrzeni, na otoczenie aktora swoistym environment. Były to zawieszone struktury w ruchu, przeprute horyzonty, tajemnicze otwory i zasłony – kurtyny, które ogarniały scenę i widownię. „Orestejęi” Ajschylosa i „Antygonę” Sofoklesa wyraziłem strukturalizmem form. Za to, już po krótkotrwałej odwilży, w 1957 roku dostałem nagrodę „Przeglądu Kulturalnego”, z Mrożkiem i Mycielskim, za współtworzenie (co za przewrotność losu!) „nowego kształtu Teatru Ludowego w Nowej Hucie”! Stypendia paryskie z lat 1957 i 1958 pomimo fascynacji sztuką abstrakcyjną Malewicza, Kandinsky’ego, Braque’a czy Picassa nie rewolucjonizują wówczas moich poszukiwań. Omijam świadomie konstruktywizm, chociaż szanuję teorie Craiga i Meyerholda.

– W roku 1961 w „Dziadach” Mickiewicza stawia Pan „Drabinę do Nieba”, która przebija horyzont W tym spektaklu Skuszanki i Krasowskiego zastygłe w ruchu formy przestrzenne i obrazy z cyklu „Dramaty” są z dartych płócien i mają wypalone tła. Na kartonach powstają „Wariacje teatralne”. Czy to też był skutek przeżytych koszmarów?

– To była taka magia w teatrze już wtedy autorskim. Te nadrealne przedmioty w scenie z rozhuśtaną lampą w „Wariacie i zakonnicy” Witkacego z 1959 roku czy apokaliptyczne konie dopowiadające symultanicznie scenę dżigitówki w „Radości z odzyskanego śmietnika” na kanwie Kadena-Bandrowskiego w roku 1960. Inny rodzaj ekspresji uzyskałem poprzez lśniące formy pogiętych blach spadających w „Nie-Boskiej Komedii” Krasińskiego w 1959 roku. Wprowadzam wtedy na scenę stare, zardzewiałe taczki, połamane wanny, rury z piecyka, poszarpane worki zamiast kostiumów, drewniane buciory. Tak jest też w „Akropolis” Wyspiańskiego, wspólnej realizacji z Grotowskim. W latach 1963-1966 w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie w „Rewizorze” Gogola pojawiają się podwieszone stare sienniki, jako mieszkania prowincjonalnych dygnitarzy, w „Pustych polach” Hołuja pokryta bandażami krowa – karmicielka, w „Śmierci na gruszy” Wandurskiego wyrażam wojnę rozbieganiem metalowych kół w pędzie samozniszczenia w światłach krzyżujących się reflektorów.

– Te przedstawienia i inne uznano wtedy za prowokację…

– Z tego też powodu musiałem opuścić Teatr Ludowy w Nowej Hucie w roku 1966. Ale jeszcze nie kapitulowałem. Skapitulowałem w 1969 roku, kiedy w Starym Teatrze w Krakowie – byłem tam reżyserem i scenografem – obcięto mi z planu sztukę Kajzara „Paternoster”, która była już w próbach. Wtedy wyjechałem do Warszawy.

Andrzej Piątek, Szajna. Dom Wyobraźni Artysty, fragment książki wydanej pod koniec ubiegłego roku.

Leave a Reply