Rocznik 1922, żył ponad sto lat.
Profesor Krawczuk, jeszcze trochę dla mojego pokolenia, a na pewno dla pokolenia rodziców, był ważną postacią. Niejednoznaczną, ciekawą. No i wiedza: ogromna. I umiejętność sprzedania tej wiedzy: wyjątkowa.
W telewizji miał program „Antyczny świat profesora Krawczuka”. I także dzięki niemu, co najmniej dwa pokolenia, poznały ten świat zdecydowanie lepiej, niż wszystkie pokolenia późniejsze.
Pisał o Juliuszu Cezarze, Neronie, jego „Poczet Cesarzy Rzymskich” to jeden z największych bestsellerów w historii. Wciąż zresztą czytany, wznawiany. Był też politykiem, ministrem, bardzo mało opozycyjnym, ale o tym po latach mniejsza.
O starożytności w każdym razie wiedział wszystko. Kiedy jako student jeszcze, współpracowałem z pismem „Tele Świat” (nie tylko się tego nie wstydzę, ale uważam, że w tamtym czasie dziennikarskiego nieopierzenia, współpraca z pismami popularnymi była najlepszą lekcją zawodu, jaka mogła mi się przytrafić), w telewizji często pokazywane były hollywoodzkie kolubryny, adaptacje antyku lub wyroby starożytnopodobne, wciąż mające zresztą pewien sepiowy urok w technikolorze. Redaktor naczelna „Tele Świata”, pani Mokrzycka, zmawiała u mnie regularnie wywiady z profesorem Krawczukiem. Nie omawialiśmy żadnych tematów wcześniej, nie wiedział o co zapytam. Pojawiałem się, pytałem o Petroniusza, a Krawczuk mówił z pamięci. Wiedział wszystko. I mówił ciekawie. Pytałem o „Quo vadis” – to samo. O Dedala, Ikara, Kleopatrę. A to był przecież tylko wierzchołek góry zeusowej.
Wdzięczność słuchacza i czytelnika – za te rozmowy, za wywiady, ale i za miejsce spotkań.
Bo właściwie o tym chciałem napisać. O miejscu.
I często o tym myślę, przechodząc obok „Grandu” na Sławkowskiej.
Czy oni tam jeszcze są, czy rozmawiają.
Już tłumaczę w czym rzecz.
Pan profesor zawsze umawiał się ze mną na te krótkie rozmowy w „Grandzie”, na Sławkowskiej.
Hotel krakowski co cię zowie, w dobrym i niekoniecznie dobrym tego słowa znaczeniu, europejski wręcz, i to nawet w czasach komuny, udało się im jakoś przetrwać.
Obrazy, złocenia, tapicerka, sosjerka, kelnerzy w kamizelkach, spinki w koszulach, nakrochmalony obrus, niewinne goździki w ciężkich flakonach.
Tak to zapamiętałem.
Krawczuk spotykał się w „Grandzie” raz w tygodniu z kolegami, emerytowanymi profesorami. Właśnie tam. Czekając na nasze wywiady, przyglądałem się im z podziwem.
Panowie, może jakaś pani między nimi, w garniturach, w marynarkach, pod krawatem, przy ciastku, kawie. Omówienia wydarzeń, przegląd prasy, uniwersyteckie ploteczki, i stałość, i wierność tradycji.
Wiem, że takich klubów dyskusyjnych było wtedy sporo, wiem, że prawie nie istnieją, ludzie nie chcą się spotykać twarzą w twarz, a już na pewno nie regularnie, co tydzień, bez interesu.
A oni tak spotykali się latami, dziesięcioleciami. Dąb Bartek i wierzba Jagna.
Marynarki się przecierały, krawaty sterczały, rządy zmieniały, tylko „Grand Hotel” był niezmienny. I to ciastko, i kawa, i ploteczki.
Z dzisiejszej perspektywy, prawie antyk.
Łukasz Maciejewski
Pasował do profesora.
Foto: Andrzej Banaś / Polska Press