Przejdź do treści

Kapsułki pamięci (Wałęsa, Antczak Zaniewska)

Krzysztof Lubczyński o spotkaniach z Lechem Wałęsą, Jerzym Antczakiem i Xymeną Zaniewską

Lech Wałęsa

Skoro mamy sierpień (i przy okazji Sierpień), to nieco o Lechu Wałęsie. Otarłem się o niego (to chyba najlepsze słowo w tym przypadku) trzy razy, acz nigdy jako z przywódcą „Solidarności” czy prezydentem, lecz już w czasach, gdy w jednym i drugim był „eksem”, acz niezmiennie aktualnym noblistą. Dwa razy dziennikarsko i raz prywatnie. Po raz pierwszy w Lublinie w roku 2000, gdy zjechał tu z jakiejś okazji, już nie pamiętam jakiej, na pewno politycznej. Miał mi udzielić wywiadu jako dziennikarzowi lokalnego „Dziennika Wschodniego”. Odpowiednio wcześnie, nie bez tremy, pojawiłem się w pałacu Radziwiłłów, gdzie miał „kwaterę”. Po chwili czekania wpuszczono mnie przed oblicze Dostojnego Gościa, Legendarnego, Znanego Przez Cały Świat Przywódcy, Wodza „Solidarności” („We the people”), Laureata Pokojowej Nagrody Nobla etc, etc, etc., więc aż dziw, że nogi się pode mną nie ugięły. Lech Wałęsa siedział za biurkiem, bardzo naburmuszony, nie spojrzał na mnie, oczy miał skierowane na podłogę lub na czubki butów. Był wyraźnie zły, nie w humorze, co nie wróżyło dobrze rozmowie. Zadałem mu kilka przygotowanych uprzednio pytań, na które odpowiadał krótko, warkliwie, jakby zniecierpliwiony, trochę „na odpieprz”. W pewnym momencie, już na zakończenie rozmowy, nieopatrznie zadałem mu pytanie o kłopoty z synem Przemysławem, o których dziś już pewnie mało kto pamięta. To był ten jeden moment, gdy mój Wielki Rozmówca podniósł głowę i spojrzał mi w oczy, z irytacją, po czym rzucił: „Panie, masz pan jedno dziecko, masz pan jeden kłopot, masz pan ośmioro, masz pan osiem kłopotów”. Na tym rozmowa się zakończyła. Kilka lat później, moje drugie otarcie się o Lecha Wałęsę nie doszło do skutku, choć było umówione przez jego biuro w Gdańsku. To miał być wywiad na temat relacji polsko-rosyjskich, o który zwrócił się do mnie redaktor Witold Filler dla redagowanego przez siebie wtedy pisma. Redaktor Filler wysłał mnie nawet w tym celu do Gdańska „w delegację”, ze zwrotem kosztów podróży i skromną dietą. Dwa dni wcześniej uzyskałem zgodę i w piękny, słoneczny, letni, wczesny poranek, wyruszyłem, w białej koszuli, z Gdańska-Wrzeszcza, gdzie nocowałem, aby pojawić się w biurze Wałęsy w „Zielonej Bramie” przy gdańskiej starówce. Gdy zbliżałem się do stacji kolejki EKD, zadzwonił telefon i bardzo kulturalna pani mecenas poinformowała mnie w przepraszającym tonie, że „pan prezydent odwołał wywiad”. Dodała przy tym, jakby chciała się przyjaźnie usprawiedliwić, że „pan prezydent przyszedł na chwilę, był zdenerwowany, szybko wyszedł i zamknęliśmy biuro na klucz”. Po raz trzeci otarłem się o Lecha Wałęsę dwa lata temu, 31 sierpnia 2019, pod Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku. Byłem tego dnia na wycieczce w Trójmieście i korzystając z okazji, jaką była historyczna data, udałem się tam w nadziei napotkania jakichś ciekawych postaci i zdarzeń. Minąłem abepe Głodzia, otoczonego jakimiś solidarnościowymi zakapiorami, odprawiającego modły pod pomnikiem Poległych Stoczniowców, po czym po chwili ujrzałem sunącą z wolna gęstą grupę osób, w tym parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, otaczającą … Lecha Wałęsę, który szedł w przyodziany w koszulkę z napisem „konstytucja” i w słonecznych okularach, z różowymi szkłami. Pojawiło się sporo gapiów z zamiarem zrobienia sobie z Wałęsą sweet-foci. Pomyślałem, że i ja się załapię. A że byłem w towarzystwie mojego pieska-kundelka Frędzelka vel Miśko, spróbowałem ustawić się do fotki z nim na rękach, tak by znaleźli się na niej: Lech Wałęsa, Miśko i ja, ale – chyba – ochroniarz mi tego zabronił kategorycznym gestem. Postawiłem więc pieska na chodniku, ale wtedy Miśko zaszczekał przenikliwie, przestraszony tłumem, na co Lech Wałęsa niemal odskoczył z okrzykiem: „Ugryzie mnie” i ze sweet-fotki wyszły nici.
Jerzy Antczak

Nie ja jeden ogromnie cenię Jerzego Antczaka jako artystę, wybitnego reżysera. Ogromnie lubię go także jako człowieka. Jego namiętną serdeczność, żarliwość życia, jakiś rodzaj staromodnego idealizmu i romantyzmu. Sam zresztą powiedział mi w udzielonym mi kilkanaście lat temu wywiadzie, że „żyje w romantycznym świecie”. Nasze spotkanie zaowocowało miłą, przyjacielską zażyłością i kilkoma spotkaniami przy okazji przyjazdów pana Jerzego do kraju z USA, z Kalifornii, gdzie mieszka przeszło 40 lat z żoną, wybitną aktorką, panią Jadwigą Barańską. Przez lata utrzymywaliśmy stałą korespondencję mejlową, acz ostatnio jakoś straciłem z nim kontakt (pan Jerzy w tym roku ukończy 92 lata). Planowaliśmy nawet wspólną książkę-wywiad-rzekę, ale do tego nie doszło, bo pan Jerzy postanowił sam napisać swoje (drugie) wspomnienia, tym razem poświęcone aktorom (głównie), z którymi pracował. Książka miała mieć tytuł „Jak ja ich kochałem”, pan Jerzy sygnalizował mi, że ją pisze, ale jak dotąd (o ile mi wiadomo) się nie ukazała i nie wiem co będzie dalej. Swego czasu powiedziałem panu Jerzemu, że choć i on sam i widzowie i krytycy najbardziej z jego dzieł filmowych cenią „Noce i dnie”, to moim ulubionym jego filmem jest „Hrabina Cosel”. Lubię ten bardzo dobrze zrobiony film, dynamiczny, zwłaszcza jak na owe czasy (1968), świetnie zagrany, wystawny, sugestywny romans historyczno-przygodowy. Lubię go także dlatego, że dzięki niemu w chłopięctwie odkryłem, że poetyka kina „płaszcza i szpady” to nie tylko francuska specjalność, ale że i historia Polski też z „płaszczem i szpadą” (i falistą peruką męską) miała coś do czynienia. „Hrabina Cosel” została zresztą przez Antczaka zrealizowana w stylu pokrewnym temu gatunkowi, modnemu jeszcze wtedy we Francji („Garbus”, „Serce i szpada”, „Trzej muszkieterowie”). Ku mojemu zdziwieniu, pan Jerzy powiedział mi, że nie ma z tym filmem zbyt miłych wspomnień, głównie z powodu jakiegoś prywatnego nieporozumienia z jednym z odtwórców głównych ról. Pan Jerzy jest wspaniałym gawędziarzem i wiele takich gawęd zawarł w książce „Dni i noce mojego życia”. Ponieważ jednak poświęcona ona była głównie realizacji jego najsłynniejszego dzieła, nie ma w niej historyjki z czasów jego częstochowskiego, okupacyjnego dzieciństwa. Ponieważ jego ojciec był ważną figurą akowskiej konspiracji w Częstochowie, młody Jurek mimochodem stykał się z działalnością ojca. Jak mi opowiadał, do ich domu przychodziło mnóstwo osób, często „dziwnych figur”, grano w karty, handlowano, popijano też i wszystko to – zauważył pan Jerzy – bardzo odbiegało od stereotypowego wyobrażenia o tym, jak wyglądała konspiracja, czerpanego z książek i filmów. To był „istny Grand Guignol” – spuentował pan Jerzy swoje wrażenia z tamtych czasów. Opisał mi też swoje wrażenia z makabrycznej sceny publicznego rozstrzelania przez Niemców młodej kobiety, nieopodal kościoła św. Zygmunta. Jako widz żałuję, że panu Jerzemu dane było zrobić w Polsce tak niewiele filmów, zwłaszcza w gatunku do którego miał świetną rękę, przygodowo-historycznego. Miał też jednak świetną rękę do Teatru Telewizji, w którym zrealizował m.in. – jako wielogatunkowiec – pięknego i mrocznego „Kordiana” Słowackiego, świetne spektakle humoresek Czechowa, klasykę horroru w postaci „Doktora Jekylla i pana Hyde” Stevensona , społeczno-polityczny „Notes” Skowrońskiego, czy „Cezara i Pompejusza” Montherlanta.
Xymena Zaniewska

W tej wersji zapamiętałem z dzieciństwa i młodości jej nazwisko z ekranu telewizyjnego, choć później pisała się jako Xymena Zaniewska-Chwedczuk. Czarująca dama o ujmującym sposobie bycia. Gdy ją odwiedziłem w domu przy Pilickiej na Mokotowie, miała już problemy z chodzeniem, na co pewnym remedium była zainstalowana w domu winda. Długo wypytywałem panią Xymenę o jej wspaniałą twórczość scenograficzną i kostiumową. Obdarzona wspaniałym smakiem estetycznym, była damskim arbitrem elegantiarum w tej dziedzinie. Ofiarowała mi piękny album swojego autorstwa o kabarecie Starszych Panów, do którego tworzyła scenografię. W pewnym momencie, a był to rok bodaj 2007, czas pierwszych rządów PiS, rozmowa zeszła i na braci Kaczyńskich. W pewnym momencie, komentując bardzo krytycznie ich poczynania, odniosła się do „estetycznego” aspektu tych postaci. I puentując swoje uwagi postawiła retoryczne pytanie: „Skąd oni się wzięli, do cholery!”. No właśnie, skąd oni się wzięli? Pytanie pani Xymeny pozostaje do dziś aktualne.

Leave a Reply