Przejdź do treści

Kapsułki pamięci

Krzysztof Lubczyński o swoich spotkaniach z Michałem Grudzińskim, Bohdanem Czyżewskim, Stanisławą Celińską [na zdj.], Joanną Kasperską, Maciejem Maria Putowskim:

Michał Grudziński
W czasach pracy w TVP zdarzało mi się bywać na planach Teatru Telewizji i na planach seriali. Pewnego dnia znalazłem się – służbowo, bo nie gustuję w tym gatunku w jego postaci współczesnej – na planie serialu „rodzinka.pl”. Na planie wypatrzyłem m.in. starszego, siwowłosego aktora, który grał nestora rodziny, nobilnego dziadka Zenona. Wpatrywałem się w niego uważnie i skądś, to znaczy z któregoś filmu, ta twarz wydawała mi się znajoma, ale nijak nie mogłem sobie przypomnieć – skąd. Sprawdziłem, że aktor nazywa się Michał Grudziński, kojarzyłem go z kilkoma innymi rolami, ale ciągle nie dawała mi spokoju myśl, że widziałem go jako młodego aktora, w jakiejś bardzo dawnej roli i to bardzo odbiegającej, podobnie jak cały film, od sielsko-słodkiego klimaciku serialu „rodzinka.pl”, roli w jakimś mrocznym filmie. W przerwie udało mi się porozmawiać kilka minut z panem Grudzińskim, ujmująco wręcz miłym człowiekiem, głównie o roli Zenona, bo to było mi wtedy potrzebne do tekstu-relacji z planu. Po rozmowie sięgnąłem do internetu w telefonie, zajrzałem do filmografii pana Grudzińskiego i wtedy olśniło mnie, która to z jego ról tak mnie nurtowała, choć nie mogłem sobie przypomnieć nawet tytułu filmu. Otóż była to jego rola, debiutancka, w mrocznym, ekspresjonistycznym filmie Andrzeja Żuławskiego z 1971 roku, „Trzecia część nocy”, gdzie zagrał rolę Mariana, karmiciela wszy, który to motyw był swobodnym nawiązaniem do okupacyjnej działalności Instytutu Weigla we Lwowie, gdzie krew wysysana ochotnikom przez zakażone tyfusem insekty służyła do produkcji szczepionki. Oto, pomyślałem, owa magia zawodu aktora, który przez swoje życie zawodowe wędruje często przez krańcowo odmienne co do charakteru i nastroju role, jak w tym przypadku – od przepełnionego strachem i histerią ekspresyjnego Mariana, po dobrotliwego, serdecznego i nobliwego, realistycznego dziadka w „familijnym” serialu. Przy tej okazji przypomniałem sobie Mariana Dziędziela. Komuś może wydać się niewiarygodne, ale Dziędziel jako młody aktor miał cherubinowatą, słodkawą, trochę nijaką urodę blondyna z wilgotnymi oczyma sarny, która przez wiele lat nie stwarzała mu dużego pola do popisu. Od mniej więcej dekady Marian Dziędziel jest mocnym aktorem, o szorstkim emploi twardego mężczyzny, często bezwzględnego, o ludowym rodowodzie i chrapliwym głosie. On również przeszedł z biegiem lat długa drogę zawodową.
Bohdan Czyżewski
Choć małżeński duet piosenkarski Bohdan Czyżewski-Danuta Rinn to fragment bardzo już dalekiej historii polskiej muzyki popularnej, to ciągle mam w pamięci ich przebojowe utwory: „Biedroneczki są w kropeczki”, „Pamiętaj o mnie”, „Żeby choć raz”, „Na deptaku w Ciechocinku”, „Całujmy się”. Kilka lat temu umówiłem się z panem Bohdanem na rozmowę (Danuta Rinn zmarła kilka lat temu, choć ich duet rozpadł się dużo wcześniej z powodów prywatnych). Okazało się, że pan Bohdan, będąc już dawno na emeryturze, prowadzi w Warszawie swój własny smallbiznes – hotelarski. To mały hostel w obrębie zamieszkałego przez niego domu jednorodzinnego na Pradze Południe. Pan Bohdan jest wspaniałym gawędziarzem, a przy tym człowiekiem bardzo ciepłym w kontakcie, z ujmującym uśmiechem, tym samym, który tak dobrze wielu pamięta z jego pokazywanych w telewizji występów. Opowiadał mi na przykład, jak strasznie ciężki był dla artystów szołbiznes w dawnych latach, bez dzisiejszego „oprzyrządowania” i „poduszki” w postaci profesjonalnych agentów, lepszej nieco, bardziej „znormalizowanej” organizacji występów i pomocy jaką dają nowoczesne technologie, a także „otuliny” w postaci dużych często pieniędzy. W dawnych czasach była to wielka improwizacja, w warunkach siermiężnych, z lichym wyżywieniem, a niejednokrotnie także ze spartańskimi warunkami czekania na występ,w atmosferze nerwowości i niepewności, itd. My widzowie spijaliśmy śmietankę występów, ich polor, a za tym kryła się często prawdziwa mordęga. Mogłoby się wydawać, że los ten dotyczył także aktorów. To prawda, ale ich na ogół jednak w znacznie mniejszym stopniu. W teatrach aktorzy mieli stałe miejsce pracy, zorganizowaną opiekę ze strony obsługi, stałe garderoby, stałych garderobianych, a męczące plany filmowe nie zdarzały się na co dzień. Tymczasem artyści estradowi byli niemal nieustannie w trasie, tłukli się po kraju autobusami (występy zagraniczne codziennością nie były), występowali w kiepskich salach, spali w lichych hotelach, niedosypiali, często nieregularnie jadali, a w improwizowanych miejscach do „przebiórki” nieraz był przenikliwy ziąb, albo upalna duchota. „Inna sprawa, że siły dawała nam młodość, która pozwala znieść wiele niedogodności – opowiadał pan Bohdan – Gdy wspominam te czasy z obecnej perspektywy, to widzę, że dziś nie dałbym rady znieść bez udręki nawet kilku dni w takich warunkach”.
Stanisława Celińska
Udało mi się z nią porozmawiać akurat nie w Warszawie, lecz w iławskim kinoteatrze na Warmii i Mazurach. Stało się to przy okazji jej tutejszego gościnnego występu w sztuce „Grace i Gloria”, w której występowała w duecie z Lucyną Malec. Pani Stanisława to typ „równej baby”, w kontakcie niby nieco szorstkiej, z lekka bezceremonialnej, ale zza tej szorstkości przeziera serdeczność i dobroć szczerej próby oraz głęboka znajomość życia. Na spotkanie przyszedłem z moim rudym kundelkiem „Frędzelkiem” alias „Miś”, którego pani Stanisława od razu wzięła na kolana i tęgo wypieściła dotykiem i dobrym słowem. Od czasów, gdy grała role romantycznych amantek w „Krajobrazie po bitwie” Andrzeja Wajdy czy „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka upłynęło kilka dziesięcioleci, a emploi aktorskie pani Stanisławy zmieniło się na takie, które określiłbym jako … liryzm charakterystyczny. Do tego, choć kiedyś była „czystej postaci” aktorką głównie dramatyczną, od lat także śpiewa, co też oznacza przebycie drogi bardzo dalekiej od zawodowych początków.
Joanna Kasperska
Zagrała dziesiątki ról filmowych, była w pierwszym, kaliskim zespole teatralnym Izabelli Cywińskiej, w tym jednym z najpiękniej położonych budynków teatralnych w Polsce – nad samą Prosną, na której brzeg wychodzi się wprost z teatru. Bardzo utrwaliła się w mojej pamięci w roli pięknej Zinajdy w stylowym, telewizyjnym filmie Andrzeja Żuławskiego „Pavoncello” (1967), według mało znanego opowiadania Stefana Żeromskiego. Zagrała tam obok Mieczysława Mileckiego i Stefana Friedmana. Jednak najwięcej widzów mogło ją zapamiętać z superpopularnej, „kultowej” komedii Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku” (1971), w której zagrała żonę milicjanta, pracownicę biura matrymonialnego, która robi „manko”, ale nie pieniężne, lecz poprzez „zgubienie” klientów biura. Partnerem pani Joanny jest poeta Józef Pless, mający też związki z Niemcami. Oboje prowadzą intensywne życie kulturalne (byli związani m.in. z nieistniejącą już galerią Wojciecha Siemiona w Petrykozach), prowadzą działalność charytatywną (leczenie zębów u dzieci z ubogich rodzin), podróżują. Drugim zawodem pani Joanny jest przewodnik turystyczny. Oprowadza zagraniczne wycieczki m.in. po Zamku Królewskim w Warszawie i Wilanowie. Ciepło wspomina swojego zmarłego męża, wybitnego scenografia teatralnego Andrzeja Sadowskiego. Z panem Józefem wydali wspaniały album poświęcony jego dokonaniom. Kiedy odwiedziłem panią Joannę w celu przeprowadzenia wywiadu, zastałem też pana Józefa, który twórczo uczestniczył w naszej rozmowie, wzbogacając ją o ciekawe wątki.
Maciej Maria Putowski
Zawdzięczam mu wiele, gdy chodzi o moje prywatne upodobania estetyczne. Tak pokochałem estetykę jego scenografii filmowej, że po wielu latach skorzystałem z niektórych jej akcentów do wykreowania estetyki prywatnego otoczenia. Pan Maciej Putowski był autorem dekoracji wnętrz do kilku najbardziej plastycznych, wizyjnych polskich filmów, m.in. do „Lalki” i „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha J. Hasa czy „Wesela” i „Ziemi Obiecanej” Andrzeja Wajdy. Kiedy wybierałem się do pana Putowskiego do jego mokotowskiego mieszkania, wyobrażałem sobie, że zastanę prawdziwy „sezam” estetyczny, wypełniony obrazami, rzeźbami, stylowymi antykami etc. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, znalazłem się w bardzo skromnie, nawet standardowo urządzonym mieszkaniu bez żadnych „mecyji”. Okazało się, że wspaniały świat estetyczny pana Putowskiego istnieje nade wszystko w jego wyobraźni i nie materializuje się w życiu codziennym. I o tej wyobraźni fascynująco, acz z prostotą, mi opowiadał. Pan Putowski nie żyje od kilku, więc już nigdy nie zrobi wspaniałego, czarownego filmowego wnętrza. Jednak biorąc pod uwagę ubóstwo plastyczne współczesnego polskiego kina i jego odwrócenie się od estetyki w stronę koszmarnej brzydoty (jakbyśmy nie mieli jej po uszy w codzienności), jego talent chyba nie bardzo mógłby znaleźć dziś zastosowanie.

Leave a Reply