Przejdź do treści

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: PSZONIAK. TELEFONY

Filmy, energia, frenezja. Wajda, Wajda, Swinarski. Jednoznaczny stosunek do aktorstwa, surowy dla siebie. Francja, kulinaria i ogromne poczucie humoru. Znałem też innego Pszoniaka.

Są pierwsze, drugie, ostatnie. I te ostatnie pamiętamy, nie ma siły, musimy zapamiętać. Telefony. Zapytałem pani Justyny, menadżerki Wojciecha Pszoniaka, czy wypada zadzwonić do pana Wojtka, czy chce rozmawiać. Chorzy, ciężko chorzy, reagują różnie. Jedni bardzo chcą, inni uciekają. I jedna i druga reakcja, wydaje się w pełni zrozumiała. Usłyszałem jednak, żebym koniecznie zadzwonił, że się ucieszy.

Zatelefonowałem. Taki słoneczny dzień, Pola Mokotowskie, ostatni taki dzień – pomyślałem. A Pszoniak: zawsze ta sama energia. Ta sama, ale przecież trochę jakby inna. Ta sama, ale stłumiona. Miał zmieniony głos, tak wyczułem. „Bo wie pan, panie Łukaszu, ja mam raka, czy ja to panu mówiłem?”. „No, ale się nie daję. Ostatnio nawet lepiej. Absolutnie nie rezygnujmy zatem z przyjazdu do Krakowa, ja bardzo chcę przyjechać, spotkać z widzami, chcę się ruszyć. Trzeba działać”. I zaczął mówić o tym, jak zdalnie uczy, zdaje się, dubbingu, i że chociaż tyle. Zacząłem reagować źle, jak pensjonarka, jakbym nie zdawał sobie sprawy, z kim rozmawiam. Jakieś banialuki o tym, że wysyłam dobrą energię, i że pokona wszystko, że czekam, czekamy. Z podwójnym, sztucznym entuzjazmem w głosie, jakimś żenującym doprawdy zaśpiewem. On był serdeczny. A jaki miał być? Kiedy skończyłem tę rozmowę, pomyślałem o sobie – jaki jesteś jednak niemądry, przecież to wielki aktor, wielki naprawdę, kto jak kto, ale on wyczuje każdy fałsz, każdą nienaturalność, udawanie. Inaczej trzeba było rozmawiać. Minęło parę tygodni, i nie miałem już z kim rozmawiać, do kogo zadzwonić.

Od lat podtrzymywaliśmy kontakt. Stały, serdeczny. Nigdy nie nazwałbym tego przyjaźnią, nawet bliską znajomością, ale relacja między mną a nim, była, odkąd pamiętam, życzliwa. W pierwszym rzucie pandemii, zatelefonowałem raz do pana Wojtka. Był w świetnej formie. Mówił, że radzi sobie dobrze, trochę mu to wszystko doskwiera, ale ma swoje stałe trasy w parku, tęskni za studentami (studenci, w ostatnich latach zwłaszcza, byli dla niego ważni, często o nich wspominał), za rozmowami z ludźmi. W lipcu czy w sierpniu umówiliśmy się na jesienne spotkanie w Krakowie, w moim cyklu „Przywrócone arcydzieła” – chciałem pokazać „Diabła” Żuławskiego. Ucieszył się, to byłaby kolejna wizyta pana Pszoniaka w tym cyklu. Wcześniej gościł u nas z „Korczakiem” i z „Dantonem”.

Jakoś parę tygodni po tamtej rozmowie, wczesnym latem, usłyszałem od Marzenki Trybały: „Z Wojtusiem jest źle, bardzo źle, tylko modlitwa może pomóc”. Marzenka, wybitna aktorka i bardzo serdeczny człowiek, dobra dusza po prostu, powiedziała mi wtedy coś jeszcze, coś ważnego: „Wiesz, długo pracowaliśmy razem, także w Ateneum, zagadnęłam kiedyś Wojtka: „Wojtuś, ty przecież reżyserujesz świetnie, ja tak tęsknię za ambitnym repertuarem, może byśmy coś Dostojewskiego zrobili, jego odpowiedź zdumiała mnie. Zapamiętałam ją na całe życie. „Wiesz, Marzenko, jeżeli się dotknęło Dostojewskiego w teatrze tak głęboko, tak do imentu, jak ja z Wajdą, to już się nie ma siły ani ochoty wracać do tego. To jest taka czerń, taki mrok, że ja nie miałbym na to siły”.

On nie pasował do tych czasów” – usłyszałem niedawno od przyjaciela. Do zamykania domów, zatrzaskiwania drzwi, gaszenia świateł. Pszoniak szedł ku światłu, ku ludziom. Aktor, oczywiście, wielki. I inni napisali lub napiszą, jak bardzo był wielki. Jeden z tych mocarzy naszego aktorstwa, wobec którego w zasadzie nie potrzeba żadnych epitetów, epitety są zbyteczne. Bo przydanie Pszoniakowi pieczątki z napisem, że wybitny, albo znakomity, to tyle co nic. To nie przystoi wręcz. Mocarze nie lubią cherlawych substytutów. A Pszoniak był mocarzem słowa, gestu, ale i życia. I, rzeczywiście, chyba ciężko by mu się odnaleźć się w czasach wiecznych, nieustannych, ograniczeń i autoograniczeń. „Smakowanie życia” – tak zatytułowałem bodaj jedyny nasz wywiad. O to mu chodziło, to nam chciał powiedzieć.

W maju albo w czerwcu powiedział mi: „Panie Łukaszu, niech to wszystko minie, bo przecież to minie w końcu, wtedy się spotkamy”. Wtedy się spotkamy.

Łukasz Maciejewski

[Tekst publikowany w „Kalejdoskopie”]

Leave a Reply