Z Aliną Kietrys rozmawia Dorota Kolak
Nie wiem, skąd jesteś. Jesteś przybyszem, gdańszczanką z wyboru, czy los tak chciał?
Moja rodzina jest z Kresów, z Baranowicz, ale ja urodziłam się w Bydgoszczy, kiedy mama z babcią i moją starszą siostrą miały jechać dalej, prawdopodobnie do Wrocławia. Ale wysiadły w Bydgoszczy i w tym mieście mieszkaliśmy dziesięć lat. Tam chodziłam do przedszkola i grałam na cymbałkach, tam zaczęłam podstawową szkołę muzyczną…
Na czym grałaś w szkole?
Na fortepianie, zresztą kontynuowałam naukę w Gdańsku. Przy ulicy Seredyńskiego mieściła się szkoła muzyczna, potem chodziłam do szkoły muzycznej II stopnia na Partyzantów.
A dlaczego z Bydgoszczy do Gdańska?
Moja mama była ekonomistką i zaproponowano jej pracę w Gdańsku, a mój ojczym był budowlańcem, Kaszubą z Kamienicy Królewskiej. Został wicedyrektorem fabryki domów w Kolbudach. Mama na początku pracowała w Radzie Narodowej, a potem jako osoba znająca się na finansach i ekonomii w Okręgowym Przedsiębiorstwie Przemysłu Drzewnego, była dyrektorem ekonomicznym. A ja dzięki mamie znam się na drzewach i kocham las. Tam najlepiej odpoczywam, jest takim moim miejscem, w którym mogę myśleć i nic mi w tym nie przeszkadza.
Opowiedz mi jeszcze o Twoim domu rodzinnym…
Miałam dość niezwykły dom, był kiedyś taki serial Matki, żony i kochanki o kobietach z Kresów i mój dom był domem kobiet. Była babunia, mama mojej mamy, mama, moja siostra, no i ja. Ojciec mojej siostry zmarł w 1940 r. na gruźlicę. Natomiast inni mężczyźni z mojego domu zginęli w czasie wojen. Mój ojciec też był z Kresów i tylko na chwilę przyjechał do Bydgoszczy. Zamieszkaliśmy w domu, w którym miałyśmy dziwne poczucie, że jesteśmy tam tylko na chwilę. Zresztą moja mama często powtarzała, że to nie jest nasz dom, ponieważ w Baranowiczach babcia i mama zostawiły dom, sad, warzywniak… A w Bydgoszczy mieszkaliśmy w domu, który opuścili Niemcy, zostawiając meble, sztućce, obrusy.
„Hanemann”?
Tak. Kiedy się przeprowadzaliśmy do Gdańska, moja mama z tego domu nie wzięła nic z tego, co tam zastaliśmy. Tylko te rzeczy, które były kupione przez nią, babcię i potem ojczyma. Moja mama powtarzała – to nie jest nasze. Obok nas mieszkała pani Winkler, bydgoszczanka o niemieckich korzeniach i ona nie mogła zrozumieć, dlaczego my wyjeżdżamy i nie bierzemy tego, w czym żyliśmy. Moja mama długo musiała jej to tłumaczyć. Bardzo dokładnie pamiętam meble z domu w Bydgoszczy. Pamiętam cudowny ogromny stół z takimi wielkimi, grubymi nogami stołowymi zakończonymi pazurami lwa. Pod tym stołem z siostrą robiłyśmy sobie swój własny domek. Potem nam do tego mieszkania dokwaterowano „opiekuna stróża” z dużym psem, po tym, jak moim ojcem „zajęło się” UB. A nasz sąsiad chodził w czarnym, chyba skórzanym płaszczu. Niedobrze wspominam tamten okres i niechętnie wracam do tamtego czasu. U mnie w domu się o tych sprawach nie rozmawiało, tak jak nie rozmawiało się o tym, jak najbliższe mi kobiety: babcia i mama przeżyły wojnę, jak chroniły moją siostrę, co robiły, żeby zdobyć leki, gdy ona ciężko zachorowała. Nigdy nie było żadnej martyrologii, nie było poświęcania się ani nadużywania zbędnych wyniosłych słów, mimo że moja mama była w czasie okupacji w podziemiu w Armii Krajowej, o czym dowiedziałam się tuż przed jej śmiercią. Mój dom był z pogranicza: wielokulturowy i wieloreligijny.
Opowiedz mi o gdańskich adresach
Wpierw była Oliwa i ulica Kasprowicza. Dom klocek – brzydki, ale za to świeżo wybudowany, i byli bardzo mili sąsiedzi. Moja babunia była osobą niezwykle komunikatywną i bardzo szybko nawiązywała kontakty ze wszystkimi dookoła. Pamiętam, jak wspólnie uprawialiśmy ogródek. Jeździłam specjalnym tramwajem do szkoły muzycznej do Gdańska, jeszcze przez ulicę Długą. Tym tramwajem jeździli też synowie znanego gdańskiego kompozytora Henryka Jabłońskiego, ja byłam z Michałem Jabłońskim w klasie, jeździł Romek Gutkowski, później znany lekarz, który już niestety nie żyje, jeździł Bohdan Strobel, dzisiaj profesor konserwatorium muzycznego, chyba w Holandii, i Piotrowski, znany po latach kontrabasista w filharmonii. To był bardzo wesoły tramwaj. Potem był stary Wrzeszcz. W tym domu mieszkam ponad pięćdziesiąt lat. Dom zmieniał się, piękniał, nabierał ducha razem z nami. A jabłonka przed oknem jadalni ciągle pięknie kwitnie i rodzi pyszne papierówki. Chodziłam równolegle do dwóch szkół: do IX Liceum Ogólnokształcącego i do średniej szkoły muzycznej. Potem studiowałam w Gdańsku w Wyższej Szkole Pedagogicznej, bo nie było jeszcze uniwersytetu.
Czy dziennikarstwo to było marzenie?
Nie, miałam iść na medycynę. I nie było mowy o żadnym dziennikarstwie.
W moim domu nie było tradycji dziennikarskich. Chodziłam do bardzo dobrego liceum. Dyrektorem był wówczas znakomity Kazimierz Niedźwiedzki i świetni byli nauczyciele: przedwojenni i powojenni. Mój geograf, prof. Jan Pasiński był oficerem w kampanii wrześniowej, a potem więźniem oflagu, pan prof. Dolina od biologii był więźniem obozów koncentracyjnych, pani prof. Anna Zubrycka od rosyjskiego fantastyczną znawczynią literatury rosyjskiej, miłośniczką Leningradu i Carskiego Sioła, a mój polonista i wychowawca, prof. Marian Waszkiewicz właściwie pośrednio sprawił, że wybrałam się na studia filologiczne. Niestety, wszyscy ci moi nauczyciele już nie żyją.
A dlaczego naprawdę studiowałaś filologię polską?
Kiedy moja siostra pojechała na Uniwersytet Jagielloński na filologię polską, to cały czas się w domu mówiło, że ona jest taka dobra, mądra. To ja sobie pomyślałam, że skoro nie mogę iść na medycynę, to zobaczę, czy będę też dobrym filologiem. Moja siostra była językoznawcą, pod koniec życia została dyrektorem instytutu, była profesorem na Uniwersytecie Gdańskim. Ja na drugim roku studiów trafiłam do prof. Marii Janion i tak naprawdę wszystkiego, co wielkie, otwarte i wielostronne, uczyłam się w trakcie studiów, a potem tylko uzupełniałam i poszerzałam wiedzę w pracy. I zresztą robię to do dzisiaj. Nasz rok na filologii był nieduży, ale bardzo chętny do różnych działań, m.in. w kole polonistów. Wyżej ode mnie byli Ewa Nawrocka, Zygmunt Matracki, Jan Data, Andrzej Żurowski, Joanna Konopacka, niżej – Adzik Zawistowski, Miłka Bukowska, niestety już nieżyjąca. To byli ludzie, którzy tworzyli dobrą atmosferę: Ewa Graczyk, Stefan Chwin, Zbigniew Majchrowski, Stanisław Rosiek – dzisiaj są profesorami. Na studiach już budowaliśmy swój świat. Myślę, że to był wtedy kulturotwórczy i ciekawy kierunek, choć czasy nie były kryształowe.
A czy dom miał wpływ na Twoje dziennikarskie losy?
Na dziennikarskie? Żadnego. Myślę, że raczej atmosfera domu, tzn. otwartość, stała ciekawość różnych ludzi, działalność społeczna mojej mamy i rozmowy. Moja mama była melomanką i teatromanką. Bardzo wcześnie zaczęłam chodzić do teatru i do opery, choć opera to nie była forma teatralna, którą kochałam najbardziej. Mamie wydawało się, że skoro jestem w szkole muzycznej, to właśnie opera powinna mi bardzo odpowiadać. Tak się nie stało, ale teatr mnie pochłonął bez reszty. Potem zostałam redaktorem w redakcji literackiej w Polskim Radiu w Gdańsku. Redakcją kierowała znakomita dziennikarka, znawczyni literatury i teatru Regina Witkowska, a wicenaczelną w tym czasie była pani Malwina Szczepkowska – krytyk teatralny, autorka książki o Teatrze Wybrzeże. Pani Malwina pracowała z panią Gallową, żoną Iwo Galla, po wojnie dyrektora Teatru Wybrzeże. A naprzeciwko Radia Gdańsk (moja redakcja była w pięknym, secesyjnym budynku przy ulicy Uphagena) stał (i stoi) Teatr Miniatura – zaprzyjaźniony z naszą redakcją, w którym pracowali wielcy artyści: Natalia Gołębska, Michał Zarzecki, Ali Bunsch, Jadwiga Pożakowska, a w Teatrze Wybrzeże podziwiałam Jerzego Golińskiego, Tadeusza Gwiazdowskiego, Lothe-Stanisławską, Dubrawską, Annę Chodakowską, Andrzeja Szalawskiego, Stanisława Igara, Busię Czosnowską, Mariana Kołodzieja. W tym teatrze według mnie działy się cuda…
A dziennikarstwo?
To czysty przypadek. Jestem klasycznym przykładem dziennikarza znikąd. Regina Witkowska, powiedziała pani prof. Urszuli Wińskiej, która uczyła mnie metodyki nauczania języka polskiego, że szukają osoby do pracy w redakcji literackiej w radiu. – Ty jesteś taka wygadana, idź, spróbuj, idź, porozmawiaj – powiedziała mi prof. Wińska. Poszłam porozmawiać i tak zostałam na pierwsze 11 lat. Na początku Regina Witkowska mówiła mi, że niewiele umiem i że zobaczymy, jak ta nasza współpraca będzie wyglądać, a po trzech miesiącach powiedziała do mnie – Zostań. To był przypadek, a potem wielka pasja.
Jesteś recenzentem teatralnym, którego zna środowisko. Czy wchodzenie w relacje z „obiektem twojej oceny” nie powoduje, że tracisz obiektywizm?
Lubię prywatnie aktorów, np. Igora Michalskiego, Krzysztofa Gordona, Krzysztofa Matuszewskiego, Dorotę Kolak i mam nadzieję, że z wzajemnością, tak jak lubiłam Tadeusza Gwiazdowskiego, Staszka Michalskiego, Andrzeja Piszczatowskiego, Ewę Kasprzyk, Halinę Winiarską, Henryka Bistę, Jerzego Kiszkisa, Joannę Bogacką, Krystynę Lubieńską… Mogłabym wymieniać wiele nazwisk. Ci aktorzy przychodzili do radia, właśnie do redakcji literackiej, żeby nagrywać słuchowiska, poezje, prozy. W latach siedemdziesiątych robiło się wyjątkowo dużo audycji. Program artystyczny i kulturalny był bardzo rozbudowany i wieloraki. Poznawałam aktorów i reżyserów w radiu znacznie lepiej, niż gdybym tylko oglądała ich na scenie. I bardzo dużo z nimi rozmawiałam, chodziłam też do teatru na próby. Stanisław Michalski robił ze mną moją pierwszą audycję. Gdyby nie on, pewnie bym tej audycji nie zrobiła, bo bałam się mikrofonu. Ale jeżeli Stanisław Michalski coś zawalił w spektaklu, pisałam o tym. Ostatnio Igor Michalski powiedział mi, że właściwie nie powinien ze mną rozmawiać, bo moja recenzja po jego debiucie była taka, że nie wiedział, czy w ogóle dalej ma być aktorem. Zastanawiał się, czy się upić, czy powiesić. Czasami z ciężkim sercem, ale staram się dawać świadectwo mojej teatralnej prawdzie.
Przekazuję emocje, swoje myślenie, swoje odczucia, swoją wrażliwość. Cały czas uczę się teatru, ponieważ wyrosłam z teatru klasycznego. Przeszłam nową edukację teatralną w czasach Maćka Nowaka jako dyrektora Teatru Wybrzeże. On pierwszy potrząsnął „nowości kwiatem” i mną. Od tego momentu zaczęłam się uczyć nowego myślenia teatrem, nowego języka teatru.
A jakie spektakle zostały Ci w pamięci?
Są takie, które w sobie noszę. Na przykład pierwszą Pułapkę Tadeusza Różewicza w reżyserii Krzysztofa Babickiego, a z wcześniejszych Cmentarzysko samochodów. Mam w sercu – Halinę Winiarską i Stanisława Igara w Ulissesie, szczególnie Halinę w ostatnim monologu Moly, Halinę Winiarską też w Wiśniowym sadzie. Pamiętam doskonale Joannę Bogacką w Białym Aniele w Teatrze Atelier i Ewę Kasprzyk w Trzech siostrach. Ciebie mam w pamięci w kilku spektaklach. Pamiętam Balkon Geneta z Bistą. Mirka Bakę mogę oglądać ciągle. Pamiętam też Jarka Tyrańskiego, Baśkę Patorską, Sławkę Kozieniec, która była niewysoka, ale wyrazista. Pamiętam scenografów, genialnych naprawdę, którzy pracowali w naszym teatrze z Marianem Kołodziejem na czele. Reaguję bardzo na przestrzeń teatralną. Długo przyzwyczajałam się do mikroportów. Jako radiowiec wiem, że te mikrofony jednak zniekształcają głos aktora. Trochę mi to przeszkadza, ale staram się zrozumieć realizacyjne konieczności, choć czasami jeszcze się buntuję i chciałabym, żeby aktorzy mieli nieskazitelną dykcję, świetną artykulację i emisję, jak Bóg przykazał.
Gdybyś miała powiedzieć bardzo krótko – recenzuję, to znaczy?
Chodzę i myślę. Stanisław Hebanowski pisał recenzję godzinę po spektaklu. Żurowski komentował i pisał błyskawicznie. Ja potrzebuję czasu do namysłu, nie zostaję na bankietach, nie dlatego, że nie chcę pogratulować wykonawcom, tylko dlatego, że nie chcę słuchać opinii. Najpierw muszę stworzyć swój własny tekst. Czytam recenzje kolegów po napisaniu swojej. Długo poprawiam tekst. Siedzę, dłubię, zmieniam. Nie ukrywam, jest to dla mnie ciągle ważna praca. Wydaje mi się, że teatr komentuje w tej chwili nie tylko myśl dramaturgiczną i artystyczną dzieła, ale też to, co się dzieje w naszej świadomości – Polaka, człowieka XXI w. Dlatego próbuję zrozumieć, o czym rozmawia teatr ze swoimi widzami. Wielokrotnie patrzyłam, w jakich trudach się rodzą spektakle, więc teraz, gdy przedstawienie jest średnie, to staram się w ogóle nie pisać recenzji. Złagodniałam na starość, nie jestem już taka ostra, jak byłam parę lat temu.
Gdzie umieszczasz granice swojej krytyki?
W słownictwie. Nie używam słów obelżywych ani takich, które mogłyby dotknąć osobiście osobę, o której piszę. Nie szukam drapieżności w recenzji. Uważam, że recenzja nie musi być „przywalająca”. Teraz jest tyle określeń, które mają kogoś dotknąć, że pewna rozumna łagodność jest według mnie wskazana. Nie znoszę chamstwa. I głupoty. To mnie potrafi rozpalić do białego. Denerwuje mnie też, jak czytam u recenzentów, że spektakl był nienowoczesny, że był tradycyjny itp. Co to znaczy tradycyjny? Teatr jest tradycyjny, to jedna z najstarszych sztuk, od starożytności. Spektakle są dobre albo złe, po prostu.
Pamiętasz swoją pierwszą recenzję?
Nie pamiętam.
A może chociaż rok?
To pamiętam – 1969. Pięćdziesiąt lat temu.
Opowiedziałaś już o kilku swoich mistrzach, a gdybyś zechciała dodać nazwiska nie tylko tych dziennikarskich, ważnych dla Ciebie osobowości?
Na pewno prof. Bohdan Dziemidok, filozof, zajmujący się estetyką dzieła, prof. Maria Janion. Prof. Wiktor Pepliński – z mądrą radą i wsparciem. Należę do pokolenia, które bardzo dużo czytało, niekoniecznie musiałam znać te osoby, ale ich dzieła kształtowały moje myślenie: Bauman, Szacki, Kołakowski, Tatarkiewicz, Umberto Eco… Mój mąż był również filologiem, świetnie i wszechstronnie oczytanym, też był uczniem prof. Janion, z którą wiecznie dyskutował. I często się nie zgadzał. Ciekawe też były w tzw. młodości nasze dyskusje domowe – czterech filologów, bo mój szwagier również jest filologiem, i moja mama ekonomistka – to była bajka. Wyobraź sobie obiad! Zawsze się zaczynało od tego, co widzieliśmy albo co przeczytaliśmy. Czasem była to dyskusja jak jazda bez trzymanki. Moja mama znosiła to dzielnie. Mawiała, że nie poda deseru, jak nie ochłoniemy. Ogromny wpływ na moje myślenie miała moja babcia. Urodziła się w 1896 r. na terenach dzisiejszej Białorusi i była osobą niezwykłej mądrości. Przeżyła na Kresach, ale i w Moskwie, Petersburgu rewolucje, a potem I i II wojnę światową. I wytrzymała to wszystko, łącznie z głodem. Zmarła, mając sto lat. Opowiadała mi bajki po białorusku, i ja pewnie mam w sobie Wschód – fascynację tamtejszym teatrem, literaturą i architekturą oraz niechęć do ekspansji władzy z tamtych kręgów. Noszę w sobie Puszkina, Dostojewskiego, Tołstoja, Bułhakowa, Cwietajewą i Okudżawę. Potem dopiero zainteresowałam się literaturą amerykańską, później europejską. Fascynowali mnie Czesi. Oglądałam teatr Milosa Formana, a dopiero potem teatr niemiecki.
Jak ewoluował Twój język, czy się zmieniał?
Zmieniał się na pewno. Na początku był tzw. głupio mądry. Po szkole prof. Janion byłam napompowana teoriami, np. hermeneutyką rozumiejącą czy utopiami Szackiego. Kochałam obce wyrazy i wszędzie je umieszczałam, ale nie dlatego, żeby się popisać, tylko dlatego, że wydawało mi się, że to jest konieczne, że ja muszę się wykazać. Dopiero potem uszanowałam wielką myśl Juliusza Słowackiego z poematu Beniowski: „chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Radio zmuszało mnie do bezpośredniego kontaktu. Prowadziłam program na żywo Cztery pory roku. Słuchacze reagowali emocjonalnie. Trzeba było mówić tak, żeby ludzie chcieli mnie słuchać. W tym sensie mój język ewoluował, wzbogacał się. Mam wrażenie, że teraz jestem niedzisiejsza w języku. Są słowa, których po prostu nie toleruję i nigdy nie używam. Właściwie nie przeklinam, chyba że mam sobie samej coś do powiedzenia, wtedy potrafię sobie powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy.
Odzywam się też ostro, jeśli ktoś przekroczy granicę. Nie wybaczam zdrady, nie chodzi o zdradę miłosną, tylko o zdradę z braku charakteru. Dla mnie najważniejszą wartością jest człowiek i jego myślenie. Pewnie dlatego też uczę studentów.
Jak zaczynasz zajęcia? Czy masz jakąś swoją metodę?
Staram się ich otwierać. Zawsze im mówię, że nie interesuje mnie to, co będą kalkowali albo po kimś powtarzali. Mnie interesuje to, co oni sami mają do powiedzenia. Studenci myślą teraz pewnymi schematami. Mają zakodowane zwroty językowe. Staram się im pokazywać, że trzeba łamać te schematy. Zarzucam ich literaturą, żeby mieli bazę. Ciągle podrzucam nowe tytuły i mówię, że dobry dziennikarz powinien przeczytać to czy tamto. Podaję te tytuły na zajęciach. Pod koniec semestru powstaje z tego spora lista lektur. Staram się też ich słuchać. Zawsze też to, co zadaję, sprawdzam. Wymagam napisania czterech albo pięciu prac w czasie semestru – każdą oczywiście czytam i pod każdą piszę recenzję. Czy to jest metoda? Nie wiem. Lubię ze swoimi studentami rozmawiać, lubię obserwować, jak się zmieniają. Mam intuicję i słuch radiowy, więc ważne jest, jak grupa reaguje podczas zajęć.
Czy są gatunki dziennikarskie, które zanikają, umierają?
Już umarły. Gatunki dziennikarskie przechodzą transgresję, czyli przekraczają granice. Informacja w czystej formie przestała funkcjonować, jest razem z komentarzem opinią, oceną. Umiera esej, ponieważ wymaga wiedzy, zrozumienia, znajomości języka i kontekstów. Wytworzyło się dziennikarstwo, które ma zabawiać. Tak długo ma mnie bawić, aż przy tym padnę. Dziennikarstwo psieje. Mówię to z pełną świadomością. Dlatego tym bardziej należy uczyć ludzi, że jest to zawód, który powinien szanować wartości.
No właśnie, czy istnieje coś takiego jak etos dziennikarski?
Na pewno istnieje etyka. Nie ma natomiast etosu zawodowego. Dziennikarze, aktorzy, księża, nauczyciele czy lekarze są emanacją społeczeństwa, w którym żyją. Zmieniło się społeczeństwo, niekoniecznie na takie, jakie by mi się marzyło. Źle się czuję w agresji.
Czego nie lubisz czytać i dlaczego?
Nie znoszę science fiction i horrorów. To są najczęściej przekłady i język tych przekładów jest koszmarny. Horrory mnie śmieszą. Ja się nie muszę bać. Przeżyłam kilka strasznych chwil w życiu i to wystarczy.
A jaką jesteś babcią?
Nie jestem zwariowaną babcią. Potrafię ze swoim wnukiem rozmawiać bardzo serio o rzeczach, które mogą nawet sprawić kłopot. Mój wnuk bardzo dużo czyta. Ostatnio przeczytał mi swój wiersz i pomyślałam sobie, że to niedobrze, bo rośnie kolejny wrażliwy humanista, który będzie się turlał po życiu. Nie będzie chyba biznesmenem. Mieszkamy w tym samym domu, więc spotykamy się bardzo często. On zawsze wtedy, kiedy ma jakiś problem, może do mnie zajrzeć, żeby porozmawiać albo posiedzieć, pomilczeć. My na siebie wzajemnie oddziałujemy. Mój mąż zawsze też z nim rozmawiał o ważnych rzeczach. Wtedy się wycofywałam, bo to były ich tematy.
Moje życie było…?
Dobre. Byłam naprawdę szczęśliwa. Spotkałam wiele fantastycznych osób, które mnie fascynowały i były z pierwszych stron gazet, robiły bardzo ważne rzeczy, wspaniałe były też spotkania z tymi, którzy dbali o swój ogródek i mieli pasje. Nie muszę posiadać niczego nadzwyczajnego, ale muszę mieć czas na myślenie, czytanie, pisanie i na spotkania z ludźmi.
(Rozmowa przeprowadzona 26 marca 2019 r. w garderobie Doroty Kolak w Teatrze Wyrzeże specjalnie na potrzeby publikacji książki „Pani Redaktor. W kręgu mediów, kultury i polityki”, pod redakcją Małgorzaty Łosiewicz i Beaty Czechowskiej-Derkacz.).