Przejdź do treści

Nowa Kultura

STANISŁAW JĘDRASZKO pisze (nie tylko) o Hamiltonie w „Dzienniku Trybuna”:

Powolutku, człowiek za człowiekiem, Polska Ludowa schodzi do grobu.

Aktorzy, piosenkarze, pisarze, naukowcy, publicyści. Jeden za drugim – karnie, w ordynku ustalonym przez los, bez buntowania się, bez wymigiwania… Po niektórych zostaje wspomnienie, jakaś książka, dobre słowo, tęczowy cień barwnego życia, uśmiech, jakaś nuta, żart. Wadziła się z niektórymi Polska Ludowa, niektórzy wadzili się z nią, ale jakoś przeżyli wspólnie te parę lat.

Mam przed oczami wspomnienie o Marii Czubaszek (Krystyna Pytlakowska – „Maria Czubaszek + Wojciech Karolak = Małżeństwo doskonałe”, wyd. Pruszyński i S-ka). Czary, czary… Czy Państwo wyobrażają sobie, że można przeżyć twórczo życie na papierosach, alkoholu, kawie i ew. parówkach przygrzewanych w ciepłej wodzie z kranu? A pani Maria tak żyła! I jej Karolak – tylko że on w ogóle prawie nie jadł. Właściwie nawet chyba nie zakąszał. W zupełności wystarczyła im sztuka – jemu muzyka, komponowanie, aranżacje, granie, jej – satyra, żart, humor, poezja… I ci ich znajomi – same kolorowe ptaki, dzieci boże, ludzie zdolni, twórczy, weseli. Ich żartami rozbrzmiewały Aleja Róż, Nowy Świat, Jazdów… Piękne miejsca dla pięknych ludzi. Dla reszty adresy nie pozostawające nawet w sferze marzeń, dla nich codzienność, na którą – zajęci sobą, swoją twórczością, nie bardzo nawet zwracali uwagę. Ot, mieszkali sobie. Musiało być fajnie robić sobie jaja z PRL w Alei Róż…

Jan Zbigniew Słojewski nie mieszkał w Alei Róż, ani w żadnym innym takim miejscu. Mieszkał w kawalerce, na czwartym piętrze. Był moim „sąsiadem z góry”. Właśnie odszedł w niekończącym się szeregu odchodzących. Miał 83 lata. Gdyby nie nieoceniony Tomasz Miłkowski, publicysta, teatrolog, animator kultury, krytyk teatralny i literacki, człowiek lewicy z poglądów i przekonań, to Jan Zbigniew Słojewski – słynny papież polskiej felietonistyki znany powszechnie jako Hamilton, odszedłby niezauważony i przemilczany. Gdyby nie Tomasz Miłkowski i nie „Trybuna” (18-20.VIII) Hamilton odszedłby w całkowitej ciszy, zmąconej co najwyżej skrywanym westchnieniem ulgi, że nie ma już nikogo, kto miałby talent, wiedzę i niezbędną dozę sarkazmu by dać świadectwo czasu i ludzi. Zwłaszcza tych, którzy się tamtej Polski dziś wypierają, odrzucili ją, jak stare kapcie i zapomnieli. Od tygodnia śpią spokojnie – Hamilton na pewno już niczego nie napisze…
Ze wspomnienia Miłkowskiego w „Trybunie”:

Hamilton był arcyinteligentny, z lekka sarkastyczny i „na luziku” (…) Wyłapywał ważne sprawy, zwłaszcza nonsensy rzeczywistości. W okresie PRL-u dla inteligentnej inteligencji był to powiew świeżego powietrza. Dzięki takim osobom jak Hamilton nasz barak w obozie „demokracji ludowej” należał – tak uważano – do najweselszych. Inteligencja polska lat 60. i 70. rozpoczynała lekturę „Kultury” od jego felietonów.

Gdy odszedł, w „Gazecie Wyborczej” ukazał się nekrolog od rodziny. Od redakcji – bardzo dbającej o dobre imię, o opinię ludzi kulturalnych, kształtujących gusty i poglądy, wolnych od uprzedzeń, oddających co należy każdemu talentowi – ani słowa. Ani słowa! Nie pierwszy to już raz za ogładzoną powierzchownością kryje się pospolity cham.
W przeciwieństwie do „Gazety Wyborczej”, „Polityka”, w której Hamilton publikował nieregularnie w latach 1994-2004, odnotowała jego śmierć. Jednak nie piórem redaktora naczelnego, jakby wypadało, tylko znakomitym – to prawda – piórem emerytowanego nestora autorów Polityki. Może redaktor naczelny uznał, że mu nie bardzo wypada? W końcu Hamilton nigdy nie puszczał oka do opozycji. Publikował także w stanie wojennym, w piśmie, które miało zastąpić „Kulturę”, bo część jej autorów postanowiła zbojkotować „reżymowe” czasopismo… Dziwnymi drogami chodzą ludzkie kalkulacje – w końcu przecież „Polityka” też wtedy wychodziła, nawet – w przeciwieństwie do „Kultury” – nie zmieniając tytułu.

Nowa „Kultura” nazywała się „Tu i teraz”. I choć „Tu i Teraz” było bardzo pro-Jaruzelskie, to Słojewski pisał w nim o tym, co zawsze: o przeszłości, o wybitnych i niebanalnych postaciach, o kulturze, i o tym, jak sobie wyobrażał siebie w różnych latach, różnych okolicznościach i z różnymi ludźmi. Dzięki temu co pisał, a jeszcze bardziej dzięki temu jak pisał, był jednym z najwybitniejszych polskich intelektualistów w XX w. Obok Iwaszkiewicza, Toeplitza, Kałużyńskiego. Żaden z nich nigdy nie dystansował się od Polski Ludowej. Co nie znaczy, że nie kłócili się z niektórymi jej prominentami, albo nawet nie uznawali ich za kretynów. Na pewno natomiast każdy z nich uznałby za kretyna kogoś, kto by chciał w nich widzieć Wallenrodów, podstępnie podkopujących władzę ludową.
Ta identyfikacja z Polską Ludową została widocznie Słojewskiemu zapamiętana. Potwierdzeniem tego jest stosunek do jego odejścia zademonstrowany przez wszystkie chyba „wolne” media. Cisza. Wyjątek, jako się rzekło, stanowi „Polityka”, ale pisnęła ona w miejscu poślednim, bez zapowiedzi w spisie treści – ot tak, żeby ktoś nie powiedział, że nie zauważyli.

Byłem jedną z kilkunastu osób na pogrzebie Hamiltona. W mieście, w którym jest wielki uniwersytet z wielką polonistyką nie było nikogo stamtąd, nikogo z szefów mediów (tym razem „Polityki” nie wyłączając), z działów kulturalnych w tych mediach, żadnego znanego publicysty. Była żona, pasierbica i grupka znajomych. Taka widocznie jest teraz kulturalna Warszawa.

Leave a Reply