Przejdź do treści

Szukaj Teatru tam, gdzie nigdy byś nie myślała, że go znajdziesz…

Lubelska Noc Kultury oczami, uszami i zmysłami „miejsko – teatralnej Włóczy-kijki” Anny Rzepa – Wertmann. Czyli czerwcowy wieczór, jedno nietypowe miejsce, dwie aktorki, tyluż reżyserów, i…

Powiedzmy szczerze i otwarcie – Noc Kultury nigdy nie była, nie jest i raczej nie będzie moją ukochaną porą roku. Owszem, bogactwo imprez (teatralnych, filmowych, prezentujących mozaikę kulturową Lublina) może nawet całkowitego laika i abnegata doprowadzić do konsternacji (co dopiero mówić o Wertmannównie, bycie w pełni ściśle uscenicznionym i uteatralnionym…?!)! Hałas, ilość decybeli i ogólne zamieszanie odstręcza Mola Teatralnego od opuszczania domowej biblioteki na czas tego popołudnia, wieczoru i nocy. Jednakże istnieje sposób, by ten stan rzeczy skutecznie zmienić. Otóż należy odebrać telefon zapraszający na dyplom sceniczny wychowanki jednego z przyjaciół aktorów. Potem, po szczegółowym przestudiowaniu programu lubelskiej Nocy Kultury, skonstatować, iż polecany występ poprzedzi najnowsza inscenizacja reżyserska drugiego z przyjaciół. Na takie dictum skapitulowała nawet moja astma, a z tą damą negocjacje raczej nie wychodzą!

 

Pierwszego – Tomasza Bielawca – znam i cenię jako aktora i (co ku mojej zgrozie zupełnie obecny jeszcze pryncypał artystyczny „Julka Osterwy”, Artur Tyszkiewicz, zlekceważył, ze szkodą dla widzów zresztą!) świetnego mistrza fotografii teatralnej. Wiedziałam też o niejakiej trzódce artystycznej, od kilku lat wprawną ręką prowadzonej ku scenicznym deskom. Drugi z moich przyjaciół – czyli Witold Kopeć – tyż nielichym omnibusem sceniczno – pedagogicznym był, jest i bywa. Poza aktorskimi rolami na deskach lubelskiego Teatru im. Osterwy ma na swoim koncie kilka spektakli stworzonych w ramach uczelnianego Laboratorium Teatralnego Retoryki Stosowanej im. Heleny Modrzejewskiej, działającym na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim („Antygonę Sofoklesa”, „Poemat o mieście Lublinie” Józefa Czechowicza, „Damy i Huzary” Aleksandra Fredry oraz „Dziady” Adama Mickiewicza).

Teatralna Delicja pierwsza: „Nic tak nie plami prawdziwej Kobiety jak atrament…”

Tadeusz Dołęga Mostowicz napisał i wydał „Pamiętnik pani Hanki” w roku 1939, niedługo przed swoją nieszczęśliwą śmiercią. Pod piórem tego ironisty, uważnego krytyka sanacji i portrecisty elit II Rzeczpospolitej nawet z pozoru banalna historia romansowa i walka o męża urasta do miana afery szpiegowskiej rodem z Alfreda Hitchcocka! Każda z jego książek, będąc istnym „kijem – samograjem”, jest przy tym nielichą pułapką i probierzem dla aktorów. Wymaga wszechstronności, ogromnego warsztatu, maksymalnego „wejścia w skórę” postaci oraz (ku mojej zgrozie, dzisiaj już coraz rzadsze!) perfekcyjnej dykcji i kondycji. Postaci tworzone przez Dołęgę – Mostowicza są w pełni „z krwi i kości”, tu nie ma miejsca na aktorski blef i ozdobniki; albo krew, pot i łzy – albo pełen blamaż sceniczny i nic więcej! Być może dlatego „Pamiętnik Pani Hanki” był dotychczas inscenizowany tylko dwukrotnie*.

Trzecia wersja sceniczna u swego zarania otrzymała tytuł „Śledztwa pani Hanki”. Hanka Renowicka wiedzie wygodne i komfortowe życie młodej, powabnej i uroczej żony międzywojennego dyplomaty. Kocha tego swojego Jacka, ponoć nie jest o niego „zupełnie, ale to zupełnie ani trochę zazdrosna, wręcz brzydzi się tym uczuciem…!”. Dobrze, że deklaruje to z miną Betty Boop już na samym wstępie. Bowiem wszystko, co stanie się potem, zamienia jej szczere i płomienne deklaracje otwarcie w proch i pył – czyli czego to mała, drobna i bezbronna (oczywiście z naciskiem na ostatni z tych przymiotników!) kobietka nie uczyni, by stanąć jak Lwica w obronie czci, godności, wolności i dobrego imienia swego Mężczyzny?! Ten, kto powiedział, iż jesteśmy słabe, płoche i bezbronne, zupełnie z kretesem nie znał kobiet. Dla dobra sytuacji i w obliczu zagrożenia Hanka użyje poważnych i odpowiedzialnych wujów i stryjów skuteczniej, niż niejaki James Bond Waltera PPK; zaręczam, że straty i szkody będą dużo poważniejsze! Zaraz, zaraz, przecież pani Renowicka marzyła o byciu aktorką; jak można było aż tak pomylić swoje przeznaczenie?

Ponoć Witold Kopeć wybrał tekst Tadeusza Dołęgi – Mostowicza przypadkiem. Adaptacja, którą stworzył wespół ze swoją dyplomantką – Moniką Szymczyk – stała się tekstem o brawurowym tempie, miejscami kaskaderskim rytmie i iście południowej żywiołowości. Współscenarzystka stała się aktorką, która przybyła na casting, starać się o rolę Hanki Renowickiej. Przyszła? Wparowała z siła tornada, porywając widza od pierwszego wypowiedzianego słowa, nadając swojej historii tempa i wigoru małej domowej trąby powietrznej! Urzekając dynamizmem, żywiołowością, wiarygodnością i autentyzmem. W starciu jej silnego i czystego mezzosopranu z najwyższymi rejestrami akordeonu. Czasy i rzeczywistości Hanki Renowickiej (słodka, szalona, nieco zwariowana Warszawa przełomu lat 20 i 30-tych ubiegłego wieku) oraz Moniki Szymczyk (Księżycowa Cafe tu i teraz, czyli czerwcowego wieczoru 4 czerwca 2016 r.) przenikają się, mieszają, miksują słownie i sytuacyjnie; przy tym ani na moment widzowie się nie nużą. Wręcz nie dowierzają, że to już, ostatnio słowo właśnie wybrzmiało, że oklaski, gratulacje szczerze zresztą zasłużone.

Teatralna Delicja wtóra: Człowiek nie wiolonczela Guarneri, wygrywanie arpeggio zakazane!

Spytaj Człowieku kogoś, czy wie, któż to David Ives? Gwarantowany brak reakcji. Rzuć w powietrze tytuł „Venus in fur” – prawie na pewno padnie pytanie „To ta słynna płyta Lou Reeda? Chcesz pogrzać atmosferę, spytaj, czy jest ktoś, kto nie wie, kim był Leopold Sader – Masoch? Co łączy te trzy sugestie (oczywiście oprócz Romana Polańskiego i jego dwóch słynnych filmów)? Oczywiście: sobotni wieczór, Księżycowa Cafe no i Monika Szymczyk. Tym razem w męskim wcieleniu Tomasza Nowaczka (adaptatora, początkującego reżysera), którego idee fixe stało się wystawienie „Wenus w futrze” wedle książki Leopolda Sader-Masocha. Jest tylko jedno jedyne maleńkie „ale”: otóż kobieta równie idealna, kobieca i inteligentna, co sportretowana na kartach powieści Wanda, … nie istnieje! Nowaczek przesłuchał „26 skończonych kretynek, tyleż pięknych co głupich, płytkich i płochych”, po czym przestał wierzyć w swoją wizję sceniczną. Takiego właśnie – zdruzgotanego, zmęczonego, złego, cynicznego – zaskoczyła młoda aktorka Wanda. Bezczelna, pyskata, charakterna tupeciara z niesamowitym intelektem, bezkompromisowym stylem wypowiedzi, olbrzymią siła przebicia – zwą takowe „hard woman to take”; no i się zaczęło… Nowaczek został do tego przesłuchania po prostu zmuszony tyleż tonem głosu, co argumentami – jedno i drugie wysoce dalekie od łagodności, przymilności i taktu! To ostinato furioso od pierwszego grzmotnięcia torbą o podłogę po ostatni odgłos wścieklej furii i ucieczki rozgrywa Wanda – imienniczka bohaterki Ivesa i Sader – Masocha. Do pewnego momentu bezczelna, silna i wręcz irytująca, zmienia się nagle jak w kalejdoskopie. Zaczyna być osaczona, przerażona, bać się. Początkowo daje się to zamaskować butą, tupetem, siła wyrazu w słowach, swoistą grą ciałem, kostiumem, emocjami – jednak tylko do pewnego momentu. Strach przemieszany z dominacją zwykle rodzi agresję i bunt, tutaj jest nie inaczej. Dama w etoli, poniekąd przymuszona i wbrew własnej woli, staje się wirtuozem, ona narzuca tempo, metrum, skalę, melodykę. Opadają bonżury, tiurniury, suknie z tafty, woale. Zostajemy sami: ludzkie zwierzęta z naszymi emocjami, fobiami, marzeniami, starannie ukrytymi pod podszewką duszy strachami. Nadzy w naszej zwierzęcości, fizyczności, przerażeni konwenansem krepującym nasze dusze, umysły, pętającym nasze skarb największy: Wrażliwość, Wyobraźnię, Empatię. Przecież bez tych trzech Muz żadna prawdziwa i szczera więź pomiędzy Mężczyzną a Kobietą nie jest w stanie nawet się narodzić, a cóż dopiero mówić o jej umocnieniu!

Reżyseria Witolda Kopcia w pierwszej części sprawiła, iż Monika Szymczyk grała ciałem, dynamiką, ruchem, mimiką, gestem. Jako Tomasz Nowaczek i Seweryn von Kurzempski jednocześnie, staje się zgoła zupełnie innym Bytem Scenicznym. Skupiona pozornie tylko na sobie, szybko daje sobą manipulować, okiełznać, sprowadzić do roli Instrumentu. Tutaj od początku do nagłego i iście nieprzewidywalnego końca rządzi, dzierży smyczek i narzuca tempo Joanna Podlodowska jako Wanda. Kobiecość, ale z gatunku tych dzikich, nieokiełznanych, niereformowalnych. Ekspresyjna, dynamiczna, twarda, charakterna, stawiająca na swoim. Jednocześnie świetna analityczka i niezły taktyk – chwilami rozgrywka słowna pomiędzy nią a Moniką Szymczyk przypominała niezłej klasy fecht na słowa, argumenty i siłę emocji! Specyfika wnętrza „Księżycowej” sprawiła, iż widzowie (będąc praktycznie nieoddzieleni od aktorów) stają się częścią tej rozgrywki – nie obserwatorami, a wręcz świadkami, mimowolnymi uczestnikami! Tak to Tomasz Bielawiec wespół z Pannami Pięknymi rozegrał i ustawił, że my widzowie staliśmy się ludzkimi celami dla emocji, ekspresji i namiętności, które w formie słów dosięgają ze sceny. Jakżeż kocham być „wbita w fotel” ekspresją dobrego spektaklu, wy też…?

ŚLEDZTWO PANI HANKI” na podstawie powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „WENUS W FUTRZE” (La Vénus à la fourrure) na podstawie sztuki „Wenus w futrze” Davida Ivesa, nawiązującej do głośnej powieści Leopolda Sacher-Masocha o tym samym tytule. Reż.: Tomasz Bielawiec (Teatr Osterwy w Lublinie), opracowanie wokalne: Dorota Laskowiecka (Teatr Muzyczny w Lublinie), choreografia: Wojciech Kaproń (Lubelski Teatr Tańca); obsada: Joanna Podlodowska, Monika Szymczyk. Przedstawienie dyplomowe (III rok) realizowane w Studium Musicalowym „Qurtyna”

*http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/4794,sztuka.html

http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/16160,szczegoly.html

http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/7261,szczegoly.html- uściślijmy: jest to adaptacja Antoniego Marianowicza stworzona na szkielecie powieści Tadeusza Dołęgi – Mostowicza.

Leave a Reply