Przejdź do treści

Piękno cielesności przeciwko ulotności Ducha

Elżbiety Wasyłyk podróże metafizyczne w ujęciu Małgorzaty Dorny:

Nieczęsto zapewne się zdarza, jak ma to jednak miejsce w przypadku prezentacji cykli malarskich, autorstwa Elżbiety (pozwalam sobie na tak bezpośrednią formę, gdyż przed laty, jeszcze w czasach galerii „w blaszaku” dane nam było prowadzić wieczorne, telefoniczne rozmowy). Tak, więc – nieczęsto się zdarza możliwość prześledzenia drogi twórczej dojrzałego (jednak zbyt młodego na wszelkiego typu „retrospektywy”) artysty, w ramach jednej, przemyślanej do ostatka, doskonale udokumentowanej – wystawy.

Punktem wyjścia okazuje się tutaj (otwierająca porządnie wydany katalog) reprodukcja obrazu zakomponowanego w kwadracie, pracy pochodzącej z 1991 – „Wieczerza. Spotkanie przy stole”.

 

Punkt „dojścia” na razie nieznany. Katalog w końcu – „dzieło otwarte”. Póki życia – póty wyrafinowanej przygody, artystycznych poszukiwań i zmagań, wyzwań rzucanych z rozmysłem sobie i odbiorcom, uczestnikom spektakli odgrywanych na wielce umownej scenie, w ramie obrazu. Zatem krąg odbiorców i uczestników spektakli inscenizowanych przez Elżbietę – coraz bardziej się poszerza, rozrasta, mimo że sztuka to elitarna (prawdziwa zawsze jest taka!), niełatwa w odbiorze, wymagająca nie tylko intuicji, wrażliwości, ale także – intelektualnego przygotowania.

Tak, więc „Wieczerza. Spotkanie przy stole”. Rok 1991. Stół oczywiście metaforyczny. Stół może być miejscem spotkania, miejscem świętowania, celebracji, może być stołem do gry (chociażby w karty lub w kości), może być wreszcie ołtarzem, a nawet stosem ofiarnym. Tu stołu po prostu – nie ma. Symbolem domu, przestrzeni sacrum okazuje się światło. Domniemane spotkanie „przy stole” narzuca konwencję, teatralność zachowań, styl gry.

Nad domniemanym stołem – ciała upozowane, ciała siedzące, pochylone w geście naiwnej uwagi, ciała rozdęte, zdeformowane, rozrastające się nad miarę, wpisujące się w wielowarstwową strukturę tła. Czaszki siedzących i pochylonych, nagie czaszki lalek, z martwym blikiem światła na gładkim, połyskliwym czole. Oczy niewidzące, okrągłe, nieskażone cieniem myśli, uczucia. Wyraz oczu nie bez znaczenia. Zatem – znaczący brak wyrazu. Oczy – zwierciadła duszy… płaskiej, zniewolonej, hermetycznej, zamkniętej. Duszy zawartej na głucho.

We wczesnych kompozycjach olejnych, tych z początków lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, przeważne zmierzających w kierunku ascetycznych monochromów, utrzymanych w dominującej tonacji ciepłych ugrów i nieco wyblakłych beży, w zdecydowanie statycznych strukturach, autorstwa Elżbiety Wasyłyk – człowiek jawi się na prawach wyłaniającej się spod powierzchni obrazu plamy. Plama to raczej nieostra, przypominająca poddany niszczącemu działaniu czasu zapis na z lekka prześwietlonej kliszy, zapis oszczędny, ulotny, dokonujący się przed oczami i w obecności obserwatora. Tu wszystko dzieje się niemal równocześnie, symultanicznie, ale pozostaje nietrwałe. Bogactwo materii podobrazia, owo rozmigotanie, nasączenie światłem, zdawać by się mogło płaskiego, odkrywającego swe sploty i zgrubienia płótna – sugeruje umowność, kruchość zapisu, który za moment może zniknąć, roztopić się, rozpłynąć.

W kolejnych pracach, przeznaczonych raczej do odczytywania, analizowania, badania skomplikowanej tekstury ciała – utrwalone na płótnie sylwetki przywodzą na myśl chłodne, granitowe rzeźby, znieruchomiałe, zastygłe w pełnych cierpienia pozach. To już kompozycje bliższe czasowo, powstałe na przełomie wieków, w magicznym czasie zderzenia początku i końca, w oczekiwaniu na niewiadome. Schyłek epoki zazwyczaj budzi niepewność, wyzwala nastroje dekadenckie, być może także tęsknotę i melancholię, poczucie alienacji, osamotnienia. Malarka odkrywa wówczas wizerunek skamieniałego na wzór mitologicznej Niobe – milczącego, zamkniętego w swym bólu człowieka.

Naturalny wydaje się fakt, że oto w tym właśnie czasie, w cyklu obrazów zatytułowanych dramatycznym wołaniem „Otwórz się” i w kolejnym (równie intensywnie nasyconym cierpieniem i smutkiem, owianym aurą iście romantycznej melancholii), którego zapowiedzią staje się wyciszona, spokojna kompozycja „Przyjąć siebie” z 2000 roku – artystka przyjmuje wyzwanie godne pióra wielkich prozaików dwudziestego wieku: F. Kafki, B. Schulza, Z. Nałkowskiej.

Literatura początków poprzedniego stulecia, ta zapisana na scenie kultury narodowej, podniosłej, powstała przed pojawieniem się „na salonach” prozy Brunona Schulza – zwykła była postrzegać ciało ludzkie w kategoriach futerału, pojemnika, czy może nawet (szczelnie zamkniętego) pudełka – na miłość, na cierpienie, na śmierć. Frantz Kafka, „starszy prokurent Kafka” odkrył przed nami cielesność jako swoistą „pułapkę”, w którą (jak pisał po latach wielki dramaturg – Tadeusz Różewicz) wpadamy tuż po urodzeniu, ostatecznie i nieodwołalnie, na zawsze.

Wydaje się, że to dopiero zafascynowana światem metaforyki Schulzowskiej, przyjaciółka i muza młodego wówczas, znanego tylko w kręgach intelektualistów pisarza – Zofia Nałkowska, autorka pierwszych polskich powieści psychologicznych przestała postrzegać ciało w kategoriach bytu wyizolowanego, osobnego, zamkniętego w granicach fizyczności.

Ona to właśnie, odkrywając ślady obecności człowieka, badając z uporem, metodycznie jego psychikę, analizując jego doznania i przeżycia – odkryła, że „człowiek wciąż przeplata się ze światem, jest cały postrzępiony na brzegach, jak stary szal”, że „strzępami świata jak frędzlą” przenika ten świat, że „wciąż wysnuwają się z niego włókienka uczuć i oplatają jakieś sprawy, jakieś miejscowości, oplatają ludzi innych, dzieci i zwierzęta.”1

W społeczeństwach, w których z racji silnego zakorzenienia w kulturze romantycznej nie istnieje (manifestowana w postmodernizmie, urastająca do rangi swoistej filozofii i estetyki poznania) potrzeba oddzielania materii od Ducha i Ducha od materii – człowieka traktuje się w sposób całościowy, holistyczny. W konsekwencji, odmiennie, niż w przypadku kreacji podmiotu w pop kulturowych „art objects”- bohater będący uosobieniem idei personalizmu (obecnej tak wyraźnie w malarstwie Wasyłyk) – staje jako Osoba (Persona tragedii) na deskach Theatrum Mundi, naprzeciw zatomizowanego, rozbitego i w istocie zagrażającego świata. Temu to właśnie światu, opartemu na dysonansach i spięciach, poznawanemu każdym nerwem, każdym włóknem nietworzącej żadnej ochrony cielesności – milcząca obecność „postrzępionego po brzegach człowieka” nadaje głęboki, humanistyczny wymiar i sens.

Zapewne właśnie dlatego sylwety człowieka, przedstawionego w takich cyklach, jak „Rozważania w drodze”, „Misterium osoby”, „Amabilność”, „Re-kreacja”, „Chopin” – ulegają wyraźnym przeobrażeniom. Kolejne kadry, mocne, rozpoznawalne zapisy, które można by odbierać linearnie, w określonym porządku, zgodnym z czasem powstawania obrazów, czy też z zamysłem tego, kto przestrzeń wystawienniczą aranżuje – odbiera się (nawet w trakcie przeglądania katalogu) symultanicznie.

Widzimy zatem równocześnie człowieka pokazanego przez pryzmat klasycznego, szlachetnego, opartego na porządku i harmonii uniwersalnego kanonu piękna oraz człowieka obnażonego, prześwietlonego, przeszytego na wylot światłem niby promieniem lasera, zapisanego na kliszy nie jako akt, a jako jego ułamki, wycinki, fragmenty.

Człowieka zdemaskowanego, odkrytego, obnażonego aż po wyraźny konstrukt szkieletu, czy dłoni i smukłych, odrealnionych, trzepoczących (jak skrzydło anioła lub ptaka) palców. Kiedy indziej jesteśmy świadkami spotkania człowieka z tym drugim, nie zawsze tak odkrytym, jednoznacznie otwartym na spotkanie, czasami otulonym tkaniną, za którą jak za przesłoną lub maską – można się ukryć, schować, zataić nawet cień obecności.

To tutaj także człowiek bywa sprowadzony do formy syntetycznej sylwety, rozświetlonego, barwnego obrysu i staje twarzą w twarz z drugim człowiekiem, nadając swej obecności intensywny, wyrazisty kształt, tak wyrazisty, że widać niemal tkankę materii, graficzną, perfekcyjnie narysowaną strukturę kręgosłupa, kości śródręcza i czaszki.

Spotkanie z drugim człowiekiem okazuje się zawsze spotkaniem z Bogiem, z ową utajoną, ukrytą cząstką Boga w człowieku. Być może właśnie dlatego kompozycje Elżbiety, malowane zazwyczaj w dużych, monumentalnych formatach zawierają głębokie przesłanie religijne, filozoficzne, moralne.  Sylwety ludzi przenikają się, przeglądają w sobie nawzajem jak w lustrach, tworzą nową, mistyczną realność, znaczoną intensywną obecnością Absolutu. Czasami wyrasta między nimi jakieś wyobrażenie, upostaciowienie wewnętrznego Ja, czasami pochyla się nad człowiekiem Bóg, otaczając go światłem, spokojem gładkiej płaszczyzny błękitu.

Bywa też, że umownie pokazana postać, zapisana w symbolicznym skrócie, namalowana płasko, jak wycięty gładki i połyskliwy profil, sylweta – okazuje się śladem obecności, „pustym miejscem”, którego nikt już wypełnić nie zdoła.

„To, co mnie prowokowało i prowokuje do twórczości to tęsknota za czymś lepszym; tęsknota za miłością jest źródłem mojego malarstwa, a z drugiej strony – chęć panowania, ustanawiania takiego porządku w obrazie estetycznym, takiego świata sztuki, poprzez który wyrażę konkretne treści – inaczej mówiąc – słowo i spotkam drugiego , podobnego, kochanego.”- wyznaje w jednym ze swych tekstów, Elżbieta.

I nie ma w tym cienia kokieterii, czy pozy. W pojmowanym na prawach dyskursu i spotkania dziele sztuki – liczy się przede wszystkim prawda, prawda niejednoznaczna, będąca efektem nieustannych poszukiwań, dyfuzji uczuć i myśli.

To zapewne pogranicze prawdy i naszych wyobrażeń na jej temat, prawdy o malarzu, odbiorcy oraz zapisanym na płótnie, ciągle tym samym, a jednak ulegającym przemianom i reinterpretacjom – wizerunku człowieka współczesnego.

Człowieka, którego nic już nie chroni, któremu nawet nie dane mu ukrycie się w futerale własnego ciała, wreszcie człowieka, który zamiast jasno wytyczonych granic własnej osobowości, własnego, czytelnego „Ja” przykrywa się owym wystrzępionym po brzegach szalem, o którym pisała Zofia Nałkowska. Szalem, co jak mityczna szata Dejaniry zwiastuje wielość odcieni smutku, odrzucenie, samotność, aż po światło nadziei, sączące się pastelową, delikatną bielą poprzez szczeliny, pęknięcia w murach, otaczających nasze, zwykle osobne, wydzielone światy.

Małgorzata Dorna

 

1 Za: E. Kraskowska, Nałkowska i Schulz, Schulz i Nałkowska [w] Teksty Drugie, Łódź 1999, 54/55, s. 211 – 229

Leave a Reply