Przejdź do treści

O „Toż samości” artysty słów kilka.

W epoce (modnego jeszcze ciągle) modernizmu, postrzeganego nieprzypadkowo w kategoriach epoki postromantycznej – artysta, podejrzewany zwykle o uleganie egzaltacji, niekontrolowanym emocjom, nastrojom – traktowany był na prawach istoty niezależnej i wielce ekscentrycznej, skłonnej do demonstrowania lub może – obnoszenia publicznie swego „Ja”. W czasach dojrzałego PRL-u sztuka, postrzegana jako jedyna sfera działalności człowieka, w ramach której dopuszczano istnienie pewnego marginesu swobody, miejsca dla eksperymentów i poszukiwań formalnych (treść bowiem zwykle ustalana „odgórnie” nie powinna budzić wątpliwości) – doświadczała swoistej sakralizacji.

W konsekwencji artysta, miłośnik swobód wszelakich, wyróżniał się ze zbiorowości zarówno ubiorem, teatralnością i nonszalancją gestów jak i możliwością „pozwalania sobie” na znacznie więcej, niż zwykłemu śmiertelnikowi przystało.

Co prawda „klasa robotnicza”, owa „przodująca siła narodu” nie kochała nadmiernie artystów, o czym świadczy pamiętny zapis w księdze z „Wystawy Objazdowej” prac jednego z najwybitniejszych polskich malarzy drugiej polowy XX wieku, Jerzego Dudy – Gracza: „Dobry okulista i wprawny psychoanalityk (nie amerykański) – przywróci Panu zdrową wyobraźnię i jasność widzenia.”

Jerzy Duda – Gracz, „Hamlet Polny”

 

Artysta – skandalista, awangardzista uchodził wówczas za człowieka o ustalonej, czytelnej tożsamości, a bywanie w jego towarzystwie, w towarzystwie istoty programowo doświadczającej moralnego upadku i zepsucia (przypisana raz na zawsze rozwiązłość obyczajów, skłonność do ascezy w jedzeniu i fantazja, owa szlachecka „bujność” w rodzajach spijanych, obowiązkowo – „na krechę” trunków) – stanowiło nobilitację. Tak więc bywanie w towarzystwie artysty (sopocki SPATiF doświadczał był w tamtych latach najazdów żądnych sensacji „miłośników sztuki”) należało do dobrego tonu, zarówno w kręgach drobnomieszczańskiej elity, jak i w środowisku skostniałych, obrzydliwie poprawnych humanistów.

Teraz czas dla artystów – niełaskawy, mimo że społeczne zapotrzebowanie na posiadanie tożsamości wzrasta. Po zarośniętych malowniczym chwastem ścieżkach, peryferiach kulturalnych kraju, gdzieś między Płockiem, Pułtuskiem i Piłą, a więc w przestrzeni celowo skompromitowanej, dotkniętej piętnem zapyziałej, jakże „swojskiej” i miłej zaściankowości – krąży od roku wystawa przygotowana przez Musée des Beaux-Arts w Miluzie, zatytułowana dość przewrotnie „Toż samość” („Identités plurielles”), co w dowolnym przekładzie oznacza „jedność, identyfikacja w wielości”.

„Toż samość” nie to samo, co „Tożsamość”, a więc termin czytelny, oczywisty, słownikowo poprawny, zbanalizowany do ostatka, bezczelnie trywialny i nudny. W „Toż samości” liczy się „samość”, coś jak „swojość”, „naszość” i „mojość”. „Samość” brzmi swojsko, ironicznie, przewrotnie. W „samości” mieszczą się polskie kompleksy, narodowe, rozdęte do granic absurdu – dramaty, surrealne, patetyczne gesty, w „samości” świat artysty – ubożuchny, maluchny, skarlały. W dobie multikulturowej społeczności – „samość” ciąży boleśnie.

Przekonują nas o tym prace Chrystiana Glusaka, który odkrywa swą tożsamość sięgając do (skrywanych zazwyczaj wstydliwie) pokładów naiwności, świeżości i delikatności zadziwionego, przedwcześnie dojrzałego dziecka. Taki odbiór pokazanych na wystawie fotogramów i aranżacji przestrzennych sugeruje, zapisane w katalogu wyznanie, cenionego obecnie we Francji malarza, projektanta, fotografika, człowieka któremu, podobnie jak bohaterowi „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego – świat dzieciństwa kojarzy się z milczeniem, obcością kulturową i językową dorosłych.

Tożsamość odkrywana w bolesnej, przejmującej ciszy – to przede wszystkim fragmenty zapamiętanych i niepojętych obrazów, ascetycznych i poprzez ową ascezę, oszczędność – symbolicznych przedmiotów i scen, to wreszcie magia kolorów, zapachów, zielonych ogórków zanurzonych w przejrzystej, wonnej zalewie, ogórków na których chropawej powierzchni wyobraźnia dziecka dokonuje projekcji wizerunków kochanych, łagodnych, a przecież tak już nierealnych twarzy.

Janusz Leśniak – fotogram

 

 

Nieco inny wymiar tożsamości odkrywają artyści, dla których istotny okazuje się przedmiot, niekiedy tak „zwyczajny” jak szuflada (obiekty autorstwa Bernarda Cheni) czy manekiny krawieckie i płachty z wykrojami (kompozycje Lucienne Smagali).

 

 

 

 

 

 

Metaforyka szuflad okazuje się wielce intrygująca, tym bardziej że artysta rezygnuje tutaj z typowego nagromadzenia przedmiotów, które można by przechowywać w owych magicznych pudełkach, które bardziej przypominają kasety wypełnione znakami i archetypami pamięci, niż użyteczne fragmenty kredensu, komody, przepastnej i mrocznej szafy.

Tajemne, wielobarwne, doskonałe formalnie znaki niosą w sobie głębokie, filozoficzne przesłanie: pamiętamy mozaikę scen, ułamki zdarzeń, które ulegają odrealnieniu, układając się w litery mistycznego, magicznego, runicznego pisma. To właśnie owe „obrazki”, zapisane płasko, obwiedzione czarnym konturem, znaczą ślad naszej obecności na płaszczyźnie, gdyż to, co poza czasem, okazuje się także pozbawione charakteru formy przestrzennej, niepoddanej potrzebie imitowania tego, co mogłoby tworzyć asocjacje ze światem rzeczywistym, dalekim od onirycznych wizji.

Wydaje się, że równie surrealne stają się manekiny przeniesione z pracowni jakiegoś szalonego, upiornego krawca, w umyśle którego zatarła się (jakże nieostra w swej najtajniejszej istocie) granica między tym, co narysowane wprost na formie imitującej fragment ludzkiego torsu, a tym, co jeszcze przynależne światu realnemu, granica między trójwymiarową postacią manekina a płaskim, rozrysowanym na papierze wykrojem.

Owo przedziwne zderzenie, dramaturgiczne spięcie – uświadamia odbiorcy umowność jego osobistego, własnego bytu, bytu zamkniętego w owym fetyszu ludzkiego ciała, jakim w miarę upływu czasu staje się manekin. On to zastępuje osobowość, utrwala ową „samość” lub może po prostu samotność, na którą został skazany uprzedmiotowiony, zamknięty w obciągniętej szarym płótnem, krągłej i zgrzebnej bryle – anonimowy, wyprodukowany na użytek krojczego lub krawca, jakże nieistotny, powielony w setkach egzemplarzy – człowiek.

Jednakże, podczas gdy „bezduszność” uczłowieczonego manekina prowokuje do przemyśleń nad morderczą trwałością uprzedmiotowionej egzystencji – zatomizowany, rozbity na szereg elementów i ułamków, niekiedy odprysków wizerunek człowieka, zapisany na płótnach Daniela Dymińskiego – przypomina o niszczącej sile upływającego czasu.

W tym kontekście najbardziej tradycyjnym medium, sugerującym możliwość trwałego zapisu stanów tożsamości okazuje się fotografia lub malarstwo obecność owej fotografii sugerujące.

I tak w pracach Teresy Żebrowskiej motyw fotografii, pojmowanej jako poddany procesowi teatralizacji zapis uroczystych scen i ważnych (z punku widzenia bohaterów) zdarzeń, wydaje się być wszechobecny. Nie znaczy to oczywiście, że autorka cyklu „Znaki czasu” traktuje fotografię w sposób dosłowny, mamy tu bowiem podziały przestrzeni, przesunięcia planów, swoistą symultaniczność i przenikanie się portretowanych postaci, sugerujące ze wszystko jest tutaj umowne jak na otwierającej się ku światłu, nieco zawoalowanej scenie, pozbawione (tak nieznośnej w przypadku plastyki) maniery snucia opowieści, stosowania konwencji dopowiadania obrazu, epatowania „literackością”.

Pokazane na wystawie kompozycje – to przede wszystkim działa malarskie, fascynujące światłem i świeżym, transparentnym kolorem, intrygujące wyraźną strukturą przestrzeni, podkreślające polifoniczność, współbrzmienie tego, co szkicowe, ledwie zaznaczone z tym, co misterne, bogate, układające się w czytelny, niemal realistyczny, misterny ornament.

W odmienny sposób utrwala ślad obecności obserwatora, czy może raczej ukrytego „sprawcy” utrwalonych na kliszy, wyraziście rysowanych, niemal graficznych wnętrz – twórca fotogramów, utrzymanych w ciepłych, intensywnych barwach – Janusz Leśniak.

Z jego prac emanuje fascynacja cudownością światła, światła które obdarza atrybutem życia i ruchu przedmioty, atrybutem owej (pojmowanej na wskroś romantycznie) wewnętrznej mocy, energii. W konsekwencji wykreowane i szlachetnie zakomponowane przestrzenie muzealnej, w istocie „martwej”, wyrafinowanie pięknej ekspozycji – nabierają nagle waloru scenicznego „dziania się”, swoistego teatrum, w którym stylowy, przeestetyzowany przedmiot okazuje się drugoplanowym bohaterem. Głównym bohaterem staje się tu bowiem Cień, symbol autoportretu ukrytego, Cień, którego obecność staje się swoistą demonstracją, zdecydowanym i mocnym w wyrazie – „memento”.

Odmiennie ową wędrówkę „ku źródłom”, wędrówkę w głąb siebie traktuje Grzegorz Bieniaś, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tworząc polifoniczne, zagęszczone wielością pozornie przypadkowych form, chaotycznych plam i zacieków, splątanych linii, narośli, przenikające się, rozrastające struktury (monotypia na płótnie) – artysta poszukuje uniwersalnego, nadrzędnego porządku, owego mikrokosmosu, z którego wyłoni się rozpoznawalny, możliwy do nazwania – kształt. Tu wszystko rozgrywa się in statu nascendi, na oczach i w obecności widza, tak jakby wydobywanie z magmy, z materii pamięci charakterystycznych konstrukcji, budowli, intuicyjnie rozpoznawanych form – stanowiło teatralny, być może rytualny zabieg zdejmowania kolejnych przesłon, kolejnych warstw, masek skrywających tę jedyną, wyjątkową twarz, owo wewnętrzne „Ja” autora.

 

Dla Adama Brinckena (malarza, rysownika, twórcy polichromii i witraży) tożsamość nie stanowi drogi, poszukiwań, wędrówek. Tożsamość staje się faktem, czy może artefaktem, dziełem skończonym, dookreślonym, zamkniętym i doskonałym, ostatecznym w swej formie. Kompozycje autorstwa Brinckena, funkcjonujące na granicy fakturalnego, bardzo dekoracyjnego malarstwa, pojmowanej na oprawach reliefu tkaniny, czy wreszcie teatralnego obiektu, elementu scenografii – okazują się już nie tyle zapisem poszukiwań i wspomnień, co nonszalancką demonstracją obecności.

Zapewne prawdą jest, że współczesny człowiek, zanurzony w kulturze masowej, doświadczający potrzeby powielania konkretnych wzorców, zachowań, akceptowanych społecznie ról, owych pożądanych i jakże bezpiecznych, kulturowych „matryc” i „kalek” – określa swoją tożsamość z zadziwiającą łatwością, szybko i gładko, bez zastanowienia.

Współczesny człowiek nie jest jednak i nie musi doświadczać w swym (jakże zabieganym, zatomizowanym, pełnym samozadowolenia) życiu – trudnego losu Artysty. Świat współczesnego, spełnionego wewnętrznie człowieka, łączący ową „mojość” i „swojość” – biegnie jakże odległą, wyraźnie wytyczoną drogą ku upragnionej „naszości”.

Artysta skazany nieodwołalnie na „samość”, po latach poszukiwań, eksperymentów, peregrynacji – podąża ciągle osobnym, wyboistym i jakże niebezpiecznym traktem.

Te drogi niekiedy się schodzą i wówczas… Nawet dobry okulista i wprawny psychoanalityk (nie amerykański) nie przywróci nikomu zdrowej wyobraźni, o jasności widzenia – nawet nie ważąc się wspominać.

 

 

Małgorzata Dorna

Piła, sierpień 2015

Leave a Reply