Przejdź do treści

Pupek

Na Wirtualny Fotel zaprosiłam Barbarę Jakubowską – Krzyżagórską. Aktorka na emeryturze. Teraz, gdy została wdową (jej mężem był Klemens Krzyżagórski) postanowiła dni jakoś wypełnić i wypełnić pustkę, jaką los jej stworzył. Nie ma już tego, kto był jej najbliższy, z kim dzieliła nie tylko radości, smutki i rozterki, ale każdą chwilę życia. Zostały piękne wspomnienia lat razem spędzonych, zostały stosy tekstów Klemensa, drukowanych i niedrukowanych, reportaży i szkiców teatralnych. Z ta spuścizną Barbara stara się uporać i ocalić ją od zapomnienia. Warto, bo jest to także świadectwo czasów, które odeszły.

Barbara zna dobrze język francuski. Nie tylko czyta i mówi w tym języku, ale także tłumaczy literaturę piękną z języka francuskiego na polski. Dobrze tłumaczy, bo z dużym wyczuciem i wrażliwością na obydwa języki, z perfekcyjnym wręcz słuchem tłumacza. To jedno z opowiadań.

jhw

 

P u p e k

Pupek był słoniem, który stoczył się w człowieczeństwo i umarł z głodu. Umarł na tej ziemi, którą jego przodkowie władali już wtedy, gdy człowiek był zaledwie wstępnym szkicem, niedopracowanym projektem Stwórcy.

Jego ojciec, wielki pan buszu, przemierzał ciężkimi krokami równiny i lasy Afryki, z Czadu, samego jej serca, aż po wybrzeże Atlantyku. Za nim szło stado, a w nim za matką człapał Pupek.

Pewnego dnia jego matka nagle upadła. Wypadek ten poprzedził ostry huk. Pupek zbliżył się do matki i zobaczył, że jej głowa jest między okiem i uchem przedziurawiona.

W tej chwili czarni ludzie rzucili się na niego z wielkim krzykiem. Pupek instynktownie podrzucał trąbą w lewo i w prawo, do góry i w dół, z całej siły waląc nią w plecy agresorów. Czarni ludzie rozpierzchli się. Ale dwaj ludzie o jasnej skórze, bardziej zręczni, opasali go sznurem i unieruchomili. Od tego dnia Pupek nie mógł już nigdy słuchać ryczenia słoni.

Zawieziono go do miasta położonego na brzegu szerokiej zatoki. Przeraził się tam wysokich domów, które mogły uwięzić olbrzymie istoty, płoszył go widok wrzeszczących handlarzy, niepokoił tłum mrowiących się na ulicach ludzi.

Ale to, co odczuwał najsilniej – było potrzebą mleka. Pierwszego dnia opróżnił skrzynkę z czterdziestoma dziewięcioma puszkami gęstego, słodkiego, skondensowanego mleka, i zasnął. Śniła mu się matka i las.

 

Teraz Pupek miał prawie dwanaście lat. Był wysoki na pięć łokci, a jego czaszka zawierała mózg podobny jakością mózgowi czteroletniego dziecka. Opróżniał niezliczone skrzynie mleka. W kasie administratora zabrakło na nie pieniędzy, więc rząd, chociaż miał wiele wydatków państwowych, przyznał mu subwencję, którą księgowano w rubryce „ Różne”.

W dzieciństwie Pupka zaszły wielkie zmiany. Pewnego dnia jego biały pan stał się nagle srogi. Kazał umieścić Pupka w parku dla kóz, aby żywił się tam świeżą trawą. Na próżno! Pupek próbował po prostu kozy doić. Kozy szalały.

Cała ta zabawa skończyła się przed rezydencją. Biały pan zagnał tam Pupka do małej zagrody z wiązkami trawy i wiadrem wody. Pupek mógł teraz jedynie marzyć sobie o okrągłych, z białej blachy, puszkach mleka, które przypominały mu matkę.

Pewnego ranka biały pan, który stał się jego przybranym ojcem, nie podszedł, jak zwykle, do zagrody Pupka. Wyjechał w głąb kraju.

Działo się to w okresie kiedy na lądzie Afryki wymieniali się jej zarządcy: wyjeżdżali niemieccy, przybywali francuscy. Przybrany ojciec Pupka spakował się. Zabrał pieniądze, ubrania, książki, rodzinne pamiątki. Ale nie wziął swojego słonia.

Teraz Pupek otrzymał pana z administracji francuskiej. Tubylcy, jeńcy wojenni, którzy go nadzorowali, codziennie kładli przed nim świeżą trawę. I Pupek nadal żył w zarezerwowanym dlań fragmencie parku, daleko od niespodzianek, dzikości i niebezpieczeństw buszu, którego zapach powoli zapominał.

 

Drugi z kolei właściciel Pupka, został odwołany do Francji. Także nie zabrał słonia ze sobą. Pupek żałował go, a nawet za nim tęsknił, gdyż on mówił do niego cicho i łagodnie, drapał go po gardzieli, dawał trochę cukru, chleb i banany. Dzięki niemu Pupek zapomniał swojego poprzedniego właściciela i spijane wówczas puszki mleka.

Kolejna wojna w Afryce na jakiś czas skończyła się. Ale Pupek nie mógł się z tego cieszyć, bo teraz zaczęły się jego kolejne nieszczęścia. Wokół niego było więcej strażników i więcej trawy. Ale komendant miasta miał dzieci. Musiał je karmić i zabawiać. Uwolnił więc Pupka z zagrody w parku, bo chciał się go pozbyć. Otwarto mu drzwi. Pupek nie wybrał jednak drogi do buszu, lecz tę, która prowadziła do miasta.

Patrząc na Pupka, widziało się dużego chłopca, na przemian niesfornego i łagodnego, którego bardzo interesowali ludzie. Gdyby nie to, że od czasu do czasu podrzucał trąbę, by wyczuć wiatr, że rozkładał swoje szerokie uszy, by się wachlować, że ocierał się o drzewa i palisady, by się uwolnić od kleszczy – można by pomyśleć, że z dnia na dzień traci on swą słoniowatość i staje się przechodniem takim, jak inni, tyle że większym. A Pupek przechadzał się po mieście, bo szukał sobie nowego pana. Szukał daremnie. Chętnie bawiono się z nim, lecz nikt nie chciał przyjąć go do rodziny, ani nawet zaprosić do domu jako gościa.

Czarni ludzie nie chcieli, bo pamiętali o swych zdewastowanych przez słonie polach, o zdruzgotanych przez nie chałupach.

Biali ludzie nie chcieli, bo w sprawozdaniach z wydatków miejskich trzeba by zapisać żywienie słonia, a ich zwierzchnicy sądzili, że zwierzę z buszu powinno się samo wyżywić.

Dozorcy parku otworzyli więc zagrodę i Pupek mógł teraz codziennie wychodzić i wracać według fantazji. Zagroda była otwarta także od strony lasu, który widniał z dala, olbrzymi i ciemny pod szaroniebieskim niebem.

Pewnego dnia, spoglądając na las, poczuł Pupek swędzenie głowy. Podrapał czoło o otaczający mur, obrócił się w stronę horyzontu, który go przyciągał, poczuł wiatr, wysilił oczy i, kołysząc się, z uszami przylepionymi do ramion, ze zniżoną trąbą – wyszedł z zagrody. Wewnętrzne głosy przypominały mu rodzinne stado, tam w dali, na tych ziemiach oświetlanych teraz wschodzącym słońcem. Ale z drugiej strony kusiło go wspomnienie białego człowieka, który mówił do niego łagodnie i dawał mu jedzenie o smaku słonym, a przede wszystkim cukrowym. Cukier! Pamiętał, że początkowo z pewnym strachem pozostawił rozpuszczający się kawałek głowy cukru w swym pysku, po czym jednym kłapnięciem szczęki skruszył go i językiem odkrył lepką, mocną słodycz! Ten cukier sprawił, że zapomniał o młodych pędach bambusa, a nawet o grubych, wonnych bananach. Teraz więc, gdy ruszył ze swej zagrody, poszedł nie do buszu, lecz w kierunku cukru. Człapał do miasta.

 

Nigdy już nie spotkał pana, ale wszędzie znajdował otwarte sklepy. Ludzie, którzy nie chcieli go przygarnąć, byli jednak hojni: zawsze dawali mu cukier. Bawiło ich gdy wyciągał trąbę, żeby wziąć cukier swymi, nie grubszymi niż dwa palce u ręki, wargami i zanieść go oraz schować w swej paszczy. W mieście nikt nie chciał hodować słonia, ale wielu poszukiwało rozrywki. I to właśnie stało się przyczyną zdarzenia, które zapoczątkowało nieszczęście Pupka. Stało się to 14 lipca, w rocznicę zburzenia Bastylii, obchodzoną jako najważniejsze święto Republiki Francuskiej.

W dniu 14 lipca wszystkie sklepy były pozamykane. Wszędzie wisiały flagi. Nikt nie dał Pupkowi najmniejszego kawałka cukru, ani nawet małego słonego biszkopta.

Aby wrócić do swej zagrody, musiał przejść obok klubu, gdzie urzędnicy rządowi świętowali zburzenie Bastylii na uroczystym cocktailu. Siedzieli przy stołach, zastawionych kieliszkami i częściowo już opróżnionymi butelkami koniaków, likierów, szampana i wina. Pupek z dala zauważył otwarte drzwi i ludzi białych, podobnych do jego pierwszych panów. Panowie zaczynali się już nudzić, bo opowieści o polowaniach, handlu i administrowaniu kolonią wlokły się tam od kilku godzin.

W tę nudę wkroczył Pupek. Zobaczono go w pobliżu klubu i zawołano tym imieniem, które dał mu jego pierwszy pan. Zrozumiał i kołysząc się przybył przed klub. Dostała mu się w nagrodę cała rezerwa biszkoptów i cukru.

– Podajmy mu szampana i niech wypije na cześć Republiki! – zawołał młody, lekko już podchmielony porucznik. Kiedy zbliżono puchar, okazało się, że jest za mały dla trąby Pupka. Ktoś wziął szklany kubełek, w którym chłodzono napoje, wysypał z niego lód i wlał tam całą butelkę szampana. Pupek powąchał, posmakował i wypluł. Jeden z gości powiedział : -To nie dość słodkie! – i dolał do szampana pół butelki likieru anyżowego, ktoś inny dodał butelkę curacao. Pupek zanurzył w tym cocktailu koniuszek trąby, zamknął oczy, pomachał uszami, spróbował znowu i oparł uszy na ramionach. Wielki szklany pojemnik był pusty.

– Chwat! – pochwalono Pupka.

Kiedy biali ludzie powstawali, by pójść do domów, Pupek chciał poczłapać w ślad posiadaczy tego słodkiego płynu, który tak przyjemnie łaskotał mu trąbę i gardło. Ale stało się z nim coś dziwnego: nie był w stanie poruszać się na nagle ociężałych łapach. Stał chwilę niezdarny, zaskoczony swoim stanem, potem ciężko się zatoczył i, przewracając palisadę, zległ na skwerze i zasnął.

Śniło mu się, że jest największym ze słoni i równocześnie – słoniem najbardziej lekkim. Że mieszka w krainie, gdzie na preriach rosną pocukrowane trawy, a woda w rzekach jest słodka i przyjemnie drażniąca podniebienie. Był w tym śnie potężny, zręczny i szczęśliwy.

Obudził się z nadejściem nocy. Był sam. Jego zręczność ze snu znikła. Zdrętwiałe, ciężkie ciało długo nie pozwalało mu się podnieść. Wreszcie stanął jednak na nogach i, z pustym brzuchem, ze zwisającymi uszami, wolno poczłapał ku zagrodzie.

 

Następne dni stały się dla Pupka mieszaniną zabawy i nieszczęścia. Ten syn potężnego króla lasów został bowiem żebrakiem, i to najbardziej haniebnym z żebraków. Powrócił na miejsce, gdzie go upojono, ale podczas dnia klub był pusty, a wieczorem Pupek bał się bijących stamtąd świateł.

Człapał więc na targowiska, gdzie wyciągał trąbę, jak żebrak wyciąga rękę po jałmużnę. Wiedziano już o co żebrze, ale nie chciano dać mu tego za darmo. Rozkazywano mu: „Zrób coś śmiesznego! ”. Albo: „Poproś ładnie!”. I Pupek prosił. Podnosił trąbę, poruszał uszami, przysiadał na zadzie. Ale rum, który dostawał w nagrodę nie mógł przecież pożywić młodego słonia. Pupek miał często pusty brzuch, był słaby, wieczorami słaniał się nie wiadomo z czego bardziej – z opilstwa, czy z głodu?

Wieczorem sklepiki zamykano, biali ludzie z klubu szli do domów. Wtedy Pupka wołał las. Ogarniał go wiejący ze wschodu wiatr, pieścił mu wielkie, nasłuchujące uszy, a Pupek wzruszał się, niepokoił i coraz częściej ogarniała go czarna melancholia.

Pewnej nocy dozorca parku zauważył: „Pupek wyszedł !”.

Rzeczywiście, wyszedł przez otwartą teraz stale bramę. Drogę oświetlał mu księżyc i Pupek krokiem słonia, ciężkim, szybkim, maszerował w stronę lasu. Las otworzył przed nim swoje czarne wejścia. Pupek odczuł w nim wonie silne i nieoczekiwane, usłyszał szelesty, które zapomniał. Przypomniał sobie, że jest głodny i zaczął zrywać trawę oraz odcinać młode pędy krzewów. Księżyc oświetlał tę ucztę.

Człapiąc wśród drzew, złamał suchą gałąź. Ten hałas obudził małpy, które spały na drzewach. Z drzewa na drzewo podawały sobie głośny, ostrzegawczy sygnał: „Niebezpieczeństwo !”. Po chwili ich krzyki umilkły i korony drzew rozbłysły: to setki par świecących oczu wypatrywały wroga, który zakłócił im sen.

Pupek widział to po raz pierwszy w życiu i oszalał ze strachu. Jego obwisły brzuch cały się trząsł, przykleił uszy do ramion, rzucił się do ucieczki. W niezdarnym biegu wlazł w kopiec termitów, potknął się i upadł, łamiąc z trzaskiem kępę krzewów. Przerażone kolejnym hałasem małpy gromadziły się, krzycząc. Rzucały na Pupka gałęzie. Pupek też szalał z przerażenia, ale im bardziej szalał, tym więcej budziło się mieszkańców lasu, który nagle stał się głośny i groźny. Ostrzegawczy i agresywny jazgot lasu znaczył: „ To wróg ! On śmierdzi człowiekiem !! ”.

Pupek był głodny, ale ani myślał, by jeść, był spragniony, ale ani myślał, by pić. Podniósł się i tak szybko, jak tylko mógł, uciekał z lasu.

W biegu wróciło inne pragnienie. Przypomniał sobie słodką wodę ognistą, którą dawali mu ludzie, i z pochyloną trąbą wracał do miejsca, gdzie był nią częstowany. Nie odczuwał już głodu. Jego wielki brzuch kołysał się, poruszany wiatrem, jak pusty wór.

Rankiem stróż nocny parku zameldował swym zwierzchnikom:

„ Pupek wyszedł, ale znowu przyszedł ”.

Pupek wrócił na targowisko, do sklepów. Ale tu działo mu się coraz gorzej – nie chciano już trwonić rumu na jego żałosne popisy.

Pewnego wieczoru, gdy wracał z targowiska do swej zagrody, od strony rozświetlonego klubu zawołał go po imieniu jakiś nieznany, niski głos. Pupek zbliżył się ze zniżoną głową, ufnie i z nadzieją; jego małe oczy błyszczały. Człowiek podał mu całe wiadro alkoholowych zlewków szampana, likierów, lemoniady. Pupek pił, a gdy naczynie było puste, pomachał dziękczynnie uszami i poszedł ku swej zagrodzie.

Noc zstąpiła na afrykańską ziemię, na zwierzęta i ludzi, na las i miasta, i na Pupka, który w ciemności i oszołomieniu zgubił drogę do swego legowiska. Człapiąc chwiejnie po mieście i jego peryferiach, zabłądził na dworzec towarowy. Tam potknął się o dużą drewnianą skrzynię i upadł w poprzek torów.

Ostatni pociąg z dworca już dawno odjechał. Budynek stacji był pusty, bo ulewna afrykańska burza wygoniła jej urzędników do domów. Pupek zasnął na torach mocno i głęboko.

 

Śniła mu się wielka uczta, która jego brzuch uczyniła olbrzymim i tak ciężkim, że nie mógł go podnieść. W uczcie uczestniczyło stado słoni, które tańczyły, a miliony ich łap, grubych jak pnie wielkich drzew, dreptały wokół niego. Chciał się podnieść i tańczyć razem z nimi, lecz nie potrafił – był ciężki, tak bardzo ciężki, że zaczął zagłębiać się w ziemię. Otworzył gardziel, krzyczał, wołał ratunku. Ale miliony słonich trąb ryczało: „ Pupek zapomniał o swoim plemieniu ! Pupek śmierdzi człowiekiem !! ”.

Opuszczony przez wszystkich, leżał w świetle księżyca bezwładny i nagle lekki. Księżyc nie dziwił się jego sytuacji – nie jedną już śmierć widział.

 

Nazajutrz pociąg pasażerski został zablokowany. Podróżni dziwili się: „ Co to za dziki kraj ! Tyle tutaj jest słoni, że okupują nawet dworce kolejowe ! ”.

Na niebie sępy i marabuty krzyczały; „Co za piękne mięso! Wielkie mięso!”.

Krzyczały radośnie, bo robotnicy za pomocą dźwigów i sznurów wyciągali na zewnątrz toru ciało Pupka.

Niczyje, niepotrzebne ludziom, porzucili je na ziemi. Na tej ziemi, którą jego przodkowie władali już wtedy, gdy człowiek był dopiero wstępnym szkicem, niedopracowanym projektem Stwórcy.

(Opowiadanie ze zbioru: > HISTOIRES DES BÊTES QU’ON APPELLE SAUVAGES < . D’APRÈS A. DEMAISON . Przekład i adaptacja: Barbara Jakubowska-Krzyżagórska).

 

 

 

Leave a Reply