Przejdź do treści

UMIAŁ „CZYTAĆ REŻYSERA”

 

I aktora. I scenografa. Po prostu umiał „czytać” teatr i pisać o teatrze. Niezwykle wnikliwie i niebywale uczciwie. Zygmunt Greń. Odszedł 17 sierpnia 2012. Dla wielu krytyków teatralnych i publicystów (w tym dla mnie) Mistrz i mentor. Człowiek zawsze wzbudzający szacunek. I krytyk zawsze wzbudzający szacunek. Rzetelny, niebywale uczciwy w swoich ocenach, nigdy nie poniżający nikogo, nigdy nie naruszający niczyjej godności, nawet gdy czyjeś dzieło oceniał bardzo surowo.

A słów ostrych w swoich recenzjach nie szczędził. Jak i pochwał, gdy rzecz była dobra i cenna, gdy niosła ważki ładunek myśli, emocji i artyzmu. Miał to – dzisiaj coraz bardziej wyjątkowe – spojrzenie na teatr, na literaturę, oparte nie tylko na własnej wrażliwości, ale i ogromnej wiedzy. Rzetelnie i zawsze uczciwie oceniał to, co widział na scenie, a nie to, co chciałby zobaczyć, choć reżyser, aktorzy poszli w inną stronę. Szanował cudze zdanie, cudzą interpretację. Wymagał tylko jednego: by była uzasadniona teatralnie i wbudowana w głębszą refleksję. Nie znosił przedstawień „nie skażonych myślą”, jak mawiał, pustych jak tykwa, choć niekiedy artystycznie urokliwych.

Pamiętam go łagodnie uśmiechniętego, serdecznego, życzliwego. Nawet gdy mówił, że to, co napisałam jest do bani, bo zbyt emocjonalne, a za mało esencjonalne, słuchałam jego słów niemal jak Ewangelii. Wiedziałam, że miał rację, a jego ocena nie wynika z własnej „wszystkowiedzy”, ale pragnienia nauczenia mnie wnikliwszego patrzenia na teatr, analizowania i zadawanie, nieustannego, zadawania pytań. Podstawowych: „po co”? I „dlaczego:”? Przede wszystkim nauczył mnie analizować dzieło teatralne w całej swojej złożoności. Szukać w nim myśli, idei, wizji, nie estetycznych piękności i pięknotek, które często są urokliwe, ale nic ponadto. Dla Pana Zygmunta nie było miejsca w recenzji, eseju czy szkicu dla słów nieważnych czy tylko ozdobnych. Nawet gdy brzmiały ślicznie, ukazywały „głębię” myśli, czucia i odczucia. Za każde słowo, Słowo, było się odpowiedzialnym. Musiało być w tekście znaczące. Musiało mieć swój ciężar.

Gdy go poznałam był dojrzałym, znanym krytykiem. Ja początkującą adeptką w opisywaniu teatru czy dzieła literackiego. Dziś wiem, jak często moje sądy były naiwne i „dziewczęce” (byłam dopiero studentką), jak naskórkowe i powierzchowne to były próby czytania teatru. Jednak Pan Zygmunt widział w nich coś „wartego grzechu”, bo je w „Życiu Literackim” drukował, bo zachęcał mnie do wpatrywania się i wsłuchiwania w ówczesny teatr i dramat. Pamiętam, długie niekiedy, z nim rozmowy, szczególnie jedną, niemal nocą. Deptaliśmy po krakowskich uliczkach i przekonywaliśmy się nawzajem, że Tymoteusz Karpowicz był wyjątkowym dramaturgiem, do którego teatr przez lata będzie wracał. Myliliśmy się. Choć nie ulega wątpliwości, że Karpowicz był wybitnym dramaturgiem II połowy wieku XX, to teatr do jego sztuk nie wraca. Jak i do wielu innych autorów. Pamiętam rozmowy o dramaturgii Zbigniewa Herberta, o teatrze Kazimierza Brauna, o Jerzym Grzegorzewskim, Jerzym Treli, Zofii Jaroszewskiej… To były autentyczne rozmowy, bo Pan Zygmunt potrafił słuchać i dyskutować. Nie wygłaszał opinii ex cathedra, cenił zdanie innych. Był człowiekiem o ogromnej kulturze osobistej, subtelnym i wrażliwym, ale gdy chodziło o przedstawienie, o teatr, o literaturę potrafił być surowy i bezwzględny w swej ocenie.

W jakimś momencie w teatrze widywało się go już bardzo rzadko. Pisał głównie o książkach teatralnych, przeniósł się do „teatru zamkniętego”, teatru wskrzeszanego na papierze przez krytyków, znawców i uczonych, a także sympatyków tej sztuki. „Nareszcie zagrzebać się w książkach, czasopismach, tekstach” – wyjaśniał. Bo, ile byśmy nie napisali o „rozmaitych uszach, nosach i łydkach reżysera, ta ilość, niestety, nie przejdzie w jakość, i ani o środowisku, ani o epoce, nie uda jej się wiele powiedzieć”. To była odpowiedź na książkę Marii Czanerle (Panie i panowie teatru), w której pisała m.in.: „Boimy się rysunku postaci, jakim posługiwał się Saint – Beauve, pisząc o „łydkach Stendhala” z równa swobodą i wdziękiem co o cechach zależnych od środowiska i epoki. (…) Portrety zastąpiliśmy kronikami, można pisać o detalach przedstawienia, nawet kiedy nic z nich nie wynika, nie wolno i nie uchodzi napisać o uszach reżysera, ani o nosie aktora, nawet jeżeli od uszu i od nosa zależy niezmiernie wiele”. Zygmunt Greń uważał, że ówczesna krytyka niczym zaczarowana w wiedźmę królewna jest zaczarowana w wiedzę. Kto czarował – nie bardzo wiadomo. „Że czeka na swojego szewczyka, który potrafiłby mężnie przerwać pierścień czarów, to pewne – pisał. – Tymczasem skrywają ją strzępy i łachmany, okrawki z czasopism literackich, a piękna niegdyś buzia wykrzywiona grymasem i cała w drgawkach. Czy wolno więc napisać, że krytyka teatralna zdołała jednak zachować swój wdzięk i szatki skromne, lecz niesplamione, nienaznaczone piętnem ni wiedźmy, ni wiedzy?” Cóż dzisiaj można napisać o krytyce? Wszak prawie jej nie ma, co instynktownie wyczuł Greń już przed laty. A teatr? Słowa padają ze sceny i tylko słowami można opisać niepowtarzalność bądź nijakość tego, co wydarzyło się na scenie. Można… Tylko dla kogo i po co?

Zygmunt Greń zaczął tworzyć swój „teatr zamknięty”. Można w nim, bowiem, było wspominać albo marzyć o wielkim sezonie… W swoim „Teatrze zamkniętym” wyłapywał to, co najwięcej mówiło o ówczesnej kulturze, teatrze, literaturze, co może – a i powinno – pobudzać do głębokiej refleksji. Nie interesowali go twórcy poszukujący fetyszów ani „prorocy” dzisiejszego teatru. Interesował go teatr myślący, ważny „tu” i „teraz”, żywy, posługujący się pięknym, ale ważkim Słowem. Teatr krystalicznie czysty i przejrzysty w swej teatralnej formie i estetyce. Teatr ważny dla twórców i widzów.

Gdy kończyło się życie „Życia Literackiego” dostałam od Pana Zygmunta liścik i kilka w nim słów: „idzie nowe, zaborcze jak potop. Ufam, że Pani się w tym nie zagubi”…

Żegnaj, Mistrzu. Jestem wdzięczna losowi, że Pana spotkałam, że dane mi było uczyć się od Pana patrzenia na teatr, że pod Pana czujnym, ale jednocześnie przyjaznym, okiem czyniłam pierwsze kroki recenzenckie.

Justyna Hofman-Wiśniewska

Leave a Reply