Przejdź do treści

Interesuje mnie rozmowa z widzem

Z Ewą Wycichowską, dyrektorem Polskiego Teatru Tańca rozmawia Anna Leszkowska
Ten rok to dla Pani same okrągłe rocznice: 40-lecie pracy artystycznej, 35-lecie Polskiego Teatru Tańca, w tym – 20 lat pod Pani kierownictwem. Takie jubileusze zwykle skłaniają do refleksji: co się przez ten czas zmieniło? Co pozostało niezmienne?
– Wszystko się zmieniło, stały jest jedynie taniec, wymagający całkowitego poświęcenia się. Ta sztuka była, jest i będzie zaborcza. Podsumowując lata poświecone sztuce tańca mogę powiedzieć, że różni ludzie mnie zdradzali, byłam w różnych trudnych sytuacjach, ale taniec mnie nie zdradził nigdy. Ta miłość została odwzajemniona.
 W tańcu zmieniło się bardzo wiele i zmienia się coraz szybciej. Jedna  dekada oznacza dynamikę  pokolenia, inspiracji, technik, stylów, formy, gatunku. W II poł. XX w. wykrystalizował swoje podstawowe cechy gatunek „teatr tańca”, w którym się "utopiłam". Jego nadejście zapowiadała już twórczość Kurta Joossa, (z którym miałam szczęście pracować), a od jego czasów  estetyka i technika tańca wciąż się uzupełnia o nowe cechy. Dostałam wielki dar od losu, mogąc  pracować przez 20 lat w Teatrze Wielkim  w Łodzi, gdzie odbywały się Łódzkie Spotkania Baletowe.  Taniec współczesny był na nich bardzo mocno obecny, na ten festiwal przyjeżdżały teatry tworzące historię tańca XX wieku, jak zespół Bejarta, Netherlands Dans Theater czy Baatsheva Dance Company, ale także kontrowersyjni choreografowie, którzy dziś są ikonami np.  francuskiego tańca – choćby Dominique Bagouet, czy Maguy Marin z "May be", spektaklem, który mnie zachwycił, ale – pamiętam – wzbudził wielkie dyskusje o estetyce i przez dużą grupę publiczności został odrzucony. Współczesny taniec zrewolucjonizował w ogromnym stopniu wszelkie formy kategoryzacji, zawdzięczamy to w tym samym stopniu choreografom amerykańskim z Marthą Graham na czele, co ekspresjonizmowi niemieckiemu i temu wszystkiemu, co proponował stworzony przez Joossa ośrodek w Essen, z którego „wyszła” i Pina Bausch i Susane Linke. Przenikało się to wszystko z dyskusją w teatrze dramatycznym. Na wiele światowych ośrodków miała wpływ twórczość Kantora i Grotowskiego, zaczęto myśleć o tańcu teatrem.
Pewna grupa choreografów, w ślad za plastykami i muzykami, przeżyła też fascynację minimal artem i formułą postmodern dance, która w skrajnej postaci przybrała niestety karykaturalne rozmiary i stała się jedną z przyczyn, dla których cześć – szczególnie amerykańskiej publiczności – straciła zaufanie do tańca współczesnego, który zaczęto postrzegać jako azyl dla braku profesjonalizmu.
Jestem ciekawa nowych dróg, niektóre okazują się tylko ścieżkami, inne ślepymi zaułkami, weryfikuje to wszystko widz, który ostatecznie wybiera teatr, który traktuje go poważnie, jak partnera do rozmowy.  Mnie  fascynuje teatr tańca, bo to jest sytuacja dialogu z widzem. Przez wiele lat tańczyłam w repertuarze klasycznym, ale doskonałość techniczna, ten nadmiar ruchu przestał mnie satysfakcjonować, podobnie jak w postmodernie – bezruch, czy jak w różnych kierunkach tańca współczesnego – zadowalanie się różnymi, nawet efektownymi wiązankami ruchowymi, wypełniającymi czas i przestrzeń… To jest dla mnie za mało i temu pewnie nie poświęciłabym całego życia. Natomiast teatrowi, gdzie głównym środkiem wyrazu jest taniec, ale w którym można użyć każdego ruchu – także codziennego i baletowego (pod warunkiem, że się go zna) – tak.  Bo interesuje mnie rozmowa artysty z widzem, spotkanie, w którym i przestrzeń gry i przestrzeń widza  naprawdę się przenikają. Nie chcę odpowiadać na pytania, nie chcę być podziwiana – być może tak było kiedyś, bo każdy tancerz po szkole baletowej oczekuje podziwu, uznania dla swoich umiejętności, swoich ról. Dzisiaj interesuje mnie dialog z widzem.
Natomiast teatr tańca też się przez te lata zmieniał;  istotę tych zmian najlepiej wyraziła Pina Bausch – nieważne jest, jak się ludzie poruszają, ale to, co ich porusza. I nie tylko widzów, ale także tancerzy. Teatr tańca różni się od teatru baletu tym, że taniec tutaj jest improwizacją konkretnych wykonawców, pozostających w grupie i uczestniczących w pewnym procesie, który powinien się ujawniać na spektaklu. W teatrze tańca można używać wszystkiego: różnych szkół, technik, stylów, nawet rewii, głosu, śpiewu, mowy. Są to wszystko elementy kształtowania "tekstu" tego teatru.
Mówimy o zmianach w gatunku, a co się przez te lata zmieniło w choreografii?
 – W choreografii też pojawiają się różne mody, niektóre pozostają, ale od pewnego momentu wraca konieczność techniki. Nie po to, żeby się nią popisywać, ale żeby używać jej bez problemu. Tancerz musi być wszechstronnie wyszkolony, ale technika ma być tylko środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Wróciliśmy do tego po porzuceniu techniki w bardzo wielu dziedzinach, np. William Forsythe wymaga akrobacji, Wayne McGregor – kreatywności. W tej chwili tancerze są przyzwyczajani do improwizacji i kreatywności, a nie do kopiowania, imitacji, powielania.
Ale kiedy pani zaczynała tańczyć, był to okres bardzo mocnych nazwisk w choreografii, artystów, którzy tworzyli swoje style i szkoły. Tu się wiele zmieniło…
– Jest podobnie jak w teatrze dramatycznym – są gwiazdy sezonu. Nie ma przemian, które możemy obserwować w długotrwałym procesie. A przynajmniej są to przypadki bardzo rzadkie. Choreografowie przyjeżdżają gościnnie, raczej robią projekty, czyli zbierają ludzi o różnych umiejętnościach, to jest krótki proces, każdy szybko coś robi – to, co umie, lub dobiera się w castingu osoby pod określonym kątem  – nawet fizycznych preferencji,deformacji czy wręcz  kalectwa, którym się epatuje lub używa jako środka wyrazu. Nie ma więc teraz zespołów o dłuższej tradycji, chociaż Francja jest tu chlubnym wyjątkiem. Działa tam przecież Maguy Marin, Karine Saporta, Angeline Preljocaj, ale też wielu wschodnio-afro-arabskich twórców, którzy tam się zadomowili, stworzyli zespoły i robią bardzo ciekawe rzeczy jak np. Abou Laagra, na jak długo – nie wiadomo. Ale to są kompanie na ogół nieliczne, do 10 osób. Nie ma już takich zespołów jak Bejarta. Takie duże teatry są jeszcze w Izraelu, ale to się też powoli wykrusza – został właściwie Rami Be'er, prowadzący od lat Kibbutz Contemporary Dance Company i wspomiana wczesniej Baatsheva Dance Company, już bez  Ohada Naharina, który kilka lat temu zrezygnował z kierowania zespołem. Żeby choreograf mógł wypracować własny styl, a także ukształtować ciała tancerzy, ich myślenie o tańcu – potrzeba 10 lat. Tyle trzeba czekać na pierwsze wyniki. A w projekcie to niemożliwe – zatem  albo cytuje się siebie, albo coś, co się robiło, albo zbiera to, co robili inni. Żeby wypracować styl zespołu potrzeba 15 lat syzyfowej pracy, niekiedy pracy Herkulesa, – co roku trzeba sprzątać stajnię Augiasza oraz   dawać nowy pokarm,  szukać witamin…
Żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest jednorazowe, nie ma nic stałego, a zmiany stały się czymś naturalnym i nieuchronnym. Zatem chyba nie ma powrotu do takich modeli, do jakich tęsknimy…
–     Dlatego takie myślenie o sztuce powinno być bardzo pielęgnowane. Przez kogoś, kto powinien i mógłby to ochronić i dać artystom możliwość skupienia. Bo teraz tworzymy w biegu, według jakiejś mody, szybko się to sprzedaje, granty zdobywa na zasadzie: kto pierwszy, albo kto lepiej napisze projekt. W zasadzie nie ma szansy na skupienie, na jakiś głęboki proces twórczy. Przez ostatnie 20 lat starałam się nie ulegać temu pośpiechowi i komercji i zdaję sobie sprawę, że to może być niedoceniane. Te przemiany, które tyle kosztują, drążenie własnej, indywidualnej drogi od pewnego momentu stały się trudne.
 Był czas, kiedy angażowałam bardzo wielu tancerzy z zagranicy, żeby wzbogacali zespół, ale chciałam też dać tancerzom różne choreografie. Takich choreografów, którzy mieli za sobą arcydzieła, jak Mats Ek, którzy zmieniali rodzaj ruchu w kierunku tańca współczesnego potraktowanego jako emocja, wyraz – albo jako kształt – jak u Dominique Bagouet.  Teraz zaczynam inwestować głównie w polskich tancerzy. Chodzi mi tu o pewne geny polskości – w których jest gdzieś ten Kantor, Grotowski i myślenie o naszej historii, o naszym romantyzmie, który gdzieś w nas drzemie i odróżnia od innych.
    Kiedy przejęłam PTT, byłam już na etapie tworzenia choreografii "pod określonego tancerza", jego możliwości, myślałam już kategoriami tego tancerza. Swoje potrzeby artystyczne realizowałam na końcu. Lider, który jest w stanie zrezygnować ze swojej kariery, może osiągnąć dalekosiężny cel. Ktoś, kto będzie dążył wyłącznie do własnego rozwoju, kariery, będzie kształtować zespół pod własne potrzeby artystyczne – prędzej czy później poniesie klęskę. Takie zespoły w tej chwili upadają. Ale takie myślenie o kształtowaniu zespołów mają głównie kobiety.
 – Z takiego rozumienia służebności wobec sztuki powstały warsztaty tańca?
– 15 lat temu zainicjowałam i przy pomocy niewielkiej grupy współpracowników stworzyłam warsztaty tańca, w których uczestniczy co roku 1,5 tys. osób. Jest to popularyzacja tańca z zarazem możliwość odkrywania i kształtowania siebie poprzez ruch. Warsztaty przełamały barierę żelaznej kurtyny – takie projekty były realizowane w krajach zachodnich, sama w nich uczestniczyłam i jeżdżąc na takie kursy, wiedziałam, jak wiele one dają i zawodowcom i ludziom, którzy nie mają profesjonalnych ambicji. Dziś taniec przeżywa swój absolutny renesans, nie zawsze w najlepszej oprawie, niepokoi nadmiar komercyjnych przedsięwzięć, ale jednocześnie cieszy, że tak wielu, szczególnie młodych ludzi, chce się wypowiadać właśnie językiem tańca. Oni też mają coś do powiedzenia światu, tyle że brakuje im jeszcze środków. Jestem w stanie im pomagać, promować ich. Jeśli zdarza mi się być w jakimś jury, unikam wyścigu po nagrody, jestem przeciwna atmosferze turniejowości, biegu po sukces i popularność, którą można zdobyć w 1,5 minuty.  To nie jest prawda o tańcu. Popis  za pieniądze, tania popularność, sprzedawanie się za wszelką cenę- to zniszczyło  już antyczną sztukę rzymską. Wydaje mi się, że dzisiaj trudniejsze jest sprzeciwienie się temu zjawisku, bo publiczność też często woli łatwe popisy niż sztukę, która zmusza do myślenia, może zasmucić, czy dotykać czegoś, co jest niewygodne, uwierające. A na tym polega teatr tańca i teatr współczesny, postdramatyczny.
Sztuka tańca jest wyjątkowo nakierowana na człowieka. I jeśli ktoś wybiera tę sztukę – płaci jakaś cenę, jak za każdy wybór. Ja także zapłaciłam – i jest to cena bardzo wysoka. Konsekwencja w utrzymywanie tego kierunku przez 20 lat w PTT i wysokie wymagania zarówno artystyczne, jak i etyczne, jakie oczekuję od artystów, przysporzyło  mi wielu wrogów – zarówno z baletu, jak i z tańca nowoczesnego. Ale ja nie zamierzam składać broni, w tej chwili głównie myślę o moich następcach, to o ich przyszłość się martwię, w tej chwili kształtuje się trzecia generację choreografów PTT, z wielkim trudem zdobywam środki na ich rozwój. Bo każda kreacja – nawet najmniejsza – jest kosztowna. W Polsce w tej chwili jest tak, że kto nie ma kwalifikacji, bądź dopiero je zdobywa – szybciej zdobędzie stypendia, pieniądze, możliwość realizacji, rezydenturę niż osoba z zawodowymi kwalifikacjami.
Robi się teraz w Polsce różne rzeczy, modny jest taniec towarzyski, hip-hop, break dance – ale to nas nie wyróżni na tle świata, nawet jeśli jest bardzo nagłośnione medialnie, to nie jest dobry czas dla tworzenia w skupieniu, poszukiwań, miejsce indywidualności zajmuje unifikacja. Polskim problemem jest też ogromna polaryzacja środowiskowa, przybierająca nawet formę walki podjazdowej, miejsce konfrontacji artystycznej zajmują dwuznaczne praktyki menedżerskie i to mnie smuci najbardziej.
Czy są jakieś stale punkty odniesienia w Pani pracy?
– Co kilka  lat pojawia się wyzwanie, które realizuję. Ale tak naprawdę mam poczucie, że ciągle robię to samo – walczę o prawdę, o sens tej sztuki najpierw jako wykonawczyni solistka, potem primabalerina, choreograf, dyrektor zespołu i pedagog, wreszcie profesor Akademii Muzycznej. Te cezury dotyczą nie tylko wyzwań artystycznych, ale i zdarzeń życiowych. Teraz bardzo dużo  mojej energii pochłania  dydaktyka i praca naukowa, nie spodziewałam się w moim życiu tak wielkiej fascynacji tą drogą, tak jak wiele lat wcześniej nie podejrzewałam, że tak bardzo zagarnie mnie  tworzenie choreografii. Wszystkie te etapy przychodzą z zaskoczenia, są mi ofiarowywane – także objęcie kierownictwa PTT, bo przecież nie miałam nigdy żadnych ambicji kierowniczych,  spełniałam się w tańcu, jako wykonawczyni, pedagog, choreograf. A przecież przede mną jeszcze potrzeba podzielenia się swoją wiedzą z innymi, opisania tego, w czym uczestniczyłam, taniec musi mieć swoją pamięć. Dzisiejsi młodzi, w których ze smutkiem dostrzegam tak wiele bezwzględnej deprecjacji tego, co było, też staną się przeszłością, i to znacznie szybciej niż podejrzewają.
Po 40 latach poświęconych sztuce tańca mogę z absolutną szczerością powiedzieć, że jestem człowiekiem spełnionym, w wielu dziedzinach, które komplementarnie łączą się z tym,  co jest moim zawodem i pasją. Spełnienie nie oznacza jednak nasycenia, wciąż jest wiele do zrobienia, przede wszystkim problemy związane z brakiem siedziby dla Teatru, który od 35 lat korzysta z gościny poznańskiej szkoły baletowej. Po tych latach bezdomności pojawiła się nadzieja, że otrzymamy siedzibę w zabytkowej gazowni poznańskiej, ale zawirowania, jakie są wokół tego tematu, sprawiają, że dziś nie wiem, jaki będzie finał.
Dziękuję za rozmowę .

Leave a Reply