Rozmowa z autorem książki "Jest teatr w Olsztynie". REPOPRTERSKA OPOWIEŚĆ
Z Tadeuszem Prusińskim, autorem książki „Jest teatr w Olsztynie”, rozmawia Ada Romanowska
Skąd pomysł, by napisać książkę o olsztyńskim teatrze?
Narodził się w tym teatrze. A ponieważ zaproponowano mi, żebym napisał, więc spróbowałem.
Jak docierał Pan do faktów?
Wertując stare gazety, pamiętniki, książki, opracowania i artykuły naukowe, okolicznościowe wydawnictwa teatralne, rozmawiając z ludźmi teatru.
Wiele tego, a opisuje Pan 80 lat istnienia teatru. Ile czasu zajęła Panu praca nad monografią? I co sprawiło największy problem?
Pracowałem nad tym prawie rok. Największą trudnością było dotarcie do materiałów o przedwojennym teatrze olsztyńskim. Ale musiałem sobie poradzić.
Jest Pan dziennikarzem, nauczycielem akademickim, a teraz – pisarzem. Można tak powiedzieć, bo „Jest teatr w Olsztynie” to nie tyle spisana faktografia, ale ujęta w fabułę historia sceny. Dlaczego taka forma?
Bez przesady z tym pisarzem. Pisarzem jest Stanisław Lem, Teodor Parnicki, Henryk Sienkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz czy Eustachy Rylski. Zawsze czułem się przede wszystkim reporterem. Dlatego starałem się przedstawić dzieje tego teatru w formie reporterskiej opowieści. Chciałem, żeby czytelnik zainteresował się jego historią, śledząc losy ludzi z nim związanych. Bo przecież losy innych najbardziej nas pociągają.
Co nowego ukazuje monografia? Odkrywa Pan jakieś nieznane dotąd fakty?
Dla specjalistów – pewnie nic nowego. Można natomiast śmiało założyć, że 99,5 proc. widzów teatru w Olsztynie nie zna dalszej i bliższej przeszłości tej sceny. Wszystko więc może być dla nich nowe. A nieznane dotąd fakty? Może skomponowanie wiosną 1942 roku specjalnie dla tego teatru przez jego kapelmistrza, Gregora Konrada Heuera, muzyki do baletu „Surmatants” (Totentanz)? Heuer dyrygował też orkiestrą podczas tego przedstawienia. Urodzony w 1915 roku w Charkowie na Ukrainie, studia muzyczne kończył w Tallinie, a do Olsztyna trafił jesienią 1941 roku i pracował tu przez kilka miesięcy. Następny sezon teatralny spędził już w zajętym przez Niemców Kijowie jako wicedyrektor tamtejszej opery, kierowanej przez Wolfganga Brücknera.
Mówi się, że historia lubi się powtarzać. A jak to się ma – według Pana – do historii Teatru im. Stefana Jaracza? Olsztyńska scena ewoluowała, a może zauważył Pan jakąś cykliczność „wypadków”?
Teatr ten na pewno się rozwijał. Podporządkowany tzw. centralnej polityce kulturalnej edukował widza. Wystawiając przede wszystkim polską klasykę i utwory współczesne, krzewił i umacniał polskość, rozbudzał patriotyzm, integrował miejscowych i przybyłych do Olsztyna i województwa z różnych stron przedwojennej Polski. Słowem – starał się wypełniać swoją misję. Każdy dyrektor chciał robić dobry teatr. A że z przyjściem nowego szefa „wypadki” się powtarzają, to normalne. Wprowadza swoje porządki i nie wszystkim się to podobał. Tak jest do dziś w każdym teatrze.
Co może Pan powiedzieć o Teatrze im. Jaracza – na przełomie wielu lat – biorąc pod uwagę sytuację polskiego teatru? Czy według Pana Olsztyn się czymś wyróżnia, a może jest lokalną kalką scen krajowych?
Nie mnie oceniać. Nie jestem krytykiem teatralnym, nie jeżdżę po innych teatrach, po festiwalach teatralnych. Jako zwykły obywatel i widz, obserwator życia kulturalnego w Olsztynie, mogę powiedzieć tylko, że w ostatnich latach Teatr Jaracza stara się zainteresować widza jak nigdy dotychczas. Z bardzo dobrym skutkiem.
A jak ocenia Pan sytuację teatru we współczesnym świecie, gdzie rzeczywistość – parafrazując słowa Mikołaja Gomeza Davilli – wysusza mózg?
Ma pole do popisu. A jak je wykorzystuje, to już inna sprawa.
Co więc jest – według Pana – miarą dzisiejszego teatru?
Nie wiem. Dla jednych może nią być rozczarowanie i rezygnacja Andrzeja Łapickiego. Dla innych niezgoda na imitację tylko brutalnego wycinka naszej rzeczywistości. Ktoś jeszcze powie – postmodernizm. A może poplątanie z pomieszaniem?
Na tym nie koniec historii z teatrem, bo coś Pan szykuje na przyszłość.
Jak skończę, to się przyznam.