Przejdź do treści

Lolek. Pożegnanie

Wybitny aktor, powszechnie lubiany, twórca niezapomnianych ról filmowych, telewizyjnych i teatralnych, przez wiele lat związany z Teatrem Ateneum, Leonard Pietraszak nie żyje. Artystę wspomina Katarzyna Madey, autorka wywiadu rzeki, nad którym wspólnie pracowali, pod znamiennym (wiadomo, z „Vabanku”) tytułem „Ucho od śledzia”.

Odszedł Leonard Pietraszak. Pułkownik Dowgird z „Czarnych chmur”, Karol Stelmach z „Czterdziestolatka” czy Gustaw Kramer z obu części filmu „Vabank” – z tymi rolami najczęściej się kojarzy. Pokazał w nich niewątpliwy talent komediowy, ale ma też w dorobku skomplikowane psychologicznie postaci w mniej znanych dziś filmach, np. „Wielki układ” czy „Krótka podróż”. To również, a może przede wszystkim, aktor wielu wspaniałych kreacji teatralnych: Gustaw w „Ślubach panieńskich”, Romeo w „Romeo i Julia”, Mackie Majcher w „Operze za trzy grosze”, Naczelnik w „Policji”, Don Juan w „Nocy z Don Juanem”. Kino i telewizja pokochały jego urodę, ale teatr docenił i umiał wykorzystać również jego ogromny aktorski talent.

Wszyscy znamy go i pamiętamy jako znakomitego aktora, ale jaki był Leonard Pietraszak – człowiek? To pytanie nurtowało wielu jego wielbicieli. Właśnie tak „wielbicieli”, bo słowo „fan” w odniesieniu do tego niezwykle kulturalnego, eleganckiego, zawsze nienagannie ubranego aktora wydaje się… niestosowne. – Czy jest taki sam jak w telewizji? – słyszałam, kiedy przystępowaliśmy do pracy nad „Uchem od śledzia”, wywiadem-rzeką z aktorem. – Taki dowcipny? Otwarty, czarujący? Ach, ten wspaniały głos… – na dźwięk jego nazwiska w zachwytach rozpływali się wszyscy, bez względu na wiek i płeć: od taksówkarza, który mnie do niego wiózł, przez kwiaciarkę, u której kupowałam bukiet na jego spektakl, na koleżance-dziennikarce, która od dziecka marzyła o autografie od Krzysztofa Dowgirda, kończąc. Jego urok działał nie tylko na ekranie, równie silny był w życiu prywatnym. – Lolek? Ja go wprost ubóstwiam! – mówiła Ewa Wiśniewska, znakomita aktorka, z którą spędził wiele sezonów w warszawskim Teatrze Ateneum. – O Lolku mógłbym poematy pisać – powiedział Wiesław Ochman, światowej sławy śpiewak operowy, najbliższy przyjaciel aktora, który dzielił z nim pasję kolekcjonerską.

Długo wahał się, czy zdecydować się na spisanie wspomnień, ale kiedy już podjął decyzję i wybrał sobie autorkę, był zdeterminowany i konsekwentny. Ustaliliśmy plan spotkań i żadnego z nich nigdy nie odwołał. Nawet w czasie Mundialu w Brazylii, a jako zagorzałego fana piłki nożnej musiało go to dużo kosztować. – Czekam, jak ustaliliśmy! Mecze mamy gdzieś! – napisał mi w jednym z smsów. Spędziliśmy nad książką wiele miesięcy. Kilkanaście spotkań w domu Leonarda, rozmów, oglądania pamiątek, wspólna podróż do Bydgoszczy śladami jego dzieciństwa, spektakle w Och-Teatrze, po których zawsze na mnie czekał, żeby porozmawiać… Stopniowo nabierał zaufania. Stopniowo, bo wbrew pozorom nie był człowiekiem otwartym. Jego zaufanie trzeba było zdobyć. Zapracować sobie, żeby zgodził się wpuścić do swojego życia. Ale warto było, żeby usłyszeć opowieść o ciężkim dzieciństwie, które przypadło na czasy okupacji, o niezwykłej relacji z matką, której nie przerwała jej przedwczesna śmierć, o trudnych kontaktach z zamkniętym w sobie, zasadniczym ojcem, który nigdy nie okazał mu czułości, nie powiedział, że jest z niego dumny… Usłyszeć wyznanie, że pierwsze małżeństwo było studenckim żartem, a decyzja o rozwodzie zaważyła na jego stosunkach z synem, który nigdy nie wybaczył mu, że zostawił go dla blasków życia w Warszawie… Opowieściom tym towarzyszyły prawdziwe emocje, które sprawiały, że czasem musieliśmy przerwać naszą rozmowę, a nawet zmienić na chwilę temat, by uspokoić nerwy. Czułam jednak, że jak każdy prawdziwy mężczyzna, bał się odsłonić do końca. – Już starczy, starczy! Daj mi coś zachować dla siebie – mówił i potrafił zręcznie zmienić temat dryfując w stronę barwnych i wciągających anegdot z bogatego życia filmowego i teatralnego. Ale już następnego dnia czujnie witał mnie w drzwiach słowami: – Dziecko drogie, tylko pamiętaj, że jestem anegdotciarz. Musisz pilnować, żeby tych anegdot w książce nie było za dużo! Pilnowałam, ale nie było to łatwe. Kiedy zaczynał opowiadać, modulował głos, gestykulował i niepostrzeżenie wciągał w świat, który chciało się chłonąć i który żal było opuszczać. Te nasze rozmowy o przeszłości nazywał swoim osobistym Bulwarem Zachodzącego Słońca. Miał wtedy niezwykły błysk w oku, który na zawsze zapamiętam.

Najbardziej bałam się pokazać mu spisany materiał. Czy tego oczekiwał? Czy nie wycofa się teraz z najbardziej bolesnych wspomnień? – Miałem rację, jesteś za mało krytyczna. Za grzeczna, musisz mnie bardziej przycisnąć – powiedział i te słowa słyszałam potem często podczas czytania kolejnych partii naszego tekstu. Ale fragmentów, o los których się bałam, nie wykreślił, a w każdym razie bardzo niewiele…

Wzruszyło mnie jego niezwykłe przywiązanie do Matki. Jej zdjęcie stało przy jego łóżku, on zaś odwiedzał bydgoski cmentarz w każdą rocznicę jej śmierci. Wierzył, że Matka czuwa nad nim i od lat opiekuje się z nim z góry. Był przecież jej najmłodszym, ukochanym dzieckiem.

Do wszystkiego doszedł sam. Nie pochodził z bogatego domu, jego rodzina nie miała znajomości, a on sam był małym łobuziakiem, który lubił spędzać czas w zakamarkach bydgoskich podwórek. Był jednak ambitny i uparty, dlatego, kiedy wymyślił sobie studia aktorskie, skończył je, chociaż nie było wcześniej takich tradycji w rodzinie Pietraszaków, a i studenckie życie potrafiło kusić go na każdym kroku swoimi urokami.

A propos uroku. Miał go bardzo dużo i zjednywał mu on sympatię ludzi. Od dzieciństwa, kiedy podbijał serca pań jako słodki malec z niebieskimi oczkami i nóżkami w grubych rajstopkach, aż do czasów dorosłych, kiedy jednym uśmiechem potrafi załatwić najtrudniejszą sprawę urzędową. Właśnie uśmiechem i bezpośrednim stosunkiem do ludzi, a nie na „Jestem znanym aktorem”. Ale nigdy tego nie nadużywał! Miał w sobie coś, co sprawiało, że chce mu się pomóc, nawet, kiedy o to nie prosił. A może zwłaszcza wtedy…

Miał ogromny dystans do siebie i, co cenne, wielkie poczucie humoru na swój temat.

Przyznawał, że niewiele zostało z tamtego Leonarda, który gnał ze spektaklu na spektakl ulicami Poznania, a do małego mieszkania wpadał tylko, żeby się wyspać. I dobrze, bo tamten Lolek choć wesoły, barwny, intrygujący, nie należał do mężczyzn, z którymi można by chcieć przejść przez życie. Popełniał błędy, których żałował do końca życia, ale dużo się dzięki nim nauczył. Kochał życie i umiał je smakować jak mało kto. Nie przejmował się drobiazgami. Irytujące, codzienne sytuacje podnosiły mu ciśnienie tylko na moment, już po chwili opowiadał o nich anegdoty. Ale w naprawdę ważnych sprawach był niezmiernie zasadniczy. Kiedy ktoś go uraził, rozczarował, zawiódł, potrafił w jednej chwili, radykalnym gestem zakończyć tę znajomość i trudno go było przekonać, by zmienił zdanie. Nie szedł z życiem na kompromisy. Udowodnił to rzucając swoje ukochane Ateneum tuż po lekturze wywiadu, w którym padły krzywdzące, jego zdaniem, słowa pod adresem zespołu teatralnego. Na pewno nie był konformistą.

Był natomiast lojalny, uczciwy i oddany swojej pracy. Szanował ją, szanował swoich kolegów i widzów. Do teatru przyjeżdżał godzinę wcześniej, żeby broń Boże, się nie spóźnić i spokojnie wejść w rolę. A po spektaklu cierpliwie rozdawał autografy i pozował do zdjęć. Lubił to i nie ukrywał, że komplementy, oklaski, podziw widzów są ważne dla aktora. Cieszył go, kiedy rozpoznawano go na ulicy, nie drażniło, kiedy słyszał za plecami: O, pułkownik Dowgird czy ucho od śledzia. – Nie wierz aktorom, którzy twierdzą, że tego nie lubią, że ich to męczy – mawiał. – Mamy to wpisane w zawód. To nas cieszy, jest dla nas ważne, bo znaczy, że jesteśmy lubiani i akceptowani. I pozwalał mi zajrzeć do szuflady, w której przechowywał dowody sympatii od wielbicieli.

Dużo czytał, interesował się światem, zawstydzał wiedzą na temat bieżących wydarzeń. Nie bał się nowinek technicznych, potrafił oswoić nowoczesne gadżety, z których korzystał z przyjemnością i zachwytem, za każdym razem podkreślając, jak bardzo potrafią one ułatwić życie.

Taki był Leonard Pietraszak. Nie znany aktor, ale człowiek. Trudno go było nie lubić. Odszedł we śnie 1 lutego 2023 r. Miał 86 lat. Spocznie na Cmentarzu Starofarnym w ukochanej Bydgoszczy.

Katarzyna Madey

[Fot. Krzysztof Madey]

Leave a Reply