Przejdź do treści

TSNK/21

Teatr się nie klika, więc dziś będzie o „Orlandzie” Virginii Woolf. Tytułowy bohater tej powieści, wznowionej właśnie przez Wydawnictwo Literackie w znakomitym tłumaczeniu Tomasza Bieronia, podróżuje przez wieki, zdarzenia, płcie i różne ich wcielenia, żeby – cytuję – znaleźć jaźń świadomą, która posiada najwyższą zwierzchność i sprawuje władzę nad pragnieniami. Są ludzie, którzy nazywają tę jaźń „ja” prawdziwym, powiadają, że to zespół wszystkich jaźni, które w sobie zawieramy. W praktyce chodziło o to, że w zależności od wielu czynników, każdy za nas ma po prostu wiele różnych twarzy, również tych związanych z płcią.

W przypadku Orlanda ów zespół jaźni wygląda imponująco: chłopiec z epoki elżbietańskiej, łamacz niewieścich serc, młodzieniec zakochany w Saszy, dworak, ambasador, żołnierz, podróżnik, Cyganka (po zmianie płci), nadobna dama, pustelnica, kobieta ciesząca się życiem, mecenaska sztuk, żona czy wreszcie matka. Jak pisze Woolf – Każda z owych jaźni była inna, każdą mogła Orlanda zawezwać, miała bowiem na swój użytek olbrzymi zapas jaźni, znacznie większy, aniżeli udało nam się pomieścić, bowiem biografia uważana jest za wyczerpującą, jeżeli zda sprawę ledwie z sześciu czy siedmiu jaźni, podczas gdy osoba łacno może mieć ich tyleż tysięcy.

Gdy się tak bliżej przyjrzeć postaci Orlanda, zwłaszcza w kontekście owego ja prawdziwego, sprawującego władzę nad wszystkimi innymi dostępnymi jaźniami, można zauważyć niezwykle ciekawą rzecz. Z jednej strony, można czytać tę powieść, jako opowieść o człowieku, próbującym uchwycić w lustrze rzeczywistości swoją prawdziwą twarz, schowaną gdzieś pośród tysięcy różnych jej odbić, z drugiej zaś – jako historię ludzkiej egzystencji, zawierającej w sobie wszystkie możliwe jej warianty, owe jaźnie, zmieniane przez bohatera/rkę na przestrzeni wieków (nierealność tej sytuacji kieruje tę opowieść na zupełnie inną płaszczyznę interpretacji). W tym drugim przypadku Orlando staje się więc czymś na kształt boga/bogini gender – mityczną androgyniczną istotą, zdolną pomieścić w sobie wszelkie ludzkie płcie i ich konfiguracje, istniejące na świecie.

Oprócz tematu tożsamości płciowej, porusza jeszcze Woolf kwestie tworzenia literatury czy praw kobiety na tle zmieniających się czasów, łącznie z próbą znalezienia i opisania duchowej istoty każdej z epok, w których przyszło żyć jej bohaterowi/ce. Przyglądam się szerzej tylko jednemu z wątków powieści, a to dlatego, iż najbardziej rezonuje on w jej teatralnych adaptacjach, których w ostatnim czasie powstało przynajmniej trzy: w Krakowie (w reż. Katarzyny Minkowskiej), Warszawie (w reż. Agnieszki Błońskiej) i Londynie (w reż. Michaela Grandage’a), bo i w ojczyźnie autorki Orlando pojawił się właśnie na scenie Garrick Theatre we własnej osobie, czy może raczej w osobie grającej go Emmy Corrin, znanej choćby z serialu „The Crown”.

Ten ostatni Orlando zostaje utkany z dziewięciu (!) różnych jaźni Virgini Woolf, wypełniających jego życie i przemiany swoimi emocjami i doświadczeniami. Gdy jednak bohater spektaklu, galopując poprzez czasy i epoki, pozostawia za sobą rok 1941, okazuje się, że żadna z jego literackich matek pomóc mu już nie może, gdyż właśnie w tym roku Virginia Woolf postanowiła wejść do rzeki i zakończyć swoje życie. Orlando pozostaje więc na wielkiej scenie sam, uwięziony w tej dziwnej machinie czasu, skonstruowanej dla niego przez swoją Pigmalionę. Co więcej, zgodnie z jej mechanizmem, musi dotrzeć do dnia dzisiejszego, w styczniu więc 2023 roku postanawia rozpocząć wszystko od nowa: określić siebie, zrozumieć swoją egzystencję i znaleźć swoje prawdziwe, współczesne ja. Zaczyna więc od trzech prościutkich pytań: ile mam lat, kim jestem i kogo kocham? I tu postawmy kropkę, bo to chyba dobry moment, żeby pójść drogą Orlanda i odpowiedzieć sobie na jego pytania dla własnej przyjemności.

Tomasz Domagała

[Fot. Weronika Krupa]

Leave a Reply