Przejdź do treści

Pinkwart na czwartek: Sobótki

Image

W tym roku sobótki wypadają w nocy ze środy na czwartek, co jest znacznym postępem w stosunku do lat minionych, kiedy to obchodzono je w sobotę. W ogóle wygląda na to, że nasza droga wstecz nie ma szans zatrzymać się na okresie średniowiecza, ani nawet na początkach chrześcijaństwa, które są mile wspominane przez dzisiejszego Nerona, a mniej sympatycznie przez gladiatorów i wczesnych chrześcijan. Czasy pogańskie też są nam coraz bliższe – wystarczy spojrzeć na wygląd i zachowanie współczesnych troglodytów. A jeżeli tam się nie zatrzymamy i w naszym dążeniu do postępu cofniemy się aż do Wielkiego Wybuchu? Dzisiaj w Polsce też cała energia koncentruje się w jednym niewielkim punkcie, skąd promieniuje na cały wszechświat. Podobno ten punkt mógł znajdować się w czarnej dziurze, w którą na skutek rosnącego chaosu zapadła się cała rzeczywistość. Wszechświatem, który interesuje nasze dzisiejsze władze jest warszawska ulica Nowogrodzka i jej najbliższe okolice, gdzieś tak pomiędzy Rzeszowem i jego bliźniakami – Szczecinem i Wrocławiem. Kiedyś podróżujący po świecie Henryk Sienkiewicz przypominał Stanisławowi Witkiewiczowi, że jego zakopanocentryzm jest strasznie prowincjonalny, bo świat nie kończy się w Poroninie…

Jednak na co dzień spoglądamy wstecz znacznie bliżej i chętnie porównujemy dzisiejszą Polskę do kraju, który według współcześnie obowiązujących opinii był jednym wielkim gułagiem i celą śmierci, a może nawet w ogóle go nie było: tak zwanej Polski Ludowej. To jak najbardziej niesłuszne porównanie: nic dwa razy się nie zdarza i dwa razy nie da się wejść do tej samej rzeki, choćby była to rzeka wspomnień… To, z czym mamy do czynienia w ostatnich latach jest formacją polityczną zupełnie nową, której praktycznie rzecz biorąc nie było jeszcze wcześniej nigdy. Okres PRL-u charakteryzował się tym, że większość narodu była jak pewien wicepremier: nie cieszyła się z nowego systemu, ale próbowała się w nim urządzić i jakoś przeżyć nie tyle do zmiany ustroju, tylko do pierwszego. Władza udawała, że jest władzą ludową, a zatem taką, którą lud popiera, próbowała ten lud sobie zjednać – ale nie prezentami materialnymi, bo na to socjalistyczna ekonomika nie pozwalała, tylko komplementami i twierdzeniami, że teraz będzie lepiej i że teraz wszyscy będą szli ku lepszym czasom, kiedy każdemu będzie się dawać według jego potrzeb, a nie według jego możliwości. Ważne grupy społeczne, które teraz nazywamy opiniotwórczymi, były po prostu kupowane. Do grup tych należał przede wszystkim kościół katolicki, a dokładniej jego hierarchia, a także ludzie kultury, których albo przekupywano, albo kupowano ich usługi, albo przynajmniej chwalono. Dla tych którzy na ten lep nie szli, był sterowany ostracyzm, zapisy cenzury, czasami sądowe represje.

Dzisiaj tego nie ma. Liczy się nie społeczna akceptacja, bo tej PiS wcale nie potrzebuje, tylko manifestacyjna aprobata lub milczące społeczne przyzwolenie na dalsze sprawowanie władzy i ciągnięcie z niej zysków, materialnych i prestiżowych. I brak reakcji na oczywiste nawet nadużycia czy zwykłą, codziennie widoczną indolencję. Oczywiście nie chodzi tutaj o to, żebyśmy władzy cały czas patrzyli na ręce, bo to jest niemożliwe. W normalnych demokracjach ludzie wybierają taką władzę, której ufają, a ich zaufanie zbudowane jest na solidnym fundamencie konsekwentnego stosowania rygorów prawa, pilnowanego przez niezależny od władzy wymiar sprawiedliwości. U nas inaczej: prawo i jego stosowanie leży w rękach tych samych osób, które to prawo ma kontrolować. Nie mówię tu o przestępcach pospolitych – ci działają tak samo w tym ustroju, jak we wszystkich innych: tworzą własne struktury i umieją się bronić przed strukturami państwowymi albo zawierają z nimi sojusze. Łatwiej jest skorumpować nomenklaturowego urzędnika, którego kariera zależy od widzimisię partyjnego bonzy, niż niezależnego prokuratora, adwokata i sędziego, których wybór na stanowisko zależy od nieposzlakowanej opinii, jaką przynajmniej w oczach wyborców umieją zaprezentować.

To, z czym teraz w Polsce mamy do czynienia jest nie do zaakceptowania przez ludzi, dla których liczy się coś więcej niż pełna micha i święty spokój – ale spróbujmy sobie to wyobrazić z perspektywy czasów, kiedy Jarosławem Kaczyńskim i jego ludźmi zajmować się będą już tylko historycy, a nie zakochane w ich postępowaniu 40 procent elektoratu, Trybunał Stanu i sądy powszechne, czy ewentualnie posiadacze kluczy do przepełnionych polskich państwowych pensjonatów. Wtedy na ich minioną działalność i na nich samych będzie można patrzeć bez gniewu, jak na obiekty badań naukowych. I co wtedy zobaczymy? Kraj rządzony bynajmniej nie żelazną ręką nawet w aksamitnej rękawiczce, tylko rzucany od ściany do ściany w konwulsjach spowodowanych chaosem i coraz bardziej nierealnymi projektami gospodarczymi, socjalnymi i ideologicznymi, które inkrustowane są co chwilę kolejnymi aferami – finansowymi, prestiżowymi, kulturowymi… Jedne i drugie mają za zadanie odwrócić uwagę publiczną od poprzednich nie zrealizowanych projektów i minionych afer – i jedne, i drugie za chwilę zostaną zapomniane na skutek pojawienia się następnej atrakcji społecznej. Jarosław Kaczyński nie tworzy państwa opresyjnego, nie jest dyktatorem ani małym ani dużym ani żadnym – jest po prostu partyjnym urzędnikiem, który zamknięty w swoim biurze, uważa siebie za władcę całego polskiego sołectwa dlatego, że na to pozwalają ci, którzy władzę realnie sprawują z jego nadania w imieniu wyborczego suwerena, który do dobrej, czyli dającej pieniądze władzy ma bałwochwalczy stosunek, choć tak naprawdę ma w nosie kto siedzi na, za przeproszeniem, stolcu prezesowskim i interesuje go jedynie aby przetrwać w spokoju i mieć coraz więcej kasy za coraz mniej pracy. Kwestie wolności, praworządności, cenzury, wolnych sądów i wolnych mediów, ciekawej telewizji, która nie jest tubą propagandową władzy – obchodzą go tyle co zeszłoroczny śnieg. Prawdę powiedziawszy jest to podejście dość zdrowe w sensie ścisłym dla obu stron: ci, którzy się z rządem nie zgadzają mogą sobie protestować pod warunkiem, żeby robili to bezpiecznie: a więc nie na ulicy, bo można wpaść pod policyjną sukę, albo uderzyć twarzą w pałkę teleskopową, nie próbując zdobyć gmachu rządowej telewizji czy budynku Sejmu – tylko ot po prostu można sobie przejść przez jakiś zaułek (byle nie na Żoliborzu koło wiadomej willi) z transparentami, który pokaże jedna telewizja, druga wygumkuje na nich osiem gwiazdek i wszyscy będą zadowoleni. Władze nie będą musiały się tym zajmować, PiS utrzyma rządy i spółki skarbu państwa, a lud będzie miał to co mu potrzeba, bo nie ma o co walczyć: już od dawna nikt w Polsce nie umiera z głodu, prędzej z przejedzenia, nikt nie idzie do więzienia za krytykę władzy, najwyżej za krzyczenie brzydkich wyrazów bez maseczki, za parę stówek łapówki, niewpisanie do oświadczenia majątkowego zegarka otrzymanego na 20-lecie małżeństwa od żony czy za kradzież batonika w markecie. Policja co prawda bije i łamie ręce, ale jeszcze niewiele osób zabija, a władza tylko wywija sztandarem strachu, ale w gruncie rzeczy przypomina tylko maskę Michaela Myersa w Halloween. To dość nieprzyjemne, groźne trochę, ale w gruncie rzeczy udawane.

Przypomnijmy sobie jak po objęciu władzy przez PiS Sejm przez długie godziny wysłuchiwał tak zwanego raportu otwarcia, czyli informacji o tym, jakich to przestępstw i niegodziwości dopuszczali się poprzedni ministrowie w czasach gdy rządziła Platforma. Padały wielkie słowa, ciężkie zarzuty, w powietrzu było aż gęsto od przywoływanych paragrafów kodeksowych. I co? I nic. Ani jedna osoba z oblewanych wówczas pomyjami w Sejmie nie tylko nie trafiła za kratki, ale nawet nie postawiono jej prokuratorskich zarzutów. Od tamtego czasu minęło sześć lat – lat, w których PiS nie tylko trzyma w garści władzę, ale także prokuraturę i służby specjalne. Jeżeli wiemy o tym, że ktoś popełnił przestępstwo, ba! mówimy o tym publicznie i nie zgłosimy tego oficjalnie do organów ścigania – sami stajemy się przestępcami. Ciekawe, że nikt z oskarżanych wtedy publicznie poprzednich ministrów nie skierował do sądu pozwu o zniesławienie. Czyli mamy do czynienia w przedszkolną zabawę w piaskownicy – plosę pani, on na mnie napluł… Plosę pani, ale on zacął… Wygląda na to, że mimo agresywnej retoryki, mimo chamstwa, mimo ewidentnych kłamstw – cała ta antyopozycyjna narracja Prawa i Sprawiedliwości nie ma na celu skierowanie politycznych wrogów pod pręgierz prawa i sprawiedliwości, tylko jest to greps na użytek wyborców Prawa i Sprawiedliwości, którzy uwielbiają takie pyskówki rodem z magla. A ponieważ tu nic nie jest na serio, także przeciwnicy PiS-u i jego metod działania nie widzą w tym niczego, co skłoniłoby lud do wyjścia na ulicę i zburzenia Bastylii. Oczywiście, PiS mógłby przejmować się następnymi – jeśli będą – protestami tysięcy przedstawicielek Strajku Kobiet, zwolenników sprawiedliwych sądów czy ludzi walczących o wolność słowa – ale jakoś poza pustą retoryką się nie przejmuje. Tak naprawdę, obchodzi to tylko kamerzystów telewizyjnych szukających dobrego kadru i pikantnych haseł na transparentach.

A my, intelektualiści, cóż zrobimy w tej sytuacji i co będziemy robić przez najbliższe lata? Jak zwykle, nic. Będziemy naturalnie protestować, bo wciąż jeszcze nam wolno, napiszemy jeden czy drugi manifest i opublikujemy go na fejsbuku, być może nawet zamontujemy na tekturce jakieś efektowne hasło i po sfotografowaniu roześlemy wśród znajomych na bezpiecznym komunikatorze. A dziś, w Sobótki, możemy rozpalić ognisko, ogrzać przy nim i siebie, i towarzyską atmosferę oraz ponarzekać, że kiedyś było lepiej, ale także się pocieszyć, że kiedyś będzie jeszcze lepiej… Sobótki – noc z 23 na 24 czerwca to w naszej polskiej tradycji początek lata. Kiepsko to wygląda, bo od dziś dzień – letni dzień – zaczyna być coraz krótszy. Anglicy czy Niemcy nazywają ten dzień środkiem lata i to jest może bliższe prawdy, ale w obydwu tych przypadkach na pewno nie jest to początek wiosny, nawet nie środek…A przecież jeszcze niedawno mówiliśmy: zima była ich, ale wiosna będzie nasza! Może będzie, ale ta już na pewno nie… Może przyszła noc świętojańska będzie bardziej wesoła?

Jest na to sposób: trzeba tylko powrócić do dawnej nazwy Sobótek, które kiedyś nazywały się miłosną nocą Kupały. Na pamiątkę tego, co się powszechnie tamtej nocy działo, puszczamy czasami na rzekach wianki. Mało kto po owej nocy miał jeszcze powody do ich noszenia. Szerszy powrót do tej tradycji może pomóc naszej demografii znaczniej lepiej, niż słynne pięćset plus. Tymczasem jednak powoli szykujmy zegarki do zmiany czasu i przypomnijmy sobie, gdzieśmy to kilka tygodni temu zostawili zimowe opony. I cieszmy się tym, że na płonących stosikach ognisk na razie skwierczą tylko kiełbaski, a w okolicach leje się piwo, może nawet porter czy gorzołka, ale nic więcej.

Maciej Pinkwart, 24 czerwca 2021

Leave a Reply