Przejdź do treści

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: GATUNEK O NAZWIE KOWALEWSKI

W czekających na kinową premierę „Amatorach” w reżyserii Iwony Siekierzyńskiej, Krzysztof Kowalewski w ostatniej zapewne roli, gra trochę samego siebie – aktora. Uczestniczy w próbach spektaklu, wzbudza szacunek samą obecnością. Rzadko się odzywa, wystarczy że jest. Dopóki jest, czujemy się bezpiecznie. I taki właśnie był Krzysztof Kowalewski. Dawał bezpieczeństwo i gwarancję aktorskiego sensu. Dopóki był.

Dla mnie nie jest ani aktorem komicznym, ani tragicznym. Kowalewski jest aktorem wybitnym”. Słowa Edwarda Dziewońskiego trafiają w sedno. Nie musiał walczyć z tak zwanymi warunkami, żeby z nimi wygrać. Udowodnił za to, że najtrudniejsze nawet warunki mogą okazać się siłą. Był charakterystyczny i wszystko było w nim charakterystyczne. Zastanówmy się jednak nad znaczeniową etymologią tego określenia. Charakterystyczny, czyli wyjątkowy. A Kowalewski z owej wyjątkowości stworzył niepodrabialny wizerunek. Z nikim nie można go zestawić, z nikim porównać. Był w naszym aktorstwie osobną wyspą. Ale nie wyspą samotną. Przeciwnie, to król uśmiechu, dobrego towarzystwa, dobrego jedzenia, błyskotliwego dowcipu, lepszej Polski.

Taki duży. Widać go było zawsze, z ostatniego rzędu w teatrze, i z każdego zakamarka ulicy, na której akurat się pojawił. Zawsze na pierwszym planie. Rosły, jowialny, przytłaczający. Twarz aktora, która dzisiaj błyska z dziesiątków reprodukowanych zdjęć i wrzucanych przez miłośników Krzysztofa Kowalewskiego fragmentów jego występów na You Tube’ie, to była twarz pełna jasności, witalności. Twarz śmiejąca. Ów uśmiech nijak miał się jednak do tego, z czym dzisiaj często kojarzy się rozśmieszanie. Nie o rechot, nie o knajackie wygłupy chodziło. Kowalewski był z innej półki, z odmiennego rozdania. Ten ze wszech miar spełniony, zwłaszcza teatralnie, aktor, był i pozostanie kwintesencją humoru z najwyższej półki. Wydawało się przecież, że Molier, Diderot, Mrożek czy Szekspir pisali komedie z myślą o nim. A Kowalewski czuł to powinowactwo, był świadomy, że humor jest najszlachetniejszym (nie tylko teatralnym) kruszcem, i największą nikczemnością jest postponowanie humoru brednią, zachwaszczanie slapstickiem. „Nie każdą anegdotę należy opowiadać do końca” – mawiał. Nie opowiadał zatem zbyt wiele o sobie, nie epatował. A miał wiele do powiedzenia, nie tylko na temat teatru. Otworzył się właściwie dopiero w znakomitej rozmowie-rzece z Juliusze Ćwieluchem („Taka zabawna historia”). Opowiedział wtedy o tragedii pierwszych lat życia – dzieciństwie w czasie wojny, ukrywaniu przez jego matkę żydowskich korzeni, o ucieczce z pogromu kieleckiego, czy o komplikacjach uczuciowych – jego pierwszą żoną była kubańska tancerka, Vivian Rodriguez. Przede wszystkim jednak Krzysztof Kowalewski chciał mówić o aktorstwie, czyli o pasji.

Był pasjonatem zawodu. Ani komiczny, ani tragiczny, stworzył własny gatunek: o nazwie „Kowalewski”. Największą rozpoznawalność przyniosły mu role filmowe i telewizyjne. Żywiołem aktora był jednak teatr. Na prawie całe życie zawodowe związał się z jednym miejscem – warszawskim Teatrem Współczesnym, gdzie występował właściwie nieprzerwanie od 1977 roku. Obok Marty Lipińskiej, z którą często grał nie tylko na scenie, ale również w radiu – kultowa seria „Kocham pana, panie Sułku”, Kowalewski był od lat aktorskim symbolem sceny przy Mokotowskiej, być może ostatniego już w stolicy scenicznego domu wiernego tradycjom inteligenckiego teatru spod znaku Axera, Kreczmara, Hübnera, Zaleskiego, a od wielu lat przede wszystkim Macieja Englerta. „Pokonałem bardzo długą drogę do tego jednego miejsca. Zwiedziłem wystarczająco dużo warszawskich scen, żeby móc je docenić. Dobrze mi we Współczesnym, bo tam płynnie przechodzę przez wszystkie fazy życia aktora” – mówił w wywiadzie-rzece.

Konsekwencja Teatru Współczesnego to wierność tradycji i wiara, że teatralne rzemiosło, uważne wczytywanie się w teksty dramatyczne, w literaturę, przetrwa wszystkie, następujące po sobie nowomody. „Może to nie do końca takie słuszne, ale moi profesorowie mówili, że gdy aktor umie grać komedię i farsę, to zagra tragedię” – podkreślał. Być może dlatego tak świetnie sprawdzał się w rolach szekspirowskich: od Merkucja w „Romeo i Julii” (to jeszcze w Teatrze Polskim), poprzez Ryjka w „Śnie nocy letniej”, po Tobiasza Czkawkę w „Wieczorze Trzech Króli”. Z czasem stał się jednym z najwybitniejszych odtwórców ról mrożkowskich w polskim teatrze: Ekscelencja w „Krawcu”, Pan Pierwszy we „Wdowach”, Czelcow w „Miłości na Krymie”, i przede wszystkim Edek w „Tangu” w reżyserii Macieja Englerta. Edek Kowalewskiego był prototypem Edków naszej codzienności. Typów niewyraźnych, mało ciekawych, niewidocznych, które z czasem napawają grozą. Zwyciężają. Znamy ich z polityki, znamy niestety również z życia.

Jego żywiołem była jednak komedia, co świetnie wykorzystał film. Zagrał w ponad 120 tytułach, a były lata, kiedy w przeciągu jednego roku, pojawiał się w sześciu czy siedmiu filmach. Celowo używam sformułowania „pojawiał się”, ponieważ rzadko, zbyt rzadko, były to główne role, ale kiedy reżyserowi potrzebna była postać jowialnego taty, wujka, a z czasem dziadka, niepokornego sąsiada czy nieporadnego dyrektora, wszyscy wiedzieli, że wystarczy skontaktować się z Krzysztofem Kowalewskim. On to zagra, załatwi całą rolę, wystarczy mu nie przeszkadzać. Miał to w sobie. Roman Pawłowski, recenzując niegdyś jedną z ról teatralnych Kowalewskiego, napisał: „nawet ze zmywania naczyń potrafi zrobić arcydzieło inteligentnego humoru”. Na tym właśnie polegał jego fenomen. To, co dla większości wymagałoby precyzji, intuicji, wreszcie talentu, dla Kowalewskiego było naturalnym komediowym szwungiem.

Miał w sobie ten luz, ale wiedział też, że luz należy powściągać, że niedosyt zawsze jest lepszy od przesytu i również dlatego tak dobrze sprawdzał się w kabarecie, na estradzie, współpracował ze Stanisławem Tymem, Jerzym Dobrowolskim, a w mądrzejszych czasach również z Janem Pietrzakiem czy Marcinem Wolskim. W kinie, pomimo dziesiątek ról, zapamiętany zostanie głównie z evergreenów Stanisława Barei – z ról milicjanta w „Nie ma róży bez ognia”, Michała Romana w „Brunecie wieczorową porą”, dyrektora w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, kierownika produkcji filmu „Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta” w „Misiu”, ale także z filmów i seriali Stanisława Jędryki, Janusza Morgensterna, Janusza Majewskiego (pamiętni „C.K. Dezerterzy”), z „Horroru w wesołych bagniskach” Andrzeja Barańskiego, wreszcie z Onufrego Zagłoby w „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. W najpiękniejszej kreacji filmowej z ostatnich lat – w krótkometrażowym filmie debiutującego Aleksandra Pietrzaka, „Ja i mój tata” z 2017 roku, zagrał Edwarda, mężczyznę zmagającego się z pogłębiającą się chorobą Alzhaimera. Kronika rozpaczy staje się kroniką miłości, drogi prowadzącej ku zrozumieniu syna i ojca. Zwłaszcza kiedy czasu na zrozumienie pozostało już niewiele.

Miał wyraziste poglądy na rzeczywistość, rzadką umiejętność błyskotliwej analizy tej rzeczywistości. Towarzyszenie Kowalewskiemu to był dar. Ilekroć zdarzało mi się uczestniczyć w prywatnych spotkaniach z jego udziałem, czułem się wyróżniony. Zachowywał się trochę jak aktor w przywołanych na początku „Amatorach” Siekierzyńskiej. Niewiele się odzywał, raczej obserwował, ale kiedy już coś powiedział, był to z reguły najlepszy moment wieczoru.

Gwiazdor to jedna rola, której ja z pewnością bym nie podołał” – mówił. Ludzki, zabawny, dowcipny. Nie gwiazdorzył. Świecił inaczej, mrugał ironicznie, autoironicznie, czasami złośliwie.

Na początku tego roku, Agnieszka Suchora, w dniu dziewiętnastej rocznicy ślubu z Krzysztofem Kowalewskim, napisała na Facebooku: „To była najlepsze decyzja mojego życia”. Dzisiaj Agnieszka napisała: „Najdroższy, Najwspanialszy, Najczulszy. Nie przegrał żadnej walki”.

Nie, nie przegrał żadnej. Takie życie to jest wygrana.

Łukasz Maciejewski

[Tekst ukazał się na platformie onet.pl., fot. Teatr Współczesny, jako Cziczikow w spektaklu „Martwe dusze” w reż. Macieja Englerta]

Leave a Reply