Przejdź do treści

Kwaśny czwartek: Ecie-pecie

To zapomniane już dziś zupełnie wyrażenie oznaczało kiedyś pieniądze. A właściwie – pieniążki. Dawno, dawno temu przed wieczorami autorskimi mówiono do mnie: Jeśli chodzi o pieniążki, to możemy panu zaproponować… Początkowo te pieniążki, to były prawdziwe ecie-pecie. Potem pieniążki to były pieniążki. Teraz już nikt tak do mnie nie mówi. Kilka lat temu jedna z samorządowych instytucji kultury, gdzieś w północnej Polsce, zaprosiła mnie na spotkanie na temat jakiejś mojej twórczości. Wyglądało ciekawie, więc nieśmiało zapytałem o warunki organizacyjne. Pani dyrektor powiedziała, że będzie stolik, krzesło, nawet mikrofon i głośniki oraz ogłoszenie na stronie internetowej. Dopytywałem dalej. Koniec końców padło słowo pieniążki. Okazało się, że ta placówka nie ma funduszy na honoraria oraz na zwrot kosztów podróży i hotel. Żeby się upewnić, zapytałem: czy to znaczy, że mam przejechać 772 kilometry tam i drugie tyle z powrotem na własny koszt, a na miejscu wynająć i zapłacić hotel z własnej kieszeni? To wychodzi ponad tysiąc złotych. Moje półtorej godziny gadania i atrament w piórze do składania autografów są niewycenialne, czyli co łaska minus podatek. Pani przyznała, że to może niekorzystnie wygląda, muszę jednak zrozumieć, że takie są realia obecnej polityki kulturalnej. Wykazałem zrozumienie, ale dalej się chciałem upewniać: znaczy się, że dla rozwoju polskiej kultury, ja, prowincjonalny pisarz z Polski południowej muszę z własnych pieniążków subsydiować działalność kultury w Polsce północnej? Po chwili milczenia spojrzałem do kalendarza i musiałem panią zawiadomić, że niestety okazuje się, że termin już mam zajęty, bo umówiłem się z elektrykiem, który ma przyjechać do mnie na swój koszt z Gdańska (w Gdańsku są świetni elektrycy!), zatrzyma się w hotelu w centrum miasta i zaraz po zjedzeniu lunchu wpadnie do mnie i wymieni mi gniazdko.

Jak wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają. Zwłaszcza małe pieniądze. Niektórzy uważali, że ta reguła sprawdza się wobec kwoty poniżej 15 złotych. Z powodu rozmaitych waloryzacji inflacyjnych i ogólnej dobroci władz, przemnożonej przez doskonały stan gospodarki państwa, które pozwala na rozrzucanie na ulicach i torach rozmaitych płodów rolnych, starych opon i niechodliwego złomu – kwotę dobrostanu wywołanego przez ecie-pecie należy podnieść do 50 złotych, powyżej których szczęście zaczyna się zastanawiać, czy może jednak nas czymś obdarować. Pieniądze, naturalnie, są do wielu rzeczy przydatne, a nawet wręcz niezbędne, ale nie da się za nie zdobyć wszystkiego, chociaż Rafał Malczewski uważał, że pieniądz, jak dotąd, znaczy prawie wszystko. Resztę można kupić za pieniądze… To efektownie cyniczne, ale nieprawdziwe. Za pieniądze można kupić lekarstwa, ale nie kupi się zdrowia. Można kupić seks, ale nie miłość. Można kupić dyplom wiadomej wyższej uczelni, ale nie kupi się wiedzy, ani tym bardziej mądrości. Można kupić tytuł doktorski, ale nie kupi się szacunku. Można za pieniądze wynająć ochronę, ale nigdy się nie będzie pewnym, czy ktoś, za większe pieniądze, nie kupi sobie spośród twojej ochrony twojego mordercy…

Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, czym kieruje się człowiek, mający na koncie 50 milionów i zaharowujący się jak galernik po to, żeby mieć na koncie 51 milionów. Żeby zapewnić sobie godną starość? Ona nie będzie patrzeć, czy się ma na koncie 50 milionów, czy 51, czy w ogóle nie ma konta. Żeby zapewnić dobrą przyszłość dzieciom i wnukom? Do dyskusji jest samo pojęcie dobrej przyszłości. Czy życie, w którym wszystko dostałeś w prezencie, z łaski albo z obowiązku od kogoś, da ci taką samą satysfakcję jak to, w którym do wszystkiego, albo przynajmniej do większości doszedłeś samemu?

Niemniej jednak dla wielu z nas pieniądze to fetysz – albo tabu. Często słyszymy, że dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, zwykle z całkowicie już dziś nieaktualnym dodatkiem: bo dżentelmeni mają pieniądze. Dziś pieniądze ma przeważnie chamstwo, a dżentelmeni – jeśli jacyś jeszcze zostali – są nędzarzami. Temat pieniędzy w znacznej mierze zdominował dysputę publiczną w czasie kampanii przed zeszłorocznymi wyborami, kiedy to przedstawiciele ówczesnej opozycji jeździli po Polsce i urządzali efektowne show, ustawiając na rozmaitych ulicach tekturowe figurki pisowskich prominentów, podpisane ich nazwiskami i kwotami, jakie podobno zarobili w ciągu miesiąca, roku, czy minionych ośmiu lat – nie zapamiętałem, tak samo jak nie zapamiętałem ani tych kwot, ani tych nazwisk. Przy żadnych z wizerunków osób, stawianych w ten sposób pod pręgierzem in effigie nie było informacji, jakie przestępstwo osoba ta popełniła lub że te pieniądze dostała nielegalnie, nie dowiedzieliśmy się też, że jej się te pieniądze nie należały z powodu niekompetencji lub nieświadczenia pracy. Jedynym zarzutem była ta kaska, zresztą niemała, a w zasadzie niewyobrażalna dla tych, którzy owe aleje milionerów oglądali. Być może także dla tych, którzy te tekturki stawiali.

Parada pieniężnych tekturek, o znacznie wyższych nominałach, towarzyszyła też zwycięskiemu marszowi PiS-u po przegraną wyborczą, kiedy to premier, ministrowie i działacze partyjni przedwyborczo nawiedzali miasta i wsie, gminy i koła gospodyń wiejskich, wręczając zachwyconemu elektoratowi wielkie czeki z wielkimi sumami, a lokalni działacze pysznili się w świetle kamer, w duchu zastanawiając się, czy tekturka da się zamienić w najbliższym banku na ecie-pecie. Czasami zamiast tekturek – zwłaszcza przed remizami i szpitalami – pojawiały się pojazdy uprzywilejowane, czasem nowe, a czasem tylko pięknie umyte i ogólnie odpicowane, bo wręczane już były kilkakrotnie i mogły się w trakcie tych wręczeń nieźle uwalać.

W czasie kampanii wyborczej ówczesna opozycja, a po wyborach – teraźniejsi rządzący, a niemniej – prorządowi, antyrządowi i inni dziennikarze jak w domu aukcyjnym Christie licytowali się coraz wyższymi kwotami, które jedni lub drudzy a. nieprawnie zarobili, ukradli czy wydatkowali w podejrzany sposób; b. zmarnowali, obiecali, a nie dali, wydali, a niczego nie zrobili; c. nie załatwili, a mogli, no i zablokowali, żeby było na nas; d. przepisali na żonę, nie ujawnili, ujawnili, ale oszukali, sami sobie przyznali i utrzymywali, że im się to należało; e. dali nad stołem czy pod stołem na Trwanie czy na efektowną potańcówkę przy ołtarzu, miecz Mieszka i paliwo do maybacha, i nie wyrwali Niemcom ani jednego biliona złotych na reparacje choć walili pięścią w mównicę, krzycząc o ofiarach; f. mają miliony, już sami nie wiedzą ile, a my musimy zap…ć za miskę ryżu.

W tej narracji jakoś umknęło to, że poza pojedynczymi przypadkami zwykłych – albo i niezwykłych – oszustw, przekrętów, niegospodarności czy pospolitych kradzieży większość owych kłujących w oczy milionów wydatkowana była legalnie, w myśli jakiegoś pospiesznie uchwalonego, często właśnie w celu pozyskania tych pieniędzy, prawa. Ale kuglowanie prawem i bezprawiem, niemoralne nadawanie stanowisk komuś, czyje jedyne kompetencje stanowi bliska zażyłość z Nowogrodzką, albo uroda i elegancja przyjaciółki mamy naczelnika – słabo się sprzedaje elektoratowi. Kaska natomiast – i owszem, bo wciąż bliskie jest nam komuniackie myślenie o tym, że wszyscy mamy takie same żołądki, i dlaczego ktoś ma za swoją robotę dostawać grube tysiące (o milionach ani nie wspomnę!), podczas gdy ja muszę się zadowolić zasiłkiem dla bezrobotnych i pińcetplusem. Po drodze, pomiędzy owymi alejami milionerów i zjadaczami ryżu jest jeszcze mnóstwo ludzi różnie wykształconych, umiejących lub nie umiejących coś dobrego zrobić, chorych i zdrowych, kompetentnych i takich, którzy czekają, aż pieczony gołąbek sam wleci do gąbki – o nich jakoś w społecznej dyskusji cicho.

Pod osąd opinii publicznej (o wymiarze sprawiedliwości, póki będzie nadal grzązł w bagnie i chaosie, ani nie mówię) powinno się postawić nie to, ile pałaców ma Obajtek, tylko jak rządził największą spółką paliwową, nie to, ile działek tanio kupił i drogo sprzedał Morawiecki, tylko ile sprzecznych z prawem, niepotrzebnych i szkodliwych decyzji podjął, nie to, ile Kaczyński płaci z publicznych pieniędzy na zaspokajanie swoich ambicji i maskowanie strachu, tylko w jaki sposób stworzył państwo, rządzące się tymi jego ambicjami i strachem. A już na pewno nie za to powinniśmy potępiać Macierewicza, że przeputał miliony na parówki, colę i zniszczenie drugiego tupolewa – tylko za to, że skutkiem jego fanaberii, odlotów w Kosmos, niekompetencji i wieloletniej bezkarności jest to, iż prawie połowa Polaków dopuszcza myśl o tym, że lecący na zatracenie – za nisko, we mgle i bez kontaktu ze światem samolot Rosjanie musieli jeszcze wysadzać przy pomocy niewidocznych dla służb technicznych bomb, promieni laserowych i demonów z Marsa, a połowa z tej drugiej połowy uważa, że warto to nadal badać, na wypadek, gdyby się okazało, że w przypadku zmarłego prezydenta oraz pozostałych ofiar i grawitacja, i inne prawa fizyki nie muszą działać, bo w końcu mieliśmy do czynienia z czymś niewyobrażalnie tragicznym. I z ruskimi. Więc ci, którzy twierdzą, że to nieprawda, nie znają prawdy, jako i my nie znamy, amen.

Widzicie, dokąd zabrnęliśmy? Cofnijmy się zatem sprzed przepaści, przestańmy deliberować nad tym, czy naszych polityków czekają Wronki, czy Tworki, nie planujmy zapowiadanych głośno rozliczeń jedynie w kwestiach finansowych, choć pieniądze najprościej, wręcz prostacko kojarzą się z rozliczeniami, i przyjmijmy, że oceniać przeszłość, teraźniejszość i przyszłość będą w naszym imieniu nie księgowi, tylko rzetelni prawnicy, uczciwi politycy i nieprzekupni – znów ta kaska! – dziennikarze. A jak się to już wszystko posprząta, jak się skutecznie odpiłuje kogo trzeba od wszystkich koryt, to może poznajdują się jakieś nie rozbite jeszcze świnki, a w nich – możliwe do uczciwego wykorzystania ecie-pecie. Może nawet w Funduszu Sprawiedliwości zostało jeszcze trochę grosza i będzie można z tego pomóc potrzebującym. Inna rzecz, że najrozsądniej byłoby, gdyby pieniążki można było dostawać za uczciwą, dobrze i kompetentnie wykonaną pracę. Zupełna żenadą jest dla mnie stawianie byłemu komendantowi policji głównie zarzutów finansowych: że generał Szymczyk zniszczył ścianę i podłogę, a remont kosztował sporo pieniążków. I cichutko dodaje się, że w zasadzie w swoim gabinecie nie powinien naciskać na spust granatnika. Podobnie gdy pan wiceminister Maciej Wąsik zadysponował sobie na spotkanie przedwyborcze policyjnego Blackhawka i ten się deczko uszkodził – to mówi się o odpowiedzialności za koszt naprawy, a nie za wykorzystywanie policji i jej sprzętu na gwizdnięcie partyjnego prominenta, w dodatku w sposób sprzeczny z regulaminem.

Może jest w tym jakaś metoda? Elektorat jest wrażliwy na cudze ecie-pecie. A w dodatku pieniążki są potężną bronią, zaczepną i odporną, o czym przekonuje historia PiS-owskiego rozdawnictwa, funkcjonowanie resortowej świnki w Ministerstwie Suwerennej Polski Zbigniew Ziobry, oraz to,  że amerykański gangster Al Capone (który większość majątku przepisał na żonę) trafił do więzienia nie za przypisywane mu powszechnie morderstwa, kradzieże, wymuszenia, nielegalną sprzedaż alkoholu i tak dalej, tylko za oszustwa przy płaceniu podatków. Czyli nie dzięki policji i prokuratorom, tylko dzięki skarbówce…

Maciej Pinkwart, 28 marca 2024

Leave a Reply