Przejdź do treści

Jowita Budnik: Teraz gram

– Ta kobieta była tak długo coś warta, jak długo była na szczycie. Zastanawialiśmy się, czy widz będzie mógł się identyfikować z taką bohaterką, bo w końcu kto z widowni jest szefową telewizji czy innych mediów? Ale na każdym szczeblu kariery i na każdym poziomie zamożności ludzie przeżywają podobne sytuacje – mówi aktorka Jowita Budnik o monodramie „Supermenka” w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim w Przeglądzie.

Mówi się o tym z pewnym zdziwieniem: pani, która zarzekała się tyle razy, że grywa tylko od czasu do czasu, i to w filmach, zdecydowała się na skok do basenu bez wody. Mam na myśli monodram „Supermenka”, którym po wielu latach wraca pani na scenę.

 – To jak zwykle u mnie – ewolucja. Przestałam się zajmować różnymi obowiązkami, którymi zajmowałam się przez większą część życia, np. przestałam pracować w agencji aktorskiej jako agentka.

Nie wiedziałem.

– To nie było tak, że przyszłam nagle do Jurka Gudejki i powiedziałam: słuchaj, już nie będę u ciebie pracować. Zanosiło się na to – od czasu „Papuszy”, kiedy więcej mnie w pracy nie było, niż byłam. Na chwilę przerywałam pracę, żeby jechać na zdjęcia do „Papuszy”, i mówiłam: zaraz wracam. Tak jak bywało wcześniej. Ale zaraz po „Papuszy” zrobiłam film „Jeziorak”, a kiedy byliśmy już po zdjęciach, „Papusza” ruszyła w świat, była na kilkuset festiwalach i pokazach – zazwyczaj ktoś w takich chwilach filmowi towarzyszy i opowiada o nim. Reżyser Krzysztof Krauze chorował i nie mógł już wtedy jeździć, jego żona Joanna jeździła tylko na część festiwali, więc ktoś musiał tę lukę wypełnić. To było zresztą jedno z moich przyjemniejszych doświadczeń. Film pod każdą szerokością geograficzną odbierano podobnie. Niczego nie trzeba było tłumaczyć, ani w Europie czy w Stanach, ani w maleńkim kinie na Podlasiu – za każdym razem przyjęcie było bardzo ciepłe. Z przyjemnością jeździłam na te spotkania filmu z publicznością. Kiedy cykl festiwalowy „Papuszy” dobiegał końca, rozpoczęła się praca nad następnym filmem. Do mojej stałej pracy, o której zawsze mówiłam, że jest opoką i bazą, wracałam coraz rzadziej i na coraz krócej. Moje bycie agentką stanęło pod znakiem zapytania.

Bo wymaga całkowitego oddania?

– To taki rodzaj zajęcia, któremu trzeba się poświęcić absolutnie. Nie zdalnie ani z doskoku. Musiałam się opowiedzieć. I postanowiłam, że teraz zajmuję się sobą, ale jako aktorka. Kiedy skończyły się zdjęcia do filmu, niewiele się działo, niewiele robiłam, pojawił się pomysł na teatr.

Sama pani na to wpadła?

– Rozmawiałam z Jurkiem Gudejką o tym, że teraz skupiam się na tej dziedzinie życia zawodowego, którą zawsze traktowałam trochę po macoszemu, i to on wpadł na pomysł, że moglibyśmy zrobić spektakl. „Może monodram?”, zaproponował. Odpowiedziałam: „Oj, nie jestem pewna. To chyba nie jest dobry pomysł”.

Ale przekonała się pani.

– Po pierwsze, znamy się z Jurkiem bardzo długo. Zazwyczaj wie, co robi. A po drugie, mimo że jest to odwaga granicząca z szaleństwem, powrót na scenę właśnie w monodramie to może być coś. Paradoksalnie mam bardzo mało do stracenia – w najgorszym przypadku może się okazać, że się nie nadaję na scenę. A do zyskania sporo, bo może się okazać, że otwierają się nowe możliwości.

To był wasz potrójny debiut: autorki Doroty Maciei, Jurka Gudejki jako reżysera i pani debiut w monodramie.

– Jurek produkował spektakle w innej reżyserii, ale jak się jest producentem, wiadomo, jak to działa. Ważniejsza jest jego dawna przygoda z monodramem, bo swoimi „Kwiatami dla myszy” zawojował Polskę. Na tyle dobrze się czuł w tej formie, że uznał, iż równanie: tekst plus ja plus on wystarczy, żeby zaczynać. Teraz czekamy na opinie widzów.

Ostatni raz na scenie była pani w 1995 r.

– Tak, minęło ponad 20 lat. Dużo grałam jako młoda osoba, bo jako dziecko występowałam w Teatrze Ochoty, i to w spektaklu repertuarowym, choć dla dzieci. Nazywało się to „Eksperyment Magdalena”, opowieść o mechanicznej lalce, która się zamienia w dziewczynkę. Ładnych parę lat grałyśmy w dublurze z Magdą Stużyńską. Potem była długa przerwa. Po niej zostałam zaangażowana w „Prostytutkach” Eugeniusza Priwieziencewa, które również grałyśmy kilkaset razy. Następnie znowu przerwa i mój gościnny udział w „Weselu” w Teatrze Powszechnym.

Tak czy owak, po latach nie zanosiło się na teatr i bezpośredni kontakt z publicznością.

– Nie zanosiło się, choć zawsze to lubiłam. Wiedziałam, że teatr wymaga poświęcenia. Na kilka miesięcy trzeba odłożyć na bok wszystkie inne aktywności. Teraz to się trochę zmienia, ale za moich „starych” czasów wchodziło się w próby na kilka miesięcy, nie można było w tym czasie mieć innego zajęcia. Poza tym nie dostawałam żadnych propozycji teatralnych. Ludzie nie kojarzyli mnie z teatrem. Oprócz tego w teatrze dużo większą wagę przywiązuje się do dyplomu, którego ja nie mam i nigdy nie próbowałam uzyskać. O ile można było sobie wyobrazić, że amatorka występuje przed kamerą, o tyle trudniej, że gra w teatrze. Dzisiaj są teatry, w których im popularniejszy celebryta amator występuje, tym lepiej. Wtedy przychodzi zupełnie inna widownia.

Co było najtrudniejszą barierą do pokonania?

– Były strachy, lęki, ale bardzo nam pomogło to, że przedstawienie powstawało niespiesznie. Od momentu decyzji, że je robimy, do premiery minęło sporo czasu. Najpierw próbowaliśmy w warunkach „garażowych”, powoli przechodziliśmy przez tekst, wszystko bardzo wolno się rodziło. I mimo że rozpoczęliśmy pracę w październiku zeszłego roku, spektakl zaczął nabierać realnych kształtów w styczniu. Potem zastanawialiśmy się, gdzie grać, bo to jest produkcja Studia Teatralnego Gudejki, które nie ma sceny. Wchodząc na scenę po raz pierwszy, myślałam, że będę dużo bardziej zdenerwowana. A okazało się, że nie. Poczułam, że wszystko jest poukładane.

Data premiery wyszła niekiepsko, bo 8 marca.

– Do pewnego momentu to był przypadek, nie robiliśmy spektaklu na 8 marca. Ale kiedy się okazało, że taki termin wchodzi w grę, data sama się nasunęła.

Propozycję tekstu dostała pani na stół.

– Na początku były dwa teksty i ten, zrealizowany, dużo bardziej przypadł mi do gustu. Drugi tekst miał według mnie typowy klimat farsowy. Miałam ochotę sprawdzić się w czymś innym, żeby nie było tak jak zwykle w moim wykonaniu: dramatycznie, rozpaczliwie, ponuro i z tragicznym finałem. Ale „Supermenka” była mi o wiele bliższa, także ze względu na wahania nastrojów bohaterki.

Supermenka staje wobec problemów, które są udziałem wielu ludzi.

– Na różnych etapach życia miałam nie aż tak drastyczne, ale podobne doświadczenia. To akurat taka historia, w której każdy mniej lub bardziej ma szansę dostrzec podobieństwo do własnych losów. Choć oczywiście nie wszyscy z bardzo wysokiego szczytu spadli na samo dno.

Kobieta u szczytu kariery z dnia na dzień traci pracę.

– Rodzi to lawinę konsekwencji. To, że się obniża jej standard życiowy, jest dosyć oczywiste. Ale za tym idą zmiany w życiu osobistym, uczuciowym, wszystko zaczyna się kruszyć. Okazuje się, że jej życie stało na niesolidnych fundamentach. Ta kobieta była tak długo coś warta, jak długo była na szczycie. Zastanawialiśmy się, czy widz będzie mógł się identyfikować z taką bohaterką, bo w końcu kto z widowni jest szefową telewizji czy innych mediów? Ale na każdym szczeblu kariery i na każdym poziomie zamożności ludzie przeżywają podobne sytuacje. Docierają do mnie niezwykłe recenzje od widzów, którym się wydaje, że inni się śmieją wtedy, kiedy im wcale nie jest do śmiechu. Bo akurat oni byli po takich przejściach jak bohaterka. To dosyć prawdziwa opowieść. A mnie samej trudno byłoby wracać na scenę tekstem mówiącym o światach, których kompletnie nie znam. Przez tę opowieść przechodzę całkiem łatwo, bo jestem w stanie rozpoznać emocje i za nimi podążyć.

I co, ruszacie na podbój Polski?

– Będziemy pokazywać „Supermenkę” w różnych miejscach, m.in. na Olsztyńskich Spotkaniach Teatralnych, a w maju w Gorzowie Wielkopolskim. Dopiero teraz spektakl nabiera rumieńców i okaże się, czy ludzie będą chcieli go oglądać, czy nie.

Wykazuje się pani odwagą nie tylko podjęcia tematu, ale i ogrywania własnego ciała. Nie każda aktorka na to się zdobędzie.

– Musimy wyjaśnić, że moja bohaterka, jak wiele kobiet, boryka się z niedoskonałościami. Tutaj nie mam nic do grania, to rzecz tożsama ze mną – jestem niedoskonała. Jedyne, co trzeba było zrobić, to po prostu iść w to.

Nie miała pani oporów?

– Nie. Może gdybym musiała robić coś ekstremalnego? Ale w tej konwencji teatru, który robimy, nie widzę problemów. Tu się nie biega nago, z genitaliami na wierzchu, nie ta bajka. Wszystko, co ustaliliśmy z reżyserem, było do pokazania, bo taka jest prawda o wielu kobietach. Stajemy przed tymi lustrami i mniej lub bardziej rozpaczliwie patrzymy na swoje odbicie.

Po premierze widzowie przyznawali, że to bardzo prawdziwa opowieść, chociaż zakończenie ma trochę naciągane, zbyt optymistyczne.

– To taki teatr, z którego widz nie wyjdzie zdołowany, przybity, ale pomyśli sobie: w życiu jest różnie, ale nie siadajmy, nie załamujmy rąk, nie rozpaczajmy, chodźmy dalej. Ten finał zresztą nie jest wcale zabiegiem dramaturgicznym. Opowieść opiera się na autentycznych zdarzeniach i naprawdę tak się skończyła, czyli dobrze. Zakończenie nie zostało dopisane ani wymyślone jako odpowiedź na pytanie, czy widz wolałby tak, czy wolałby inaczej.

Wróćmy do matecznika, czyli do ogniska teatralnego Machulskich. To potężna grupa ludzi, która zaznaczyła się w życiu kulturalnym, artystycznym i nie tylko jako aktorzy.

– Oczywiście.

Są obecni i jest to nie tyle rodzaj skażenia, ile nasycenia pewnym rodzajem wrażliwości…

– …myślenia o świecie, tak. To, że część z nas została aktorami albo ruszyła w tę drogę, jest najmniej istotne. Pewnie w każdej grupie tak było, choćby w dużej szkole – jakaś część absolwentów postanawia zostać aktorami. Dla nas pobyt w ognisku teatralnym, zwłaszcza w tych dawnych czasach, to był okres formowania,

kształtowania się ludzi nie jako aktorów czy artystów, ale jako ludzi właśnie. To nie zostało bez wpływu na nasze życie. Są wśród nas aktorzy, są reżyserzy, recenzenci, krytycy filmowi i teatralni, ale są też bankowcy i ludzie, którzy robią w życiu rzeczy od sztuki odległe, a jednak wszystkich nas łączy szczególny rodzaj patrzenia na świat. Do dzisiaj daje się to odczuć, kiedy się spotykamy, choć nie są to częste spotkania. Okazuje się, że ktoś, kto jest bardzo zamożnym człowiekiem, biznesmenem pełną gębą, finansuje jakieś działania parateatralne dla dzieci, bo to jest tak bliskie jego sercu, że nie myśli tylko o tym, że mógłby te pieniądze lepiej zainwestować. Uważa, że warto dzieciakom stworzyć szansę przeżycia czegoś podobnego, jak on kiedyś. W mojej pamięci ognisko to drugi dom. Cykl edukacyjny trwał trzy lata, ale ja tam spędziłam znacznie więcej czasu, bo z niego się nie wychodziło ot tak. Wspólnie się wyjeżdża, potem są wigilie, jakieś inne okazje. Do dzisiaj mamy ze sobą kontakt.

Więź pozostała…

– Jest wręcz niebywała.

I taki typ infekcji.

– Życzyłabym każdemu takiej albo podobnej infekcji, która człowieka kształtuje i daje iskrę, pewność, że można iść z pasją przez życie. I to się nie wyczerpuje, nie nudzi, nie męczy.

Co dalej? Tylko szlifowanie „Supermenki”?

– „Supermenkę” będziemy szlifować, ale tu już możemy tylko dążyć do doskonałości. Co dalej, nie wiem. Jak zwykle muszę poczekać, co się wydarzy. Na pewno nie będę produkować ani pisać sztuk. Ale jeśli ktoś, kto je produkuje, reżyseruje, pisze, będzie chciał mnie u siebie zobaczyć, to czemu nie, bardzo chętnie. Ale czy tak się potoczy przyszłość? Tak już jest z aktorami. Bycie w tym zawodzie dużo bardziej zależy od innych niż od nas samych.

Film jednak dał pani taką satysfakcję, tyle nagród i świetnych recenzji, że ma pani poczucie, że może coś ważnego zrobić w tym zawodzie.

– To prawda. Filmy, w których grałam, zwłaszcza duże role, to były ważne, wyjątkowe tytuły. Teraz czekam na premierę następnego, może jesienią? Ale niczego właściwie nie zakładam. Mam tylko nadzieję, że jeszcze coś się w moim życiu zawodowym wydarzy.

Nieraz pisano, że nie umie pani wykorzystywać sukcesu. Po tylu nagrodach, filmach, serialach oświadczała pani, że aktorstwo pani nie interesuje.

– To wielkie nieporozumienie. Mówiłam zawsze, że nie planuję zawieszać swojego życia na aktorstwie. Ponieważ zawsze ceniłam granie i te momenty, kiedy zdarzało mi się być aktorką, ale nie wyobrażałam sobie, że usiądę i będę czekać, kiedy ktoś zadzwoni.

Coś się zmieniło?

– Kiedy osiągnęłam pewną dojrzałość, mogę sobie pozwolić na taki tryb pracy. A poza tym nie ukrywam, że bardziej mi on odpowiada niż praca wymagająca stałej obecności przy biurku – mam stosunkowo małe dzieci, więc to, że nie chodzę codziennie do pracy i nie przesiaduję w niej od rana do wieczora, jest dla mnie dobre. Gdybym mając lat 25 czy 28, siedziała w domu, nic nie robiła i czekała, aż zadzwoni telefon, to bym oszalała. A teraz, kiedy jestem w domu i nikt nie dzwoni, mogę ugotować obiad, pójść z dziećmi na spacer. Nie zastanawiam się już: „Boże, Boże, co ja mam ze sobą zrobić”. Naprawdę mam co robić. To kwestia czasu, który upłynął, i zmiany perspektywy w życiu. I teraz nareszcie mogę spokojnie czekać.

***

Na zdjęciu: Jowita Budnik w spektaklu „Supermenka” w Teatrze Kamienica

„Teraz gram”
Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 16/18.04
20-04-2016

Leave a Reply