Przejdź do treści

EMOCJE

O wernisażu Macieja Hoffmana w warszawskiej Galerii van Golik
Image

Wernisaż zaczął się, jak zwykle, krótką wypowiedzią Zbigniewa Pindora – historyka sztuki i przyjaciela Galerii van Golik, artysty – malarza Macieja Hoffmana prezentującego swoje prace w galerii, Janusza Golika, twórcy i właściciela galerii, grafika, który – jak mało kto – potrafi operować wieloznaczącym skrótem, stanowiącym kwintesencję zdarzenia czy wydarzenia. Plakat i hasło „Malarstwo po byku” jest jednym z tego przykładów. Golik uchwycił w tym istotę malarstwa Hoffmana i Michaela Hoffee, malarza z Kalifornii, którego cztery obrazy także zawisły w Galerii van Golik. Obrazy Hoffmana i Hoffee – dwa różne światy, które łączy jedno: pasja artysty. Pasja w patrzeniu na świat i przetwarzaniu go w obraz. Malarski, nie literacki.  Dziełem przypadku jest zbieżność początku obu nazwisk: Hoff. Myślę, że, jak to się często zdarza, jest w tym jakiś tajemny i magiczny udział Losu.
    Maciej Hoffman jest moim bratem (autentycznym), więc nie będę (z przyzwoitości) pisała recenzji z tej wystawy ani omawiała jego malarstwa jako takiego. Natomiast uważam, że warto napisać o wernisażu. Niebanalnym, prowokacyjnym. I to ze strony nie organizatora, lecz widza. Widza, który powiedział swoje i spokojnie, z uśmiechem na ustach, wyszedł. Tym, co powiedział, rozjątrzył wszystkich niemal do białej gorączki. Przed jego przyjściem ludzie oglądali obrazy, rozmawiali o różnych sprawach w małych grupkach. Nie o wystawie.
No, pora wymienić z imienia i nazwiska owego „prowokatora”. Emilia Krakowska. Weszła, wsadziła kij w mrowisko, wpiekliła wszystkich włącznie z artystą i jego żoną i uśmiechnięta wyszła. Świadkiem tego rodzaju „występów" Emilii Krakowskiej byłam wielokrotnie, więc mnie to rozbawiło. Rozjątrzenie jej słowami trwało bite dwie godziny. Szkoda, że cel nie został do końca osiągnięty, bo zamiast, jak chciała „prowokatorka”, rozmawiać o malarstwie, obrazach wiszących na ścianach galerii, wreszcie sztuce pastwiono się nad aktorką. Cóż więc takiego powiedziała Krakowska, co wszystkich rozjątrzyło? Po pierwsze zarzuciła Maciejowi Hoffmanowi „ból tego świata” wzięty na swoje barki nie do końca przeżyty w sposób autentyczny, własny, głęboki, osobisty, słowem nie końca zgłębioną refleksję. Nie chodziło, naturalnie, o prywatne, osobiste, życiowe przeżycia autora. Dodała też zaraz, że te obrazy są zarazem jego terapią. I tu dotknęła czegoś istotnego, z czego mógł się rozwinąć jakiś ciąg dalszy. Nie między Emilią i Maciejem, ale ludźmi w galerii. Niestety, ten wątek zatonął i zdechł w rozjątrzeniu i tematem rozmów do końca była Emilia Krakowska. Powiedziała też, że nie chciałaby „mieszkać z tymi obrazami”. W porządku, nie musi. Najważniejsze, że te obrazy wywołują emocje, drażnią, poruszają. Krakowska – w sposób prowokujący (belferska nuta w niej zagrała! I to jak!!!) – te emocje nazwała. Znowu, by nam coś uświadomić. Z jednej strony tęsknotę do świata o złagodzonych krawędziach, cieplejszego, bardziej ludzkiego (chociaż cóż dzisiaj znaczy ów przymiotnik, że coś jest „ludzkie”?), bardziej człowiekowi przyjaznego, z drugiej, że to tylko niespełnione tęsknoty, bo, niestety, jest więcej zła i bólu niż dobra i łagodności. Zabawne, że wszyscy po jej wyjściu pastwiąc się nad nią, zapomnieli, że jest to przecież aktorka. Aktorka kumulująca i wywołująca emocje. I że to wszystko było w tym celu, by skutecznie sprowokować w nas jakiś oddźwięk, wywołać emocje, które skoncentrowane na tym, co powiedziała w jakiś sposób się z nas uleją, bo jednak dotknęły naszych emocji, podrażniły nasze mózgi, wywołały refleksje. Ale przede wszystkim emocje. Tłumione emocje, których ujawnienia wszyscy się wstydzą. I poruszenie ich na tyle, by przeistoczyły się w słowa, w myśl. A przecież wiadomo, że wywołać poruszenie może tylko coś, z czym się totalnie nie zgadzamy. Nieważne, w jaki sposób Krakowska ten strumień emocji i słów wywołała. Ważne, że sposób okazał się skuteczny. Krakowska jest zbyt wytrawną aktorką, by o tym chociaż na chwilę zapomnieć.
Ludzie przestali ze sobą rozmawiać – tych słów niemal nikt nie usłyszał. Tak, przerzucamy się słowami, zdaniami, ale niekoniecznie mają one jakiekolwiek znaczenie. To taki „keep smiling” jako formuła życia na co dzień. Ale Galeria van Golik jest miejscem spotkań. Różnorodnych artystów, różnorodnych odbiorców. I najważniejsze, by stała się miejscem żywym, w którym te różnorodne emocje, refleksje, bitwy na emocje i słowa były autentyczną potrzebą wyrażania siebie. Jeżeli już jesteśmy włączeni w ten nurt czasoprzestrzeni galerii, w owo „tu” i „teraz” związane z aktualnie wiszącymi na ścianach obrazami i stworzoną przez Janusza Golika z niebywałym nosem i wyczuciem aurą, klimatem i „prowokacją”, to bądźmy w niej żywi, otwarci, szczerzy. Codzienny „keep smiling” niczemu to nie służy. I nie po to ta galeria powstała. Janusz Golik też jest „prowokatorem”. I to w doskonałym stylu. Gra na innych strunach, posługuje się odmiennym niż Krakowska instrumentarium. Ale chodzi mu o to samo. O prawdziwe życie – czy tylko współżycie – ze sztuką. O patrzenie na sztukę w sposób skrajnie indywidualny, zawsze własny. To nic, że tysiące, miliony ludzi czytało i czyta „Hamleta”. Ja go czytam jak Adam Hanuszkiewicz, a nie te tysiące i miliony – podkreślał zawsze ten prowokujący do niezgody, buntu, niechęci, ale do myślenia przede wszystkim, reżyser. Jego „Balladyna” w Narodowym przed laty do dzisiaj jest tego klasycznym przykładem. Plakat Janusza Golika i jego hasło „Malarstwo po byku” to ten sam świat, ten sam problem: poruszyć. Coś własnego, najbardziej nawet intymnego w człowieku poruszyć, tak by na chwilę chociaż ożyło.
Trzeba więc ludzi tak wkurzyć, by zechcieli rozmawiać, by nie byli obojętni, układni itp. W tym „piekiełku”, które się rozpętało po wyjściu Krakowskiej z galerii jedna, uważam najważniejsza sprawa, zaiskrzyła: te obrazy poruszają. W niektórych wywołują strach – jak np. w Krakowskiej, o czym powiedziała – w innych bunt, w jeszcze innych akceptację, utożsamienie się z takim widzeniem, postrzeganiem i odbieraniem świata. Takim: szczerzącym do nas kły, wyraźnie warczącym i nas nie kochającym, niestety. Nie o to przecież chodzi, czy chcemy sobie nad łóżkiem bądź w salonie powiesić obraz Hoffmana czy Hoffee`go, ale o to, czy w jakikolwiek sposób to malarstwo do nas przemawia wzbudzając emocje i poruszając myśl. Szkoda, że ludzi, którzy próbują przebić się do nas przez tę ochronną skorupę łatwych sukcesów, łatwych i płytkich karierek i karier, nieprawdziwych wartości jest tak niewielu w dzisiejszym świecie wszechogarniającej naskórkowości.

Justyna Hofman – Wiśniewska

Leave a Reply