Najtrudniej zaakceptować błoto, w którym brodzą, tytłają się, obrzucają i dzielą aktorzy niemal od początku spektaklu po finał. Bo błoto to także łup, łapówka, kawałek tortu, coś, co można sobie przywłaszczyć albo za pomocą czego obłaskawić mocniejszego. Dlaczego taka dosłowność? Czy reżyser nie ufał publiczności, która nie ujrzawszy na scenie błota, nie uwierzyłaby, że błoto wciska się wszędzie, że zagraża każdemu, wsysa i już nie opuszcza. Że zagraża także widzom z pierwszego rzędu, którym, uprzejma pani z obsługi teatru rozdaje jednorazowe płaszcze przeciwdeszczowe, które mają chronić widzów przed bryzgami błota.
Kiedy Horodniczy (wielka rola Krzysztofa Stelmaszyka) pod koniec spektaklu nabiera pełną garść błota, które zalewa pół sceny, i przymierza się, aby błotną kulę rzucić w stronę publiczności, nastaje chwila grozy. Horodniczy jednak zmienia zamiar, a błotne ukamienowanie dotknie Dobczyńskiego (Modest Ruciński) i Bobczyńskiego (Łukasz Simlat). Obnażeni i bezbronni, ostatni sprawiedliwi w Sodomie, poniosą karę za korupcyjną katastrofę. Wszak to przez nich, bo przybiegli z wiadomością, że przybył już do miasteczka rewizor, oszuści nad oszustami zostali wystrychnięci na dudka, ośmieszeni i złupieni. I to przez kogo? Jakiegoś nieopierzonego młokosa Chlestakowa (Eryk Kulm), który w mig wykorzystał sytuację z biegłością kutego na cztery nogi łotra. Sceny samosądu próżno u Gogola szukać, ale nieuchronnie wynika z przebiegu scenicznych wypadków – może dlatego Koladzie potrzebne było błoto, aby poniżenie Bobczyńskiego i Dobczyńskiego tak wyraziście pokazać.
Czytaj dalej »Kolada-fest: Rewizor albo Metoda błotna