Przejdź do treści

Wiosna była w pełnym rozkwicie. Bzy w każdym z mijanych ogrodów pachniały jak oszalałe, w cienistych zakątkach dokładały swoje zapachowe tony delikatne dzwoneczki konwalii, a że zbliżał się wieczór, słowiki prześpiewywały się w przydomowych krzewach powodując to, że nawet my przestaliśmy rozmawiać i oddychając pełną piersią, zachłysnąwszy się pierwszym powiewem wolności, szliśmy ulicą Dębową w milczeniu. Tego dnia właśnie zdaliśmy maturę. Był 31 maja. Imieniny mojej Mamy. Pięćdziesiąt sześć lat temu.

Ostatnim egzaminem był ustny z fizyki i chemii. Właściwie – fizyki lub chemii, ale komisja była wspólna, choć wcześniej musieliśmy wybrać, który z przedmiotów zdajemy. Dla mnie decyzja była trudna – obie dziedziny lubiłem i z obydwoma przez jakiś czas chciałem związać swoją przyszłość. Lecz, jak to zwykle bywa, gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta, więc nie zostałem ani fizykiem atomowym, ani specjalistą od polimerów. Ale na maturze wybrałem chemię. Chyba dlatego, że uczyła jej nas ładna i bardzo młoda pani, którą polubiłem od pierwszego wejrzenia – pewno i z tego powodu, że miała na imię tak jak moje dwie wielkie pierwsze miłości jeszcze z podstawówki. Nie można mieć dwóch pierwszych miłości? W tamtych czasach wszystko było możliwe, przynajmniej tak nam się wydawało.

Teraz pani Jola szła razem z nami przez Dębową i tak jak my miała w ręku bukiet kwiatów. Zdana matura miała dziś być spointowana wspaniałym deserem, na który liczyliśmy z okazji imienin mojej Mamy oraz minionego niedawno Dnia Matki. Wszyscy, ile nas tam było, mówiliśmy do niej „Mamo”, choć tylko ja jako jedynak miałem do tego pełne prawo – reszta była niejako jej dziećmi honoris causa. Nie wiem, skąd się to wzięło. Może dlatego, że z kilkoma kolegami i koleżankami z liceum byłem tak zaprzyjaźniony, iż czuliśmy się jak rodzeństwo. Szliśmy przez szkolne życie razem, pomagaliśmy sobie i kłóciliśmy się, kochaliśmy się na zabój, niekiedy w tych samych osobach, ale te drobne konflikty dawało się jakoś rozwiązywać, bo choć nie było dla nas spraw ważniejszych od tych nieszczęśliwych zawsze miłości – o szczęśliwych nikt nawet nie marzył, zresztą co to za radość ze szczęśliwej miłości! – to zdawaliśmy sobie sprawę, że to co naprawdę ważne, zacznie się dopiero wtedy, gdy dostaniemy to upragnione świadectwo dojrzałości i gdy nadejdzie ranek po balu maturalnym. Świat otwierał przed nami swoje drzwi i byliśmy ciekawi, jakie skarby kryje w środku ten sezam ludzi dorosłych. Czy dostaniemy nagrodę Nobla? Czy wpiszą nasze wiersze na listy szkolnych lektur? Czy zostaniemy ministrami? Czy wejdziemy na Everest, popłyniemy na Wyspę Wielkanocną, wyhodujemy czarne róże, wynajdziemy lekarstwo na wszystkie choroby, rozwiążemy problem pokonania prędkości światła przy pomocy splątania kwantowego, odkryjemy nieznaną wyspę szczęśliwości i wymyślimy formułę łatwego w produkcji i całkowicie biodegradowalnego plastiku? A może nawet kupimy sobie samochód? To wszystko były niewiadome, które trzeba było wypełnić treścią, ale przecież właśnie mieliśmy na piśmie, że to potrafimy, że równania z wieloma niewiadomymi to dla nas pestka. Jednego tylko byliśmy pewni: to, co nas połączyło przed maturą, będzie trwało przez wieczność. Najbliższe miesiące pokazały, że wieczność w tym przypadku była krótka i selektywna. Dziś, po przeszło półwieczu, z całej paczki maturalnej zostały mi dwie osoby. Reszta odpłynęła swoim kursem – jedni w wieczność, inni w świat, jeszcze inni w niepamięć.

Mama czekała na nas. Siedziała w naszym jedynym pokoju, wykrojonym ze strychu cudzego domu przy Dębowej 17, ale drzwi na schody były szeroko otwarte. Nie mogła wyjść nam naprzeciw, bo po pierwsze nikt nie wiedział, kiedy matura się ostatecznie skończy – w sumie zdawało kilkanaście osób i każdy z naszej paczki po gratulacyjnym wyściskaniu przez oczekującą jeszcze na swoją kolej resztę biegł do kwiaciarni albo na pobliską łąkę i z bukietem w ręku szedł na Dębową. Spacer z bukietem kwiatów przez Milanówek przypominał nieco niesienie wody do studni, ale imieniny są imieninami. I każdy teraz z Mamą czekał na oficjalne świętowanie, kiedy pojawią się ostatni abiturienci, już po zdaniu egzaminu.

Byłem przedostatni. Zestaw pytań maturalnych był na karteczce, którą się losowało. Wyciągnąłem, pewien, że nie będzie tam czegoś, co mnie zdoła zahamować w drodze do dojrzałości. Miałem zresztą ten handicap, że i tak dojrzały formalnie nie byłem, bo poszedłem do szkoły rok wcześniej i zdając maturę miałem dopiero 17 lat, a więc dostając świadectwo dojrzałości byłem jeszcze na tyle niedojrzały, że – na przykład – nie mogłem głosować w wyborach. Nie robiło mi to żadnej różnicy – wybory w tamtych czasach były czymś o wiele bardziej abstrakcyjnym niż wylosowane pytania o zjawisko autodysocjacji elektrolitycznej w środowisku wodnym czy kwestie promieniotwórczości sztucznej i konsekwencje odkryć Ireny i Fryderyka Joliot-Curie dla dalszego badania cząstek elementarnych. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś przekręt i że profesorki Jola Osińska od chemii i Julia Heybowicz od fizyki tak mi podsunęły te pytania z pogranicza obu dyscyplin, żebym mógł się popisywać czymś, co było dla mnie kaszką z mleczkiem, o czym obie wiedziały. Więc się trochę popopisywałem, ale nie bardzo, bo przedstawiciel kuratorium nudzący się widać szalenie i spieszący się do domu, może też na imieniny Anieli, już po paru minutach mi przerywał i kazał przechodzić do następnego pytania. Ale przy trzecim lekko się zacukałem – chodziło w nim o przemysłowe zastosowanie zjawiska polimeryzacji. O polimerach naturalnie wiedziałem wszystko – z wyjątkiem tego, że ów plastik, którym tak się wówczas fascynowałem, będzie jednym z narzędzi, przy pomocy których ludzkość pół wieku później zacznie popełniać seppuku. Jednak o przemyśle chemicznym – nie wiedziałem prawie nic, z wyjątkiem kilku nazw naszych fabryk. Ale niedawno w milanowskim kinie „Orzeł” obejrzałem francuską komedię Mój wujaszek, z genialnym Jacquesem Tati w roli nieprzystosowanego do nowoczesności pana Hulot, który dostawszy się przypadkiem do fabryki plastiku, wykonuje tam totalną demolkę. Liczyłem na to, że jeśli zacznę trochę od czapy, ale z podobną pewnością siebie, co przedtem, to delegat z kuratorium spojrzy na zegarek i przypomni sobie, o której ma pociąg do domu. Zacząłem streszczać film, pomysł się sprawdził, dostałem piątkę.

– Żałuję, że nie mogłam dać ci szóstki – powiedziała potem profesorka. Po złożeniu mojej Mamie życzeń i występie w chóralnym odśpiewaniu „Sto lat”, pani Jola ceremonialnie odpruwała nam tarcze szkolne, na których na czerwonym tle była spora biała „19-tka”, bo taki numer miało milanowskie liceum. Ta niedostana szóstka przypomniała mi się rok później, kiedy to samo powiedziała mi profesor Irena Pomorska, wpisując mi do indeksu piątkę po egzaminie z gramatyki opisowej klasycznego języka egipskiego. Obok wpisała datę: 6.6.66.

Na maturze tych piątek nie miałem specjalnie wiele, ale były i jestem z nich dumny: język polski (rok wcześniej – dostateczny…), historia (to samo), propedeutyka filozofii, astronomia, fizyka, chemia i… przysposobienie wojskowe. Wtedy matura to było coś, choć i tak na studia trzeba było zdawać osobny egzamin. O tym, że to jednak było coś na serio przekonaliśmy się, kiedy jeden z naszych kumpli wyszedł z informacją, że oblał. Potem zdał poprawkę, rok później dostał się na Politechnikę, którą z sukcesem skończył – ale matura zjadła mu kilkanaście miesięcy życia.

Minęły lata i w szkołach – nie tylko tam! – zmieniło się wszystko i to niekiedy o 360 stopni, tak że od tych zmian można dostać nie tylko zawrotów głowy, ale i choroby morskiej. Minęli się rodzice i profesorowie, koledzy i systemy – edukacyjne, polityczne, nawet system miar i wag. Po Dniu Matki została mi tylko kartka w kalendarzu. Ale w maju w Milanówku nadal kwitnie bez i konwalie, a kilkoro z nas jeszcze pamięta, jak wyglądały tarcze. Nie antykowidowe, tylko szkolne. Kiedyś uważaliśmy je za system opresyjnej identyfikacji, teraz stały się pamiątką słusznie minionej przeszłości.

Tak jak my.

Maciej Pinkwart, 27 maja 2021