Przejdź do treści

Dybuk rodzinny

Maciej Pinkwart o książce Jarosława Kurskiego Dziady i dybuki. Opowieść dygresyjna 

To nie jest książka łatwa do czytania, ale jeśli zaakceptujemy to, że podczas lektury zostajemy niejako przemocą wciągnięci w intymne sprawy konkretnych ludzi, z których znaczna część to osoby powszechnie znane, znaczące i w polityce, i w działalności naukowej czy kulturalnej – przebrniemy przez te blisko 500 stron łatwiej. Co więcej – uważam, że dla współczesnych Polaków powinna to być lektura obowiązkowa, nie tylko dlatego, że pozwala nam z wypiekami na twarzy zaglądnąć przez wiele firanek do wielu domów, z których co prawda większość już nie istnieje, a ich mieszkańcy wspominani są zazwyczaj najbardziej szczegółowo w katolicki Dzień Wszystkich Świętych i w żydowskie święto Yom Kippur. Przede wszystkim dlatego, że uchylając drzwi do polskiego piekła, ukazuje nam rzeczywistość, którą nasi starsi współobywatele usiłowali wypchnąć ze swej świadomości i w znacznej mierze się im to udało, my znaliśmy ją z karykaturalnych, agresywnych politycznie i w gruncie rzeczy kompletnie nieprawdziwych przekazów, a pokolenia milenialsów – poza nielicznymi wyjątkami – nie mają pojęcia, że w ogóle istniała.

Kwestia żydowska. Brzmi, jak echo z czasów Kryształowej Nocy, z kart Mein Kampf i Marca ’68. Jak echo kroków w opustoszałym teraz Auschwitz czy Treblince. Albo jak skrzyp drzwi stodoły w Jedwabnem, czy krzyk z domu przy ul. Planty 7/9 w Kielcach. Jarosław Kurski przedstawia jednak kwestię obecności Żydów w naszym otoczeniu inaczej. Nie z perspektywy: było – minęło – nie wracajmy do tych tragedii, tylko z punktu widzenia aktywnego uczestnika historii, która wciąż dzieje się na naszych oczach: było – gdzieś minęło – gdzieś trwa – jest w nas.

Mówi się często, że w Polsce istnieje antysemityzm bez Żydów. No, bo ilu z nas znało – zna – w Polsce prawdziwego Żyda? Żydzi istnieli w tragicznych opowieściach, książkach i filmach o Holokauście, w muzeach obozowych, do których przymusowo nas wożono w czasach szkolnych, w – jak to dziś wiemy – zakłamywanych podręcznikach historii. Moje pokolenie do 1968 roku uważało, że Żydzi zostali wymordowani przez Hitlera albo uciekli do Izraela, a teraz istnieją tylko w tragicznej historii albo wesolutkich, czasem obrzydliwych szmoncesach, które przed wojną z właściwym sobie talentem sami opowiadali. U mnie w rodzinie ojciec, choć i on nie stronił od anegdot żydowskich, był bardziej tolerancyjny – wiadomo, ewangelik od pokoleń (parafia ewangelicka pod Frankfurtem am Oder posłała mi dokumenty rodzinne od mniej więcej końca XVIII w.), urodzony w Warszawie, gdzie mój dziadek przeniósł się z Frankfurtu, potem na Syberii wśród prawosławnych, potem dowódca oddziału AK w Powstaniu Warszawskim, potem ożeniony z katoliczką. Mama, krakowianka, wychowana w tradycji katolickiej, absolwentka Gimnazjum Sióstr Urszulanek, na Uniwersytecie Jagiellońskim wraz z kolegami wymuszająca na Żydach zasady getta ławkowego… W 1968 gorąca orędowniczka antyżydowskich enuncjacji komunistów, pod wpływem sąsiada – narodowca spod znaku Moczara… Ja, towarzysko związany z niewłaściwą (dzisiaj) stroną młodzieży uniwersyteckiej, ale zaprzyjaźniony z ludźmi z obu stron. O Żydach się mówiło, ale żadnego się nie znało. Nawet, jak się mówiło z całą pewnością, to raczej nie że Żyd, tylko z rodziny żydowskiej.

A potem przyszedł czas po Marcu i ludzie zaczęli znikać. Nasze towarzystwa zaczęły się robić niepełne, role w teatrze studenckim pozostawały nieobsadzone, nagle w Warszawie zrobiło się trochę wolnych mieszkań… I wtedy okazało się, że i wokół mnie byli Żydzi. Ale nie znałem żadnego żyda… Młodszym przypomnę tę różnicę w ortografii: Żyd to członek narodu żydowskiego, żyd to wyznawca religii judaistycznej. W latach międzywojennych i wcześniej, a także w faszyzującej prasie współczesnej „żyd” i „Żyd” był prawie zawsze żydem. Często – „żydkiem”. Niekiedy – „żydłakiem”. „Moi” Żydzi niczym się nie różnili od „moich” katolików, prawosławnych, ewangelików i, najbardziej moich, ateistów. Mówili po polsku znakomicie, bywali świetnymi studentami, także polonistyki, pili wódkę, zagryzali kiełbasą zwyczajną, śluby brali nie pod chupą tylko „Pod Blachą”. A potem znikli. Odzywali się jeszcze niekiedy z Austrii, Szwecji, Danii, Francji, Stanów. Z Izraela jakoś nie.

A potem nagle wrócili. Nie ci, co wyjechali, tylko ci, co zostali. Najnowsza książka Jarosława Kurskiego zaczyna się od momentu, kiedy Lech Wałęsa, w samolocie lecącym z Gdańska do Warszawy, zaczepił Bronisława Geremka zdaniem o wiecznym żydowskim knuciu przeciw Polakom i pytaniem:

– Dlaczego Żydzi w rządzie Mazowieckiego nie chcą się ujawniać? Gdybym ja był Żydem, tobym był z tego dumny, ale ja nie jestem. A oni się wstydzą? Czego oni się wstydzą?

Dla Lecha było to prawdopodobnie zwykłe palnięcie, typu: jestem za a nawet przeciw, a może tekst z pierwszego aktu rozpoczynanej właśnie wojny na górze. Dla Geremka, który jako dziecko uciekł z getta i tułał się po Warszawie wciąż ratując się od śmierci głodowej, w ciągłym strachu, że ktoś go wyda Niemcom – na pewno był to cios. Nie dlatego, że nazwano go Żydem. Dlatego, że zrobił to Lech, który tak wiele zawdzięczał doradcom-intelektualistom i który był przewodniczącym organizacji, która nazywała się Solidarność. Przysłuchujący się temu Jarosław Kurski, wówczas rzecznik prasowy Wałęsy, wypomniał to Lechowi, że kłócąc się kiedyś z jego matką, zwolenniczką Andrzeja Gwiazdy, powiedział, że jest ona Żydówką.

No bo była, choć robiła wszystko, żeby to ukryć. Droga, jaką pisząc tę książkę przebył Jarosław Kurski, podążając nieraz bardzo zatartymi śladami przeszłości swojej rodziny, ścieżkami wiodącymi i na żyzną, choć biedną Ukrainę, i na Śląsk, i do Anglii, Czech, Niemiec – jest treścią tej książki. Książki trudnej, lecz fascynującej. Oczywiście, mniej mnie wciągnęły historie o przodkach ze strony ojca, i nawet sensacje typu „wujek Kurskich z Wehrmachtu” (bo śląscy bracia szwagra Anny Kurskiej, matki Jarosława i Jacka, mimo nazwiska Baranowski, dobrowolnie wstąpili do Wehrmachtu) nie były tak ciekawe, jak opowieści o szalenie rozgałęzionej i skoligaconej rodzinie matki, która od pokoleń podejmowała próby spolonizowania się, przechodziła na katolicyzm albo, by tak rzec – wprost, albo poprzez żydowską herezję Jakuba Franka (tę, opisaną w powieści Olgi Tokarczuk Księgi Jakubowe). Owi żydowscy przodkowie Kurskich to grupa niesłychanie zróżnicowana społecznie. Najbardziej egzotyczne postacie to ubodzy właściciele ziemscy w rejonie Koszyłowiec na Ukrainie, w rejonie Zaleszczyk, czyli koło ówczesnej granicy z Rumunią. Wielka (może zbyt wielka, bo sprawia wrażenie dominującej) część książki poświęcona jest stryjecznemu dziadkowi autora, pierwotnie nazywającemu się Ludwik Bernstein, potem Niemirowski, a w końcu – Lewis Namier. Jego ojciec był zarządcą majątku w sienkiewiczowskiej Woli Okrzejskiej, a on sam wyparł się swojej polskości dość nowej proweniencji (a dokładniej – polskość wyparła się jego), po studiach w Szwajcarii i Oksfordzie osiadł w Wielkiej Brytanii, zdobył obywatelstwo brytyjskie i stał się wysoko cenionym mocno antypolskim i proukraińskim doradcą rządu brytyjskiego w czasie pierwszej wojny, jako główny analityk był faktycznym twórcą linii Curzona, wzdłuż której poprowadzono granicę między Polską a Związkiem Radzieckim, przeciwnik Romana Dmowskiego i zwolennik Piłsudskiego, jeden z twórców światowego ruchu syjonistycznego.

Ale – powtórzę to – może najciekawsze dla mnie było oddanie atmosfery spraw naprawdę dawnych, tych rubieży polsko-ukraińskich ze wszystkimi dziejącymi się tam, a nieuchronnymi konfliktami, awanturami, pogromami i krwawymi pacyfikacjami polsko-ukraińsko-żydowsko-rosyjsko-niemieckimi. Nad tymi częściami książki unosi się rzeczywiście Chagallowski dybuk w postaci skrzypka na dachu, a gdzieś w oddali słychać, jak skrzypi wóz z bańkami z mlekiem, które swoim rodakom w Anatewce sprzedaje Tewie Mleczarz. Ale nie jest to opowieść ani przepełniona rozpaczą, ani dogłębnym żalem, a tęsknotą za minionymi czasami. Niczego nie usprawiedliwia, z niczego się nie tłumaczy – odnoszę wrażenie, że jest obiektywna aż do bólu. Przedstawia tamten świat (bynajmniej nie wykorzeniony bez reszty) takim, jaki jest. Jakim go widzi autor. Jest to mnóstwo, oczywiście, sytuacji dramatycznych, ale jest i cierpki nieco humor. Także o charakterze poniekąd szmoncesowym.

…kiedyś neofita [profesor Ludwik] Ehrlich zobaczył, jak prawdziwy Polak profesor Kamil Stefko zajada się w piątek kanapką z szynką. Zwrócił uwagę, że akurat w ten dzień to nie przystoi. Stefko odparował: – Panie kolego, jak pan będzie tyle lat katolikiem co ja, to też pan będzie mógł jeść szynkę w piątek.

Przeczytałem z wielkim zainteresowaniem i choć nie nazwę Jarosława Kurskiego Kolumbem, prowadzącym mnie do tej nieznanej ziemi, to jednak podążałem za nim, trochę z trudem brnąc przez gęstwę nazwisk, miejscowości, pokrewieństw. Może dlatego było mi ciężko, że ja nawet we własnej rodzinie wysiadałem gdzieś w okolicach kuzyna brata szwagra drugiej żony ciotecznego stryjka wujka Tadka… W dodatku jest w książce pewien chaos, niektóre postacie pojawiają się i znikają w różnych jej częściach – ale może przez to jest ona ciekawsza? Usprawiedliwia to podtytuł: Opowieść dygresyjna. Dla mnie jest to doskonałe uzupełnienie paradokumentalnej powieści Olgi Tokarczuk, dla amatorów literatury faktu tym cenniejsze, że łączące reportażowe wspomnienia z bogatą literaturą przedmiotu (przypisy, indeksy, fragmenty drzewa genealogicznego).

Dla współczesnego życia politycznego w Polsce było niesłychanie spektakularne, że młodszy z braci Kurskich, Jacek, był szefem telewizji, wykorzystywanej jako propagandowy golem, w którego glinianych ustach hebrajskie słowo emet, prawda zostało zmienione w słowo met, śmierć, zaś starszy, Jarosław – był najpierw rzecznikiem Lecha Wałęsy, a potem, aż do dziś, pierwszym zastępcą redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, Adama Michnika.

Jest tylko jedno „ale”, choć nie dotyczy ono ani książki, ani autora. Otóż Jacek Kurski został zwolniony z funkcji szefa państwowej, by nie rzec – narodowej telewizji w przededniu ukazania się książki, prezentującej żydowski coming out jego rodziny. Jeśli zwolnienie to spowodowała obawa przed tym jak antysemicka część polskiej prawicy zareaguje na wiadomość, że codziennie do ich domów o 19,30 puka telewizja, kierowana przez kogoś, czyja rodzina po matce miała niearyjskie pochodzenie – to jest to obrzydliwe. Jest oczywiście także możliwość, że publikacja książki Jarosława Kurskiego miała na celu wyautowanie jego brata z telewizji. Byłoby to jeszcze bardziej obrzydliwe. Bo choć Jacek Kurski nie powinien był nigdy zostać powołany na to stanowisko, to używanie jego pochodzenia do odpiłowania go od stołka byłoby parszystwem. Raczej to odrzucam, bo bez Kurskiego czy z Kurskim telewizja państwowa jest taka sama: niestety, tak jak w polityce, decyduje tu nie człowiek tylko system. Trzeba najpierw zmienić system, a dopiero potem zmieniać ludzi. I to bez patrzenia im w drzewa genealogiczne, że się tak oględnie wyrażę.

Maciej Pinkwart

———————–

J. Kurski, Dziady i dybuki. Opowieść dygresyjna, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2022, 472 strony. Jest też e-book i audiobook.

Leave a Reply