Przejdź do treści

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: DZIEŃ MATKI. KAPLICZKA I BURDELIK

Usłyszałem ptaki. W Rząsce, u Anny Dymnej, słyszy się wyraźniej. To jest koncert dla każdego przybysza, i każdy gość – nie tylko dzięki ptakom – czuje się wyróżniony.

Kukułki jeszcze nie poznałeś, lubi podokazywać. Kuka najczęściej o świcie i przed zmrokiem, nawet wieczorami czasem próbuje dorównać słowikom” – słyszę od gospodyni. Boję się patosu, bo wielkie słowa generalnie wytrącają tę tak zwaną wielkość, a im więcej wielkich liter, tym mniejsze ich znaczenie, ale w Rząsce, u Anny Dymnej jest, wierzcie mi, wyjątkowo. Wyjątkowość pisana wielkimi literami, małymi literami, jak chcecie. Kukułka (jeszcze) nie kuka, ale słychać już trele innych ptaków, koty prostują grzbiety, bez pachnie oszałamiająco.

Byłem w Rząsce stosunkowo niedawno, ale za każdym razem w ogrodzie Anny Dymnej objawia się coś nowego. Sośnica jest na swoim miejscu i wspaniała daglezja, tulipanowiec wystrzelił pod same chmury, jarzębina płacząca „Anna”, dziwi się, że to jeszcze nie jesień. Oczko wodne będzie za chwilę czyszczone, a śmieszne karmiki przy wejściu do domu podskakują zabawnie. Po sezonie są nieczynne, ale ich nazwy zobowiązują. Pierwszy karmik to burdelik – jest oświetlony małymi lampeczkami i w środku jest taka rurka, na której – wydaje się, że ptaki tańczą dziobiąc ziarno, drugi to kapliczka – tu ptaszki pojedynczo pożywiają się w skupieniu jakby się modliły. Kolorowy judaszowiec, drzewo, na którym powiesić się miał Judasz Iskariota, nie zamierza rozsądzać sporu, czy ptaszkom lepiej w kaplicy czy w miejscu zakazanym. Teraz pięknie kwitnie i najwyraźniej wszystko mu jedno. Ptakom podobnie. Śpiewają i tak.

Chodź już, chodź. Nie fotografuj, tylko chodź. Bakłażany czekają. Specjalnie dla ciebie zrobiłam”.

W świecie Ani Dymnej wszystko wydaje się zorganizowane specjalnie dla nas. To czują jej widzowie, podopieczni, fani. Usiadłem na swoim stałym miejscu, bakłażany z czosnkiem, z cebulą, papryką, z pomidorami, z parmezanem. Kotek Waśko przysunął się do nogi. Poznał może. W Rząsce ma się tylko jeden problem. Nie chce się stąd wyjeżdżać. Herbata po bakłażanach, herbata dymna – z kilkoma kropelkami nalewki. Dymnej, rzecz jasna.

***

Jerzy Trela mawiał o niej: „Anię Dymną to się kocha, lubi i szanuje”.

Albo jedno, albo drugie, albo wszystko razem. Myślę, że jednak wszystko razem.

Taka spokojna, taka łagodna, ale kiedy się uśmiechnie, czuje się (może to zresztą autosugestia) dalekie echa przodków ormiańskich, pradziadków z Kołomyi, ze Wschodu. Ania utemperowana, Ania powściągliwa, Ania głos, Ania światło, ale przecież – proszę bardzo – można temu wszystkiemu zaprzeczyć.

Kto ją widział w teatrze u Klaty, u Kutza, a najszczęśliwsi także u Wajdy czy Grzegorzewskiego, wiedzą dobrze, o czym piszę. Światło Dymnej podlega zadymieniu. I nie ma już światła, jest wrzask, desperacja, nieumiarkowanie w jedzeniu, i w piciu, w aktorstwie również. I taka jest właśnie Dymna. Nie zapominajmy o pierwszej, pisząc o drugiej, trzeciej, czwartej.

Aktorka Anna Dymna wchodzi w postaci, w mrok i w cień, dużo rozumie, o wiele więcej niż zdradzałby ten jej najpiękniejszy uśmiech, uśmiech na sto fajerek. Dymna wie, na czym polega aktorstwo, bo chyba wie, na czym polega życie. Czym jest choroba, odchodzenie, jak smakują rozczarowania, poczucie utraty, albo jak oswaja się cierpienie.

Jakie to było szczęście i prestiż być kiedyś aktorem, występować w „Starym”. To wszystko się chyba dla mnie kończy, z wolna mija, zmienia się. Losy „Starego Teatru” w ostatnich latach są zresztą dramatyczne, nasz zespół pięknie walczy, żeby istnieć, żeby coś z naszego etosu ocalało, ale to nie jest łatwy czas. Od nieprzygotowanych pseudodziennikarzy słyszę pytania, czy ja występuję wciąż w tym Teatrze Starym imienia Słowackiego, albo czy grałam u pana „Świniarskiego”. Poza tym, mało kto w ogóle pyta mnie o teatr. Dziennikarze nie chcą rozmawiać o teatrze. Ich interesuje gdzie jadę, co gotuję, albo czy może mam raka. Gdybym dzisiaj miała wybierać zawód, pewnie wolałabym nie być człowiekiem publicznym”.

Czasem wydaje mi się, że żyję dwieście lat, a czasami, że osiemnaście. Kocham życie i ludzi. Staram się omijać tych agresywnych i złych. Uczę też mój mózg zapominać złe chwile. Staram się nikogo nie krzywdzić więc raczej spotykam się z uśmiechem. Mogłabym jednak mówić o moim życiu straszne rzeczy, i wszystko byłoby prawdą; i najcudowniejsze – i też byłyby prawdą. Oswajanie świata wymaga wysiłku, przyjaciół. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo nie doceniamy przyjaźni, a to największa wartość. Na starość, kiedy kończą się związki, zostają przyjaciele. Miałam szczęście do przyjaciół. Oni nauczyli mnie, jakie to szczęście, że się spotyka drugiego człowieka, jaką wartością jest każda chwila”.

Te oczy, te usta, ta twarz. Wszyscy ją znamy – z „Nie ma mocnych”, ze „Znachora”, z „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny…”, z „Doliny Issy”, „Starej baśni”, z „Excentryków”. Uroda Dymnej jest jednak niezmienna i w niczym nie przeszkodziła jej zmiana warunków fizycznych czy upływ czasu. To piękno nie potrzebuje diety cud, któremu do twarzy ze zmarszczkami i nie chce żadnych liftingów. Piękno człowieka spełnionego i spełniającego się na różnych, nie tylko aktorskich polach.

W aktorstwie Dymnej fascynuje mnie jeszcze jedna, często pomijana przez biografów cecha – radość eksperymentowania, pęd ku ryzyku. Uwidacznia się to zwłaszcza w teatrze. Dymna w przeciwieństwie do wielu artystów z jej pokolenia, znakomicie odnalazła się w nowym języku teatralnym. Pewnie dlatego pokochali ją niektórzy młodzi twórcy. Aktorka Grzegorzewskiego, Jarockiego, Swinarskiego, z powodzeniem gra dzisiaj w spektaklach Libera, Klaty, Strzępki, a w kinie pracuje z debiutantami, chętnie występuje w studenckich etiudach, nie obawia się grubej kreski, grania przeciwko własnemu emploi.

Czekamy również na jej głos w określonej sprawie. Zawsze wyważony, nieantagonizujący, czekamy na ton, jakim wypowiada się na temat potrzebujących, słabszych, wymagających ochrony. Nie ma w deklaracjach Anny Dymnej płochej kokieterii, ona się nie lituje. Po prostu rozumie innych, ponieważ kiedyś zrozumiała tak dobrze siebie. Ostatnie dekady, osobliwie w Polsce, przyniosły na nowo otwarty i przyjęty przez aklamację, indeks pojęć i słów niemodnych, zakazanych, słów i określeń, które wyszły z użycia. Należy do nich dobro. Powiedzieć o kimś że jest dobry, brzmi cokolwiek problematycznie. Co to znaczy? Czy to przypadkiem nie jest obciach? Prowokacyjny, wyrazisty, charyzmatyczny, proszę bardzo, to się czyta, to się „lajkuje”. No, ale dobry? Dobroć nie jest fotogeniczna, dobroć jest zwyczajna. Mimo to, nie chcę i nie potrafię pisać o Annie Dymnej inaczej. Tak, jest dobra. Po prostu dobra. Owszem, wyrazista i charyzmatyczna, ale przede wszystkim dobra. I my wszyscy czujemy się przy niej jakoś odrobinę lepsi. Dobroć Anny Dymnej jest zaraźliwa. Chwalebna infekcja.

***

Wyobrażam sobie, jak musiała dokazywać, jaka musiała być promienna, uczęszczając jako panieneczka na zajęcia aktorskie do Jana Niwińskiego. Jan mieszkał w tej samej kamienicy, co Ania Dziadyk, nosił czarne peleryny, kolorowe szale.

Nocą fechtował na korytarzu, ćwiczył głos „mi, mi, mi, ma, ma, ma”. Myśleliśmy, że to diabeł. Z żoną Ireną Mścichowską-Niwińską prowadzili w Klubie Łączności przy Poczcie Głównej Koci Teatr dla dzieci i młodzieży. Na jego balkonie wiersze recytowali Ania Polony, Ryszard Filipski, Ewa Wawrzoń, Ola Górska, Janek Frycz”.

Wiersze to był wariant słowa, dobrego słowa od rodziców, poezja to była także wyobraźnia, swawola. Wartość i wolność. Anna Dymna wydedukowała to na zajęciach u pana Niwińskiego, przejęła ten kanon na kolejne lata, na dekady. We wszystkim, co robi, co ma jeszcze to zrobienia, jest wciąż trochę tą samą dziką Anią z kółka u Jana Niwińskiego, Anią skaczącą po drzewach, rozmawiającą z kotami, myślącą stale o innych. Tak, to jest wolność. Oczy Dymnej błyszczą.

Wiersze, poezja towarzyszą mi przez całe życie. Salony Poezji to moje uniwersytety, doktoraty, wykłady. Można narzekać, że za mało tam fajerwerków. Nikt nie tańczy, nie stepuje, aktorzy po prostu siedzą i czytają poezję, ale o to właśnie nam chodziło, żebyśmy siedzieli i czytali. Formuła została wypracowana po rozmowach z Czesławem Miłoszem, Wisławą Szymborską, z Julią Hartwig. Poezja wybrzmiewa w ciszy i w spokoju, czasem przerywana muzyką na żywo, tak, żeby słowo dotarło”.

***

Wieczorem jedziemy z Anią do Nowej Huty, na spotkanie przy okazji pokazu nagradzanej animacji Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Reżyser publicznie zapowiedział, że w jego kolejnym filmie (nad „Zabij to…”, pracował czternaście lat, więc nie warto szczególnie trzymać się dat), znowu usłyszymy Annę Dymną, ponownie w roli matki.

Ania jest dobra, jest macierzyńska – opowiada Mariusz Wilczyński. – Kiedy szukałem odpowiedniej aktorki, która mogłaby zagrać moją mamę, zastanowiłem się, czy jest w Polsce aktorka, którą każdy chciałby mieć za mamę. Odpowiedź przyszła natychmiast: Dymna. I tak już zostało. Mówię do Ani zawsze: mamusiu, ona do mnie: syneczku”.

Na projekcji był z nami również syn Anny Dymnej, Michał, z żoną Agatą. Prawdziwy i przybrany synek. A może wszyscy tego wieczoru czuliśmy się rodziną.

Anna Dymna: „Najważniejsza jest zawsze najbliższa rodzina ale moją drugą, prawdziwą rodziną na pewno był i będzie teatr. To mój dom. Niemal zawsze wybierałem teatr, a nie filmy. Wybierałem sens, nie pieniądze. Z punktu widzenia tak zwanej kariery nie było to rozsądne, ale ja nie miałam i nie mam wątpliwości. Postępowałam słusznie. Taka byłam, tak zostałam wychowana. Mówisz Łukaszu o rodzinności, o wartościach, to jest na pewno miłe, ale ja przecież czuję, że rozwinęłam tylko to, co podarowali mi rodzice. Kiedy na ulicy ktoś zatrzymywał się na mój widok, i mówił: „Jaka śliczna córeczka”, tatuś odpowiadał: „Tak, piękna, nogi do samej ziemi”. A mama: „Małgosia jest dobra” (mówiła do mnie zawsze: Małgosia). To dla mamy było ważne, nie uroda. I ja również nie zastanawiałam się, czy się podobam, czy nie. Chciałam grać, chciałam być. Wybrałam zawód, który mnie pochłonął. Największe spełnienie czułam wtedy, kiedy reżyser był ze mnie zadowolony. Kiedy usłyszałam: „Anka, dałaś radę”. Wspaniali reżyserzy, z którymi pracowałam uczyli mnie miłości, oddania i pokory. Lidia Zamkow określała to wprost: „Teatr jest najważniejszy, ważniejszy od życia”. Przez wiele lat pracowałam z genialnymi aktorami, z cudownymi ludźmi. Ta energia to się nazywa miłość. Dymny nie żyje od czterdziestu lat, ale to wciąż jest miłość. Kiedy mam mniej sił, albo ktoś mnie kusi w marnej sprawie, mówię sobie: „Co by na to powiedział na to Swinarski”, albo „co by Wajda powiedział” i uspokajam się. I wiem co robić”.

***

W sztuce „Trąbka do słuchania” Leonory Carrington w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Starym Teatrze, Dymna cały czas trzymała za rękę Jerzego Trelę (ostatnia rola wówczas już ciężko chorego aktora). Tak jakby nie chciała go wypuścić, jakby czuła, że dopóki chroni Trelę, nic złego się nie wydarzy. W Rząsce myślałem o tym spektaklu, o tym uścisku, ale nie powiedziałem o tym Ani, teraz piszę. Przy niej wszyscy czujemy się chronieni.

Grając z Jurkiem, nie dało się kłamać. O tej porze zawsze do mnie dzwonił. Rozmawialiśmy prawie codziennie ostatnio. „Trąbkę…” mamy grać nadal, ale ja nie wiem, jak to zrobić. Kiedy był już w szpitalu, powiedziałam mu, że bez niego nie zagram. Powiedział: „Weź przestań, nie odwoła się przecież przeze mnie spektaklu, proszę, ja nagram moje kwestie i będę z tobą”. I nagrał, pięknie to zrobił. Postać Jurka jest na wpół realna, na wpół wyśniona. Można było to zagrać z jego głosem, ale Jurek jeszcze wtedy żył. Teraz ze świadomością, że go nie ma, będzie … nie wyobrażam sobie jak”.

Z biegiem lat, im człowiek jest starszy, tym głębiej przeżywa śmierci bliskich. Kiedy odchodzą rodzice, przestaje się być dzieckiem, ale nie myśli się jeszcze o ostatecznościach. Kiedy umarł Jurek, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że coś się kończy, coś ważnego. Odchodzą ludzie, którzy znali moją młodość, dojrzewałam i starzałam się u ich boku. Pierwszy raz stanęłam na scenie przy Jurku w 1970 roku, na drugim roku studiów, czułam się jego młodszą siostrzyczką. Dawał mi poczucie odwagi i bezpieczeństwa. Tacy ludzie jak Jurek pomagali mi żyć. Oni odchodzą, a ja czuję się dziwnie bezradna i samotna. Jakby odchodziło z nimi część mnie”.

Dzień Matki spędzam znowu w Rząsce. Wchodzę po schodkach Miłosza – bo przeszedł nimi Czesław Miłosz, wspinam się na górkę, Ania Dymna stoi z wężem ogrodowym. Zlewa taras. Przed moim przyjazdem już posadziła zagonik kwiatów (bratki przekwitają), przeczytała kilkadziesiąt wierszy na konkurs poetycki dla osób z niepełnosprawnością intelektualną, zdziwiła się małą wyszarpaną łysinką i ranką na łebku kota Waśki, podejrzewając bliskie spotkanie z zadziornymi srokami. A potem były już telefony i esemesy na Dzień Matki. Nie jeden, kilkanaście. Dzwonili i pisali podopieczni Ani z Fundacji „Mimo wszystko”, uczestnicy warsztatów w Radwanowicach, bohaterowie programu „Spotkajmy się”. Dzwonili i pisali do mamy.

Za każdym esemesem, po każdym telefonie, kryły się ludzkie historie, z reguły porażające: przemoc, choroba, wyzysk. I optymizm tych ludzi. I ich wiara, że mama, przyszywana mama Ania, wysłucha. Zawsze wysłuchuje. Zawsze ma czas, dla każdego. Nie pytajcie, jak to robi. Nie wiem, nikt nie wie.

Kiedy zaprzyjaźniłam się z ludźmi z niepełnosprawnościami intelektualnymi, nie wiedziałam, że odmienią moje życie. Pokochałam ich za ich szczerość, czystość, prawdę. Poznawałam ich losy i często nie mogłam patrzyć jak traktuje ich nasza rzeczywistość. Fundację założyłam z odruchu, ze złości, w myśl zasady, że jak jest ciemno, to może mi się uda chociaż świeczkę zapalić. I udało się. Zgromadziłam wokół siebie cudownych ludzi i otworzyła się przede mną zupełnie nieznana przestrzeń, nowe piękno, wyzwania, doznania, przemyślenia. Nie ukrywam, że pojawiają się chwile słabości. Przyszedł bardzo trudny czas dla instytucji pozarządowych. W dodatku wciąż muszę udowadniać, że mam czyste intencje, że niczego nie kombinuję i niczym nie manipuluję. Czasem czuję się jak Syzyf, ale gdy tylko pomyślę o moich podopiecznych chwile zwątpień mijają. W fundacji jestem wolontariuszką, i naprawdę nie o mnie chodzi. Choć dymne nazwisko, każda moja rola, pomaga nam działać, zdobyć zaufanie i życzliwość ludzi. Dzięki nim wybudowaliśmy warsztaty terapeutyczne – Dolinę Słońca w Radwanowicach i w Lubiatowie nad morzem, prowadzimy od lat wiele projektów ogólnopolskich, m.in. Festiwal Zaczarowanej Piosenki. Jeżdżę do moich podopiecznych po odrobinę prawdy i normalności. Dla nich białe jest białe, a czarne jest czarne. I wiem także, że póki żyję, już nie mogę ich opuścić i zawsze będę potrzebna. To wspaniałe uczucie”.

Ania wyciąga laptop. Pokazuje aktualnych studentów. Żarliwi, rozemocjonowani, piękni. Z profesor Dymną przygotowują teraz z jednej strony Brunona Schulza, a z drugiej, żeby nie zwariować, „Kubusia Puchatka”. Pytają Dymną o jej mistrzów, a ona opowiada im o Swinarskim, Jarockim, Grzegorzewskim, Wajdzie. I o Dymnym. Bardzo są Dymnego ciekawi. Czują, że to ich człowiek.

Jedziemy na Salwator, na cmentarz, zapalić świeczkę Wiesławowi Dymnemu. Grób z wyobraźni Dymnego, z miłości Dymnej.

Konar jabłonki zaczarowanej, a na niej upadłe anioły, kot, Madonna, Jezus zafrasowany. Brąz z zieloną patyną wydobywającą poszczególne elementy – wszystkie z rysunków Wiesława Dymnego.

Konar wyrasta z kamieni, bo takie kamieniste było Wiesia życie. Nie ma jeszcze napisu. Robi się. Będzie na wyższym kamieniu. Myślę, że Wiesiowi się podoba. Wspaniały rzeźbiarz, profesor Jan Tutaj, dziekan Wydziału Rzeźby ASP, wyczarował jabłonkę ze świata Dymnego, z jego poematu „Pieśni nad pieśniami”, który zaczyna się tak: „Pod drzewem jabłoni urodziła mnie matka…”.

Dzień Matki. Anna Dymna. Jabłoń, jabłuszko, robaczek tam chodzi.

Łukasz Maciejewski

[Portret Anny Dymnej ukazał się w cyklu „Aktorskie twarze Krakowa” w miesięczniku „Kraków”, fot. autora]

Leave a Reply