Przejdź do treści

Z FOTELA ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO: MECWALDOWSKI

Wydawało się, że znam go na tyle dobrze, i zawodowo, i prywatnie też, że raczej niczym mnie nie zaskoczy. A jednak.

Wojciech Mecwaldowski.

O właśnie zakończonym serialu „Klangor” pisze się i mówi dużo, i dobrze, a pewnie będzie się pisało jeszcze więcej i lepiej. Te komplementy dotyczą także aktorów. Słusznie, bo Nadia Lebik, reżyserka castingu, wykonała fantastyczną robotę. Co pomysł obsadowy, to zachwyt. Warto byłoby napisać w zasadzie o całej obsadzie: Magdzie Czerwińskiej, Arku Jakubiku, Piotrze Witkowskim, moim arcyzdolnym byłym studencie Konradzie Eleryku, Oli Popławskiej czy Mai Ostaszewskiej. Wszyscy zasługują na to, żeby zostali potraktowano osobno, jeżeli zatem tych kilka zdań dedykuję Wojtkowi Mecwaldowskiemu, to może dlatego, że mnie zdumiał.

Przyzwyczailiśmy się do oczywistości. Oczywistości będących laurką. Mecek, wiadomo, zagra wszystko (i może dlatego gra prawie we wszystkim). Małe role, epizody, śmieszne, smutne, raczej jednak śmieszne. Ma w sobie błysk, światło od środka. Żarówka aktorska czasami się przegrzewa, czasami miga, rzadko gaśnie. Ale światło jest constans. I on o tym wie. Pożera role: na obiad, na śniadanie, na podwieczorek. Mimika twarzy, dowcip w ciele, światło od środka. Cały Mecek.

I dlatego – lata przecież to trwało – reżyserzy i castingowcy obsadzali go głównie w rolach granych na podwieczorek, na kolację, na śniadanie. Na pstryknięcie palcem. Nie mówię że to źle, bywał ciekawy, zabawny, ale dla aktora tej skali to za mało. Zdarzały się, owszem, wyjątki – przede wszystkim „Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa, ale także „11 minut” Skolimowskiego, czy „Juliusz” Pietrzaka – ale takie szanse dostawał rzadko.

I nagle, w serialu „Klangor” Łukasza Kośmickiego, Mecwaldowski dostaje materiał na aktorskie przełamanie. Nie wiem, czy obsadzająca Wojtka Mecwaldowskiego Nadia Lebik oglądała go w spektaklach Krystiana Lupy. Ja widziałem, pamiętam. To były same początki drogi zawodowej aktora. I w tamtych rolach, rolach granych w Teatrze Polskim we Wrocławiu, było właśnie to, co zobaczyłem u Piotra w „Klangorze”. Cały ten ludzki syf, który jest naznaczeniem, napiętą żyłką na szyi, żyła za chwilę pęknie, ale to nie jest jeszcze ten moment. Czujecie napięcie?

Piotr Ryszka w „Klangorze” jest napięty, zły immanentnie, zły do kości. Żyłka nie pęka, stan napięcia trwa. Żarówka aktorska Mecwaldowskiego to elektrownia. Pożar.

Strażacy nie przyjadą.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply