Przejdź do treści

Z FOTELA ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO: BARBARA WRZESIŃSKA

Listy do M. 4” to nie jest pozycja, którą chciałbym bronić albo chwalić. Szczerze? Jest mi wszystko jedno. Produkt niekonieczny, chociaż może komuś to się jednak podoba.

A jednak piszę o „Listach do M. 4”, z pewnym, niewielkim co prawda, wzruszeniem, ponieważ pojawiła się w tym filmie nieoczekiwanie Barbara Wrzesińska, w całkiem dużej, a na pewno szlachetnie zagranej roli starszej pani, opiekującej się mężem (Stanisław Brudny). I był tam zalążek dramatu i niesentymentalnej czułości, który oczywiście jak to w takich produkcjach nie wybrzmiał należycie, w każdym razie został zarysowany.

Barbara Wrzesińska. To jednak najważniejsze. Że właśnie ona, że znowu, że jest, gra. I że Piotr Bartuszek, reżyser castingu, o Barbarze Wrzesińskiej sobie i nam przypomniał. Może po to tylko było warto ten film nakręcić?

Są aktorzy, którzy przemawiają do nas właściwościami charakterologicznymi, prywatnymi cechami, które z czasem stają się zbiorowym obrazem, zwłaszcza jeżeli aktorzy ci zyskują dużą popularność.

Nie wiem jaki charakter ma pani Barbara Wrzesińska – nie znamy się prywatnie, nigdy nie rozmawialiśmy, ale przecież nie muszę tego wiedzieć, to nie jest najważniejsze. Dobrze znam panią Wrzesińską, wszyscy ją znamy. No, prawie wszyscy. Panna Basieńka z „Kabaretu Olgi Lipińskiej”. Zdaje się, że to Olga Lipińska, w którymś z wywiadów, powiedziała, że zaangażowała Wrzesińską, ponieważ, podobnie jak bohaterka „Kabareciku”, była naiwna w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie wierzyła nigdy, że świat może być zły, może ukłuć. I dlatego wolała się śmiać.

Ten trzpiot z telewizyjnej serii był z jakiegoś innego rozdania, nie z kartek na mięso, nie z polonezów Caro i z papierosów Carmen. Trzpiot był nie z tego świata. Zdziwiony absurdem i absurdalnie nim zachwycony.

W „Kabarecie Olgi Lipińskiej” potrzebny był wigor komediowy Wrzesińskiej, ale „Basieńka” ma i miała wiele twarzy, tylko być może akurat w jej przypadku, siła i popularność „Kabaretu”, trochę za dużo jej zabrała. Ktoś czegoś nie zobaczył, nie dopilnował, komuś umknęła. W kinie zwłaszcza. Niemniej lista osiągnięć aktorskich Wrzesińskiej i tak jest ogromna. W teatrze występuje do dzisiaj, a tam zdarzały się wspaniałe nazwiska (Kreczmar, Axer) i wielkie role – Gladys w „Aloesie” w reżyserii Waldemara Matuszewskiego. W kinie obsadzał ją czasami Zanussi – w „Strukturze kryształu”, tym najmniejszym arcydziele świata, zagrała introwertycznie, z głową schowaną i ze słowami schowanymi, cała była schowana, grywała też u Wajdy („Wesele”, „Popioły”), u Holland (główna rola w „Coś za coś”), Bera (Wąsowska w „Lalce”) czy Wosiewicza („Wiglia ’81”), za to w „Trzeba zabić tę miłość” Morgensterna zagrała wstrząsającą, ekshibicjonistyczną rolę starzejącej się kocicy z rozmazanym makijażem. Tak wtedy w kinie grała wyłącznie Gena Rowlands.

I dlatego kiedy zobaczyłem po wielu latach panią Barbarę w „Listach do M 4”, byłem tym zdziwiony. I zachwycony. Nie tylko ja. Moja siostra, Madzia, zadzwoniła do mnie: „Widziałeś to? Pani Barbara Wrzesińska. Tak ją lubiłam w dzieciństwie”.

Najpiękniejszy prezent obsadowy sezonu.

Zapraszajcie, proszę, na plan takie aktorki, piszcie dla nich role.

Chcemy więcej prezentów.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply