Przejdź do treści

Spowiedź rozpustnika – monodram Artura Bocheńskiego

Marzena Dobosz pisze na swoim blogu teatruglodna:

Zmylił mnie ten tytuł zaczerpnięty z języka religijnego, a nawet zniechęcił, bo nie ciekawią mnie wynurzenia skruszonych świntuchów. Okazało się na szczęście, że tytuł to zmyłka (wrócę jeszcze do niego), monodram Artura Bocheńskiego wyreżyserowany przez Marcina Kwaśnego na podstawie „Sonaty Kreutzerowskiej” Tołstoja (1889) to opowieść (przypowieść nawet) o świecie, w którym mężczyźni zabijają kobiety, bo nie wiedzą, co zrobić z własnym gniewem. Potem – co prawda – jest im przykro, ale żalem za grzechy bym tego nie nazwała.

W Tołstojowej „Sonacie Kreutzerowskiej” główny bohater – Pozdnyszew – opowiada przypadkowemu towarzyszowi podróży tragiczną historię swojego małżeństwa (Tołstoj zawarł w niej liczne wątki autobiograficzne). Przekonany o tym, że doznał oświecenia, wygłasza stanowcze sądy, jak należy żyć (krytykując styl życia ówczesnych elit), czym jest moralność i jakie role społeczne przynależą mężczyźnie i kobiecie. To nie jest łatwa lektura – z jednej strony przygnębia, z drugiej wprawia w zdumienie. Przygnębiająca jest kategoryczność opinii bohatera, przekonanego o swojej przenikliwości i nieomylności, zwłaszcza na temat instytucji małżeństwa i pozycji kobiety u schyłku XIX wieku, przygnębiająca, bo czytając ten tekst (tu w tłumaczeniu Marii Leśniewskiej, PIW 1980), ze zdumieniem zauważamy, że niewiele się zmieniło w kwestii widzenia roli kobiety w męskim świecie:

Wyzwalają kobietę na kursach i w urzędach, a widzą w niej obiekt rozkoszy. Wystarczy nauczyć ją, jak ją u nas nauczono, patrzeć tak na samą siebie, a pozostanie na zawsze niższą istotą. Albo będzie przy pomocy łajdaków lekarzy zapobiegać poczęciu, czyli będzie zupełną prostytutką, zniżającą się nie do poziomu zwierzęcia, lecz do poziomu rzeczy, albo będzie tym, czym jest najczęściej – osobą psychicznie chorą, histeryczną, nieszczęśliwą, taką, jakimi one są właśnie, bez możliwości rozwoju duchowego.

W takim świecie kobieta nie będzie podmiotem. Mężczyzna zresztą też nie, bo za dużo w nim zewnętrznego sterowania, a za mało własnego rozpoznania, świadomości własnych potrzeb i uczuć.

Kwaśny przygotowując adaptację „Sonaty…”, wyjął z niej główny wątek, oddzielił od znaków czasu i miejsca i zrobił z niej uniwersalną przypowieść o związku dwojga ludzi, których łączy pożądanie (na krótko) oraz akt małżeństwa (na zawsze albo do rozwodu czy unieważnienia sakramentu lub do śmierci jednego z małżonków). Pobrali się, bo rodzinę mieć trzeba, ale męczą się ze sobą i gdyby nie dzieci, to pewnie by się rozeszli (wspaniała scena, w której Artur Bocheński jako Pozdnyszew przywołuje cierpienie wywołane koniecznością rozmowy z narzeczoną). Bohater opowiada swoje życie komuś – możemy podejrzewać, że terapeucie więziennemu, adwokatowi, bografowi – kto siedzi z nim w jednym pokoju (pokoju widzeń?) i cierpliwie słucha. Wiemy, że Pozdnyszew jest już więźniem, wszedł na scenę w więziennym uniformie – czyli inaczej niż w noweli Tołstoja, której bohater zostaje uniewinniony od zarzutu zabójstwa. Pozdnyszew Bocheńskiego i Kwaśnego albo czeka na proces, albo już odsiaduje karę.

Artur Bocheński, rozpoczynając swoją opowieść, zdejmuje z siebie więzienny drelich. Okazuje się, że pod spodem ma stylowy garnitur z kamizelką, ładnie opinający jego muskularną sylwetkę. Dobrze ułożone gęste włosy zaczesane do tyłu w lekką falę odsłaniają jasne czoło, wesołe oczy i elegancko przyciętą modną bródkę. Wyskakuje więc z tego uniformu cały jak z żurnala i popijając czaj z samowara rozpoczyna swoją opowieść. Szczerą opowieść o dorastaniu w cieniu starszych braci i kolegów, którzy „dbają” o wychowanie młokosów: wtajemniczają przestraszonego nastolatka w tajniki seksu, hazardu i przemocy. Opowieść o młodym chłopaku, który namawiany i pouczany, decyduje się w końcu na ożenek z którąś koleją ładną (i ładnie ubraną, co – jak podkreśla – jest ważne w decyzji o związku) oraz cnotliwą panną. Wiadomo przecież, że kiedyś należy się ustatkować. Młodą parę łączy może pożądanie, może wspólne przekonanie, że z czasem jakoś się ułoży, że kiedy przyjdą dzieci, będziemy rodziną…

Bocheński Pozdnyszew zaczyna opowieść jako uroczy młodzieniec, może nieco zmanierowany, ale uśmiechnięty, wdzięczący się do rozmówcy, zadowolony z siebie – kto pamięta Krzysztofa Wakulińskiego jako Wolanda we Współczesnym 30 lat temu, ten odnajdzie w uśmiechu Pozdnyszewa Bocheńskiego tamten diabelski uśmieszek! Czarujący chłopak, aż włos się jeży na myśl o tym, do czego mógłby być zdolny. Intuicja nas nie zawodzi, bo zbrodnia to niesłychana, pani zdradza pana i nieszczęście gotowe.

A Pozdnyszew przecież taki dobry facet: nie pije za dużo, nie bije, nie zdradza nawet. Urzęduje w swoim powiecie, pieniądze ma, z czasem przenosi rodzinę do miasta, żeby dzieciaki miały bliżej do szkół. Nawet te jego nałogi jakieś takie niegroźne: urzędowanie, polowanie… Ideał niemalże. A żona nie dość, że przy pomocy lekarzy – tych podleców i łajdaków – uczy się zapobiegać kolejnym ciążom (pięcioro dzieci w ciągu ośmiu lat małżeństwa i już ma dosyć, niesłychane), to jeszcze wraca do zarzuconego po ślubie fortepianu i – to już zgroza! – gra w duecie z przystojnym skrzypkiem Truchaczewskim, który robi do niej maślane oczy. Od takich duetów do zdrady – wiadomo – krok ledwie. Nasz prowincjonalny Otello chwyta więc za nóż…

Właściwie to przecież nie chciał jej zabić, rzucił się na domniemanego gacha, ten jednak uciekł (zwróćcie uwagę – uciekł, zostawił kobietę z uzbrojonym mężczyzną!), a żona akurat rzuciła się na pomoc skrzypkowi (nie uciekła!).

Pozdnyszew uświadomił sobie, że źle zrobił dopiero wtedy, kiedy zobaczył żonę w trumnie. Było mu się przykro, że odebrał jej życie, coś tam nawet przepraszał na końcu. Może i łzę uronił. Nie mam jednak wrażenia, że bohater prawdziwie żałuje za to, co zrobił. Winą obarcza raczej swoją porywczość – te momenty szczególnych emocji podkreśla znakomita pulsująca muzyka Marcina Nierubca.

Mnie się wydaje, że Artur Bocheński i Marcin Kwaśny pokazując Pozdnyszewa jako człowieka, dla którego „miłość jest czymś obmierzłym, świńskim, o czym wstyd nawet mówić i wspominać”, który uważa, że kobiety są puste, głupie i niczym się nie interesują, że życie małżeńskie jest nie do zniesienia, „dzieci to męka i nic więcej”, a człowiek „troszczy się tylko o to, by mieć jak najwięcej przyjemności”, dają do zrozumienia, że żyjemy w świecie pozorów, nakazów i wymuszeń i nic nas nie obchodzi drugi człowiek. Zabijamy go, bo coś nam się wydaje, a po wszystkim jest nam przykro, że daliśmy się tak ponieść…

Monodram Bocheńskiego i Kwaśnego nie jest spowiedzią – bo co jest warunkiem dobrej spowiedzi: żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Pozdnyszew po pierwsze nie zaczyna od żalu, a od herbaty, po drugie nie wiemy, jak mocne będzie – jeśli będzie – jego postanowienie poprawy. Według mnie to jest skarga na okrutny los. Na zły i niezrozumiały świat, którego zmieniające się reguły napawają lękiem.

Jestem zachwycona tym spektaklem, Artur Bocheński jest fantastycznym Pozdnyszewem, jest Pozdnyszewem współczesnym, Pozdnyszewem, którego mocno dotknął feminizm, który w obecnym kryzysie męskości miota się pomiędzy byciem wiecznym chłopcem a naładowanym testosteronem ogrem. Widowiskowe jest to jego rozdarcie, ta chęć sprostania „obowiązkom mężczyzny”, ten przymus bycia nieustannie pod krawatem i w butach (co może faktycznie jest potrzebne, bo ten raz w skarpetkach kończy się nożem w brzuchu żony).

Wychodziłam z Instytutu Teatralnego, w którego gościnnych progach odbyła się premiera „Spowiedzi rozpustnika”, z myślą o tym, czego dziś nawzajem od siebie oczekujemy. Jak bardzo to: „powinnaś być jakaś” / „powinieneś być jakiś”, ta konieczność odpowiadania na czyjeś zamiast na własne potrzeby niszczy nas i nasze wzajemne stosunki. I jak obowiązek sprostania jakiejś określonej wizji rodziny prowadzi do przemocy w tejże…

Idźcie na Pozdnyszewa Bocheńskiego i Kwaśnego, popatrzcie na mężczyznę z żurnala, który szuka odpowiedzi na pytanie, w którym momencie zawiódł i czyja to wina. Posłuchajcie jego skargi – tak, moim zdaniem raczej skargi, nie spowiedzi – i pomyślcie o tym, jak wspaniale dobra literatura się nie starzeje.

„Spowiedź rozpustnika” na podstawie „Sonaty Kreutzerowskiej” Tołstoja. Adaptacja i reżyseria: Marcin Kwaśny, wykonanie: Artur Bocheński, muzyka: Marcin Nierubiec, autor plakatu: Mariusz Fransowski, autor zdjęć: Marcin Gregorczyk, organizacja produkcji i promocja: Dorota Bogucka; premiera: 27 września 2020 r. w Instytucie Teatralnym w Warszawie.

Marzena Dobosz

1 komentarz do “Spowiedź rozpustnika – monodram Artura Bocheńskiego”

Leave a Reply to jkzCancel reply