Przejdź do treści

Dom Sathanas

„Sonata widm” tym razem w oczach Dawida Mlekickiego (ze strony tambyctu)

„Sonata widm” Markusa Öhrna to spektakl, którego energia kumuluje się w gwałtowności ataków na strukturę tekstu Augusta Strindberga, instytucjonalny ład Nowego Teatru oraz przyzwyczajenia widzów repertuarowych scen. Choć na tle poprzednich realizacji reżysera sprawia wrażenie szkicu, intrygująco realizuje się w niej zamysł przepisania intymnego teatru na estetykę skandynawskiego black metalu.

Gdyby pod wasze drzwi dostarczany był katalog osobowości młodej europejskiej reżyserii, kariera Markusa Öhrna w ostatnich dwóch sezonach niewątpliwie doczekałaby się w nim rozkładówki. Ważna okazja, aby przekonać się o zasadności wprowadzenia szwedzko-berlińskiego transferu do stałego repertuaru warszawskiego teatru nadarzyła się w pewien sobotni poranek w maju 2016 roku. Ku jakiejś formie czci Öhrna odbywał się wówczas przegląd trzech najważniejszych dotąd spektakli reżysera („Conte d’Amour”, „We love Africa and Africa loves us” i „Bis zum Tod”), który do historii polskiego teatru przejdzie zapewne za sprawą jednego z najbardziej histerycznych tekstów w historii polskiej krytyki teatralnej. Szkoda, bo ta jedenastogodzinna „Promocja dewiacji”, objawiła sporą zręczność reżysera (który chlubi się swoją dyletancką pozycją w świecie teatru), efektowny styl wizualny i język widowiska o zaskakująco zdrowych (nie tylko jak na Madalińskiego) proporcjach wrażliwości, zdolności artykulacji i kabotyństwa.

Palę kościół i wyjeżdżam

W programie prezentowanej w Nowym trylogii znalazło się osobliwie rozczulające zdjęcie, przedstawiające złotowłosego, obutego w glany reżysera popijającego piwo na słonecznej plaży w towarzystwie swojego partnera. Öhrn jawi się na nim niczym cherubin, zdjęty z firmanentu skandynawskiej sceny black metalowej. Ta pocztówka może rozpalić wyobraźnie, o ile wywoła wspomnienie czasów, w których na pierwszych stronach gazet brukowców lądowały najważniejsze persony skandynawskiej sceny „true” metalowej, pokroju Euronymusa „zdjęcie-rozbryzganego- mózgu-kumpla-z-zespołu-na-okładkę-płyty” Astaretha oraz Vigga „dwadzieścia-trzy-rany-kłute- zadane-Euronymusowi-ostrzem-o-długości-osiem-centymetrów” Vikernesa. Być może przez tę fotografię, wspomnienie trylogii kojarzy mi się dziś z oglądaniem „Statku miłości” przy jednoczesnym inhalowaniu się wonią zdechłego ptaka. Trylogia imponowała przy tym determinacją ukazania na scenie popkulturowej brei w pełnej krasie tektur po Big Macach, zwrotek piosenek Chrisa Isaaca, oraz filtrowanej przez bulwarówki całej gamy patologii, z naciskiem na te, najskuteczniej łączące oburzenie z podnieceniem. Kontra Öhrna intrygowała i wciągała, dzięki stylowi reżyserskiemu, w którym pobrzmiewa zarówno nieskonsumowana kariera niedoszłego mechanika samochodowego, robiącego zakupy w Castoramie, jak i sprzeciw wobec konstytuowaniu relacji międzyludzkich w przemocowym, zniewalającym kształcie.

fot. instagram.com/markus.ohrn

De Mysteriis Dom Sathanas

Z popkulturowych hiperbolizacji, szmatławców, pornosów i plociuchów polepione są także szaty pierwszej premiery Markusa Öhrna zrealizowanej dla Nowego Teatru , satanistyczno-trashowej zabawy w dom, opartej na motywach „Sonaty widm” Augusta Strindberga. Wypada nadmienić, że blisko premiery, w Warszawie odbyło się wielkie święto miłośników estetyki odwróconego krzyża i wiadra świńskiej krwi. Mowa o Metalowej Wigili, w ramach której w jednym z klubów wystąpiły legendy skandynawskiej sceny „prawdziwie” metalowej – zalatujący świńską krwią Watain i przetrzebiony zgonami o niekoniecznie naturalnych przyczynach oraz „niezgodami dotyczącymi wizji artystycznej” skład Mayhem. Pośród jej uczestników znalazł się również Öhrn wraz oraz część obsady „Sonaty…” eksplorujący na pograniczu sceny teatralnej i koncertowej temat maski (były wokalista Mayem rozpropagował na szeroką skalę tzw. „corpse paint”). Jako, że czarna jak zgliszcza spalonego kościoła aura koncertów skandynawskiej sceny black nie musi być szczególne obecna w świadomości teatromanów, warto o tym wspomnieć, szczególnie, że każdy kto miał styczność ze nie minie się raczej z klimatem satanistycznego teatrzyku kukiełkowego, który Öhrn montuje na szczątkach arcydzieła Strindberga.

Stare into these eyes

Gdy otworzyć się na tego rodzaju skojarzenia, nawet przytulnie robi się w morzu doskonale krwawego światła reflektorów zalewającego Nowy Teatr z głośną, organową interpretacją „Tria duchów” Beethovena, brzmiącą jak muzyczna pocztówka z wakacji, na które udał się Szatan. Przez ekrany przemyka streszczenie utworu, rozwiewa się pogrzebowa woń lilii i wyschniętych liści, przyniesiona na widownię z foyer. W końcu – gasną płomienie halogenów, a my zostajemy przez kolejną godzinę z öhrnowskim klasykiem – bezczelnie zrzynającą z Castorfa sceniczną suitą na kamerę, ciało, przemoc i kontener. To, co stanowić miało reżyserskie novum – praca z gotowym tekstem scenicznym oraz udział w projekcie aktorów z uznanego zespołu teatru repertuarowego – zostaje szybko i brutalnie okiełznane. Na wizyjnym, enigmatycznym, a przy tym niezwykle żywotnym (dość wspomnieć znakomicie przyjętą inscenizację Matsa Eka prezentowaną na Spotkaniu Teatrów Narodowych w 2013) tekście Strindberga w nowym tłumaczeniu Anny Topczewskiej pracuje się dramaturgicznymi ekwiwalentami noża i strzelby. Pozostałe strzępy w anturażu satanistycznej mszy na zapleczu Leroy Merlin uruchamiają rozmaite „dziania się” – głównie powidoki epizodycznych fragmentów dramatu skoncentrowane na aktach eksploatacji i agresji pomiędzy postaciami.

fot. Magda Hueckel

Zespół aktorski, złożony w przewadze z głośnych i szeroko rozpoznawalnych nazwisk Nowego wtłoczony zostaje w paradną konwencję na wizualnym styku South Parku i gonzo pornografii. Część publiczności obierze to pewnie z satysfakcją wyśmiania pretensji i quasi-gwiazdorskiej famy, ale za oparciem aktorskiej ekspresji na monstrualnych łbach z papier mache i modulowanych elektronicznie głosów w skrajnych tonacjach kryje się chyba uczciwy gest i zaufanie, jakim reżyser darzy maskę, jej liminalny charakter i ograniczająco-uwalniający potencjał.

„Zwyczajna kolacja widm” szybko zyskuje poziom subtelności wyrazu adekwatny do dłubania nożem w oczach, wywlekając ze Strindberga motywy związane z patrzeniem – zapowiadającej Georgesa Bataille’a transgresji leżącej w naturze oglądu oraz spojrzenia na horyzont mieszczańskiego domu z perspektywy nadgniłych gałek ocznych. Kluczową sceną spektaklu staje się akt poznania przez autoagresję, którego dokonuje Arkenholtz (Bartosz Gelner), dziergając ostrzem dziury w swoim wielkim, obleczonym papierową tkanką łbie. Podkręcenie podobnych scen przez wywaloną na ekrany nażywość, fiksuje spektakl na motywie udręki. Zawieszonej w oku kamery i wystawionej na ogląd zza prowizorycznych ścian.

fot. Magda Hueckel

Kto was tak urządził?

Paskudną przysługę zrobił Öhrnowi ten, kto uparł się realizację opartą o tekst Strinberga. Spory potencjał hardkorowej akcyjności tego teatru, jego nieliterackości i braku przymusu wypowiadania na jakimkolwiek poziomie linearności duszą się niestety zaciśniętym na szyi postronkiem genialności dzieła Strinberga. Zamiast kolejnego brawurowego, rozpasanego do granic zmęczenia widowiska z czasem robi się z „Sonaty widm” jakieś dziwne sprawozdanie z wykonanych prac, jakaś prezentacja stylu, jakiś raport o perspektywach wykorzystania skandynawskiej dramaturgii dla przyszłości teatru postdramatycznego w środkowo-wschodniej Europie.

Z parady pałubowatych figur na festiwalu rodzinnego gwałtu i przemocy najbardziej zwraca uwagę co, co w teatrze Öhrna fundamentalne – intensywność z jaką reżyser przepracowuje topos domu i patologicznych uwikłań zachodzących w międzyludzkich relacjach. Wyrazistość w odczytaniu znajduje motyw rujnowanego domostwa oraz wizja samego wnętrza wypełnionego widmami domu. Öhrn umiejętnie korzysta z osobnej, wyrazistej poetyki, akcentując powszedniość i osobliwą swojskość proponowanego układu scenicznego. Udaje mu się ekscentryczny pomysł szarpania i żucia kawałków strindbergowskiego dramatu, i zlepienia z nich postaci prowizorycznego inferna, w którym zarzynają się kreskówkowe widma.

fot. Magda Hueckel

Reżyser zdaje się zgadzać z autorem także w zasadniczej kwestii – ci, których Bóg zostawił na własną pastwę, pozwalając im grzybieć i gnić szukając zbawienia odnaleźć mogą jedynie śmierć. Niezmiennie pewną i godną w tej kwestii zaufania, nawet, jeżeli zamiast kosy dzierży statyw od kamery. Jednak w obłędnym koncepcie patroszenia Strindberga i wywracania go na blackmetalowe nice jest chyba coś jeszcze. Coś, co determinuje poszukiwania ciemnej energii w kiczowatych lub zwyrodniałych formach wysokiej i niskiej kultury ery późnego kapitalizmu północnej i wschodniej części Europy. Może to pytanie o dzisiejszą rolę wczorajszego undergroundu i o to, czy wbicie świńskiego łba na pal może być zasadnym wyrazem sprzeciwu przeciw tępocie popkultury. O to, czy warto doświadczenie fizycznej i psychicznej udręki zderzać ze ściągniętą z billboardu, lśniącą monolitem ideą romantic love, skrywającą za murami niejednego domu udrękę wszech pochłaniającej, destrukcyjnej relacji. Może to po prostu pytanie o wolność. O przestrzeń intymną i sferę autentyczności, do której wiedzie intensywność, skrajność i destrukcja. „Prawdziwy” mrok.

Dawid Mlekicki

1 komentarz do “Dom Sathanas”

Leave a Reply