Przejdź do treści

Róża dla Loretty Cichowicz. Ode mnie.

W Wielką Sobotę odeszła nagle Loretta Cichowicz, aktorka teatralna i filmowa, pedagog, od początku kwietnia profesor zwyczajny, wykładowczyni łódzkiej „Filmówki”, laureatka Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. W maju skończyłaby pięćdziesiąt sześć lat. Dzisiaj na cmentarzu w Tuszynie Lesie odbył się jej pogrzeb. Po studiach Loretta Cichowicz związała się z łódzkim Teatrem Nowym, na deskach którego występowała przez kilka sezonów. Przez ostatnią dekadę współpracowała z Teatrem Małym w Łodzi. To tam ją poznałem…

Było to jakieś pięć lat temu. Od samego początku wiedziałem, że jest znakomitą aktorką. Nie do końca rozumiałem jednak, co taka wybitna aktorka robi w takim teatrze… Do Teatru Małego, mieszczącego się w łódzkiej Manufakturze, wybrałem się na zaproszenie Mariusza Pilawskiego, szefa tej sceny. Zadzwonił do mnie po lekturze recenzji przedstawienia „Trzy razy łóżko”, wystawianego we Wrocławskim Teatrze Komedia. Uwagę Pilawskiego zwrócił tytuł mojego tekstu – „Trzy razy kicz”. Przez telefon powiedział mi, że i w repertuarze jego teatru znajduje się spektakl o takim samym tytule i że moje wrażenia po jego obejrzeniu będą na pewno inne od tych wrocławskich. Żeby jednak nie jechać na jedno przedstawienie, uzgodniliśmy, że poza tym, na które zaprasza mnie przede wszystkim, obejrzę jeszcze dwa inne – „Kukłę” i „Wydmuszkę”.

Łódzkie odczucia po „Trzy razy łóżko” były gorsze od wrocławskich. Nie o tym jednak chcę pisać. Loretta Cichowicz zagrała w tych dwóch kolejnych. W obu, niestety, złych, złych ze względu na płaskość tekstu, infantylizm, „telenowelowatość”. Cichowicz dała się poznać jednak z jak najlepszej strony. Od razu odebrałem ją jako aktorkę arcydzielną. W obu była wspaniała. Najpierw obejrzałem „Wydmuszkę” w reżyserii Mariusza Pilawskiego. Aktorka wcieliła się w nim w rolę czterdziestoczteroletniej bibliotekarki – Haliny Kociemby – pozbawionej gustu, przywdziewającej babcine stroje, starej panny mieszkającej z matką, całkowicie podporządkowanej woli rodzicielki, szantażowanej przez nią, ubezwłasnowolnionej do tego stopnia, że zmuszona jest telefonować do niej klika razy dziennie. Długo pozostawałem pod ogromnym wrażeniem jej talentu aktorskiego. Bez niej spektakl byłby martwy. Mogłoby go nawet nie być. To Cichowicz sprawiła, że wziąłem wówczas udział w wydarzeniach, w których bez jej obecności nie chciałbym uczestniczyć. Zastanawiałem się jednocześnie, dlaczego aktorka o takich predyspozycjach (realizm psychologiczny postaci – to nie zasługa reżysera, umiejętność gry z niezbyt doświadczoną partnerką, prawdziwe przeżywanie, kreatywność sceniczna, dykcja, kontakt z publicznością), godzi się występować w spektaklach komercyjnych, wystawianych dla niewielkiej, mało wymagającej, grupy widzów.

Nazajutrz obejrzałem „Kukłę”. Również w reżyserii Pilawskiego. Zanim jednak obejrzałem, usłyszałem kłótnię dyrektora z Cichowicz. Kiedy wszedłem do teatralnej sali, domyślałem się, o co mogło chodzić. Być może o to, że aktorka nie chciała zagrać w przedstawieniu dla… czterech osób. Tyle zasiadło wtedy na widowni. Wystąpiła. Zresztą fenomenalnie. Zagrała dojrzałą kobietę, próżną prezeskę czegokolwiek, uwikłaną w nieuczciwe interesy. Jej bohaterka nie mogła pogodzić się z upływem czasu. Myślała o operacji plastycznej. Marzyła o miłości. Bała się samotności. Jeśli tytuł miał stanowić punkt wyjścia do dyskusji o jej osobowości, trudno było nawet pomyśleć o jakiejkolwiek analogii. Nie udało się twórcom stworzyć nawet lalki, nie wspomnę, że drugiej Izabeli Łęckiej. Nie dostrzegłem w niej karykaturalnego wyobrażenia o postaci ludzkiej. Wręcz przeciwnie. Zestawiłem tę postawę raczej z powszechnie obowiązującą, prawdziwą, reprezentowaną przez wiele kobiet, niezależnie od wieku, przez co nie tyle zabawną, co wzbudzającą litość. Ale Loretta Cichowicz znowu pokazała, że ma ogromny talent, nietuzinkową osobowość, a we krwi profesjonalizm. Za każdym razem odnosiła artystyczny sukces. W „Kukle” nie mogła w pełni wykazać się kunsztem, który posiadała. W tym przypadku znalazła się w niezbyt komfortowej sytuacji. I o tym braku komfortu myślałem przez cały wieczór…

Wiedziałem, że jedynie poczucie odpowiedzialności i aktorskiej misji nie pozwoliło jej zapewne na zbojkotowanie tego wieczoru… Wiedziałem, że występuje też dla mnie, dla krytyka z Wrocławia… Wstydziłem się wtedy okropnie. Chciałem spłonąć. Taka aktorka! Na szczęście towarzyszyła mi w łódzkim oglądaniu moja żona. Poprosiłem ją, by poszła szybko do kwiaciarni i kupiła różę. Czułem, że nie mogę wyjechać z Łodzi bez słowa… Wręczyłem ją po spektaklu Loretcie Cichowicz i powiedziałem jej, że jest wielką aktorką. Bo była! Dziś składam symbolicznie tę czerwoną różę na jej grobie – z wdzięcznością za piękne aktorstwo i za łódzkie spotkanie.

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych (historia filmu i teatru polskiego po 1945 roku), polonista, wykładowca akademicki, autor wydanej pod koniec 2015 roku biografii Krystyny Sienkiewicz – „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”; w maju ukaże się jego wywiad-rzeka z Grażyną Barszczewską „Amantka z pieprzem”; należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT /IATC); jego teksty można przeczytać w „Teatrze”, „Śląsku”, „Polonistyce”, „Dyrektorze Szkoły”, „Kwartalniku Edukacyjnym” i „Edukacji i Dialogu”, współpracował jako recenzent z Nową Siłą Krytyczną Instytutu Teatralnego im. Z. Raszewskiego w Warszawie (e-teatr.pl), wortalem „Dziennik Teatralny” i wortalem „Teatr dla Was”; obecnie związany z internetowym przeglądem teatralno-literackim „Yorick” Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.

Leave a Reply