Przejdź do treści

Z FOTELA ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO: ODGANIAM ZŁE DUCHY, PRZYWOŁUJĘ DOBRE…

WAŁĘSA W KOLONOS, reż. Bartosz Szydłowski

Zwycięstwo Jerzego Stuhra w spektaklu „Wałęsa w Kolonos” to triumf pokory artysty wobec mitu tytułowego bohatera.

Podejrzewałem, że będzie inaczej. Że aktor, którego talent komiczno-naśladowniczy jest jednym z jego największych atutów, sięgnie po sprawdzony zestaw tików, charakterystycznych gestów Lecha Wałęsy. Efekt byłby zapewne spektakularny, ale wówczas spektakl w Łaźni Nowej byłby o czymś innym. Obawiam się, że o wiele mniej szlachetnym.

Dlatego zachwyciła mnie powściągliwość Jerzego Stuhra. Jerzy Stuhr nie gra Wałęsy, on nim jest. Przenika aktorsko myśl Wałęsy, nie jego fizyczność. W tym aktorskim geście mieści się zarówno wspomniana przeze mnie pokora artysty, ale i pewność, że poskromienie środków stricte aktorskich na rzecz zrozumienia „wewnętrznego” temperamentu polityka, przybliży widzom dylematy dotyczące nie tylko niegdyś pierwszoligowych polityków, ale także wszystkich zepchniętych bądź uporczywie spychanych na margines.

Taka idea przyświecała również reżyserowi, Bartoszowi Szydłowskiemu oraz autorowi oryginalnego tekstu sztuki, Jakubowi Roszkowskiemu. „Wałęsa w Kolonos” to w większym stopniu sztuka o zdeprawowanych i zniekształconych przez historię ideach (oraz ideałach) niż o konkretnej, powszechnie znanej historycznej postaci.

Chór antyczny tworzą – jak to często bywa w Łaźni – mieszkańcy Nowej Huty, ale także świetni krakowscy aktorzy, na przykład Paulina Napora. Wszyscy oni stanowią wyrazisty refren do antycznego pierwowzoru – „Edypa w Kolonos” Sofoklesa, ale wyraziście i z impetem dopisują do tego starożytnego refrenu kolejne zwrotki, prywatne zwrotki o poniżeniu, o niezgodzie na los, wspólnie definiują własne votum separatum wobec mowy agresji i grozy zbiorowego lęku, który toczy polskie społeczeństwo od dekad, ale który w ostatnich latach nabrał szczególnej siły i mocy.

Doskonale rozumiem te intencje. Nie ma chyba wyrazistszego bohatera oddającego jednocześnie wielkość i małość naszych czasów, co Lech Wałęsa. Irytuje i fascynuje, uosabia wszystko to, co szlachetne, i to, co małe, słabe, a może po prostu ludzkie. To idol uporczywie strącany z cokołów, ale wdrapujący się na nie znowu. Nie, Lech Wałęsa nie trafił jeszcze do Kolonos. Wciąż jeszcze jest obecny w życiu publicznym, wygłasza odważne i niepokorne sądy, nie pozwala zamknąć sobie ust. Wierzga, zgrzyta, przeszkadza. Jerzy Stuhr grający Wałęsę jest już w innym miejscu, zupełnie innym. Stopniowe odchodzenie w cień dla każdego polityka jest nieuniknione. Dla każdego człowieka?

Szydłowski razem z Roszkowskim starają się obronić godność człowieka w Wałęsie i godność człowieka w ogóle. Kiedy zgarbiony Jerzy Stuhr (ma tylko ten nędzny charakterystyczny wąs byłego prezydenta, tylko tę smutną Czarną Madonnę w klapie zmęczonej marynarki) odchodzi w ciemność, poczułem ciarki na plecach. To nie był dla mnie już tylko wielki aktor grający wielką rolę, pewnie najważniejszą rolę w teatrze od lat, ale po prostu ikoniczny symbol tych, którym z dnia na dzień odebrano prawo do słów, opinii, do przydatności. „Nie jesteś już potrzebny”. Takie zdanie słyszą tysiące ludzi. Codziennie, od lat. I schodzą ze sceny zgarbieni. A w Polsce oznacza to najczęściej Kolonos. Żadnych pasji, żadnych radości. Zanikanie po kawałku.

Zbigniew Herbert w moim ukochanym wierszu „Życiorys” z tomu „Rovigo” pisał:

(…) Leżę teraz w szpitalu i umieram na starość.

Tu także ten sam niepokój udręka.

Gdybym się drugi raz urodził może byłbym lepszy.

Budzę się w nocy spocony. Patrzę w sufit. Cisza.

I znów – raz jeszcze – zmęczoną do szpiku kości ręką

odganiam złe duchy i przywołuję dobre.

Wałęsa odchodzi na starość. Jeszcze trochę pachnie szarlotka przygotowana przez żonę. Jeszcze sąsiedzi mówią dzień dobry, a pies merda ogonem na do widzenia. Nie ma jednak już wodza. Zostaje zmęczenie. I uporczywe odganianie złych duchów. Trudne przywoływanie dobrych. Uśmiech w finale.

Łukasz Maciejewski

Leave a Reply